Baby się na niego uwzięły. Najpierw zrobiły demonstracje. Podobno demonstrowało ich jakieś pół miliona, domagając się równouprawnienia, gdy przecież Sylvio dał im ministrę od równości, która wcześniej zrobiła karierę jako bezbiustonoszowa i bezbluzkowa modelka. Jakby tego było za mało, to jeszcze zaczęła na niego warczeć prokurator Ilda Boccassini, ścigając go za stosunki seksualne z nieletnią prostytutką (było tych stosunków kilka i, podobno, są dowody i na to  że Sylvio znał wiek dziewczyny i na to, że spotykał się z nią nie raz) oraz wykorzystywanie pozycji premiera do zacierania śladów przestępstwa.

Dodatkowo, jak na złość, sprawa trafiła do następnej baby, sędziny Di Censo, która zdecydowała że postępowania wstępne, czy jak się to nazywana, są zbyteczne. Tak więc prokuratura ma czas by złożyć pozwy o dwie sprawy (gdyby zezwolono na postępowanie wstępne można było grać na zwłokę licząc, że nie będzie czasu na złożenie wszystkich dokumentów i proces mógłby być uznany za nieważny z przyczyn proceduralnych).

Na domiar złego los się nie spisał i przydzielił sędzinie żeński zespół sędziowski (a jest to sprawa losowa; do procesu przydzielani są sędziowie/sędziny z rozdzielnika). Rozprawa wyznaczona jest na 6.kwietnia, a świat artykułem w The Economist  się zastanawia co zrobi Premier Wiecznie Opalony? Czy przyzna się do winy i zacznie targować o niską karę? Czy wybierze rozprawę drive-in, w tempie ekspresowym, co gwarantuje 33 procent zniżki wyroku, czy też będzie starał się przekonać Sąd Najwyższy (czy jak mu tam), że prokuratura złożyła pozew w złym sądzie, bo od lutego ministrowie mogą być sądzeni tylko w specjalnych sądach? A sąd pani di Censo specjalnym nie jest.

Tymczasem koalicyjna Liga Nord niezbyt spieszy się z poparciem. Pewnie próbują premiera zmusić do wprowadzenia federalizmu fiskalnego. Tylko że wprowadzenie nowych praw podatkowych zezwalających regionom zatrzymać część wypracowanych dochodów obiecuje im też Partia Demokratyczna :-)

Na wszelki wypadek Berlusconi zaczyna przymilać się do Kościoła, głosząc najpierw iż jest chrystusem włoskiej polityki, a potem twierdząc że jest jedynym który broni wartości rodzinnych.

Ktoś powinien z tego zrobić telenowelę. Będzie lepsze niż M jak Miłość i Niewolnica Izaura razem wzięte, zwłaszcza gdy chwyt z Sądem Najwyższym (a może Apelacyjnym) nie wyjdzie; przestępstwa związane z prostytucją nieletnich nie nie ulegają przedawnieniu.
Mały Beginaż gandawski, dom pod wezwaniem św. Jana w Oleju. Nie wiem czy w języku tubylców używa się sformułowania in de olie, ale w niderlandzkim znaczy to  że ktoś jest zalany w pestkę, nachlany jak świnia, ululany dokumentnie. Czyli dom pod wezwaniem Zalanego (piwem trapistów) Jana

Gandawa; głównie moim okiem, choć najbardziej żółte zdjęcie pochodzi od Joepiego :-)


 W Gandawie kwitły krokusy i przebudowy, a w Wasserburgu minus 10 i kożuch.  W Ginestra pewnie cieplej, ale nie mam odwagi zadzwonić do Annymarii i pytać o temperatury. Pewnie powie mi, że zaczynają wiosenne porządki w gaju oliwnym, przyleciały ptaki i pojawiły się pierwsze pąki na drzewach. A ja nie lubię takich informacji gdy do wyjazdu (lub powrotu) do Ginestry jest jeszcze prawie dwa miesiące

przychodzi taki moment w życiu człowieka, gdy mu się wydaje, że już nic interesującego turystycznie z Sabiny nie wyciśnie i odlicza na palcach co i ile razy widział. Czasami jednak człowiek wpada na pomysł i wraca do domu bardziej okrężną drogą, a więc - zamiast na Rocca Sinibalda - skręca na Belmonte. I wtedy, gdzieś w polu, pojawia się niewidziany wcześniej drogowskaz: do kościoła z VIII wieku w tym kierunku. Potem pojawia się WIDOK: góry w tle, niektóre dodatkowo posypane śniegiem, akcesoria w czerwieni (jagódki na krzakach) i klasztor z szarego kamienia.



Z daleka wygląda imponująco. Z bliska też, pod warunkiem że nie oczekiwało się budynków w dobrym stanie. Wieży założono stalowe protezy, wszystkie skrzydła (z wyjątkiem południowego) są w stanie eleganckiego rozkładu, choć tablica informacyjna podaje datę ukończenia remontu na rok 2000. Widać funduszy wystarczyło na klamry, parkan i okna w jednym skrzydle.


San Salvatore Maggiore wybudowano w VIII wieku, jako klasztor nadzorujący wschodnie rubieże majątków należących do Farfy. Gdy Farfa podupadła, San Salvatore przeszedł na swoje. Rozbudował się znacznie, będąc twierdzą graniczną, już nie majątków klasztorych, a Państwa Kościelnego. Jeszcze w średniowieczu dano mu polichromie, późniejsze wieki dorobiły bramy i fasady kościoła. Należał do Benedyktynów, ale czy do końca swoich dni, trudno orzec.


Informacje na temat San Salvatore Maggiore są skąpe, choć dwie gminy twierdzą iż klasztor leży na ich terytorium. Tak więc jest Abbazia di San Salvatore Maggiore a Longone Sabino albo Abbazia di San Salvatore Maggiore a Concerviano ;-) ale i tak do klasztoru  warto skręcić. Zwłaszcza, że Longone produkuje najlepsze pecorino. Tak twierdzi Stefano. I z Concerviano do Longone daleko nie jest.
podróż nie zaczęła się dobrze. Do pociągu relacji Zaventem Luchthaven - Gent St Peters wsiadałam z plecakiem by wysiąść bez. Dalsza podróż miała się odbyć bez skarpet, woreczka z kabelkami i ładowarkami do baterii i komórki, chleba, dżemu morelowego. Tak więc zwiedzanie Gandawy zaczęłam od posterunku policji.


Potem było lepiej: w czwartek fajna demonstracja celebrująca belgijski rekord świata jako państwa najdłużej turlającego się bez rządu; w środę dzielnica chińska w Antwerpii, a w pozostałe dni lodowaty deszcz i Gandawa, wciąż piękna, choć coraz bardziej ciągnąca w kierunku stylu międzynarodowowego odrestaurowanego.

No i włoska puenta - menu w restauracji na Patershol, Porcja ravioli jako primo kosztowała 15 euro, jako danie główne 18; woda mineralna 3 euro za szklankę, a dania mięsne oscylowały w granicach 30 euro. I nie, nie był to lokal luksusowy.

Poklepałam się po ramieniu: bezplecakowa, z cudzym aparatem fotograficznym na szyi i w pożyczonej bluzce, mam jednak Ginestrę. A tam pogoda jest zawsze lepsza i nikt wnie wypisuje głupot na menu....Bo menu nie ma :-D
W poszukiwaniu wrażeń jadę do Belgii. Wracam we wtorek.

limit słów na ten tydzień wyczerpany. Pogadajmy obrazkami.

M. powiedziala, że nie mam się co fatygować z recenzją  Mojego Pierwszego Roku w Toskanii. Raz, że nie pasuje do profilu włoszczyzny; dwa, że moi czytelnicy takiej literatury nie czytają. Potem jeszcze JC zapytał czemu niby miałaby recenzja służyć i po argumentach o czystości wypowiedzi, jakości prozy, przyszła refleksja że niby po co na szańce, piórem i klawiaturą bronić, kulturę szerzyć i czytelnictwo na poziomie upowszechniać? Tak więc recenzji nie będzie.

Będzie za to opowieść cytatami, znaczonymi na czerwono w pożyczonej książce, spisana w imieniu (i tu lece postaciami z książki): bezimiennej Polki w pociągu, w imieniu wiadomych Polaków jeżdżących do Rimini, Albańczyków którzy, przeszkadzając w mszy świętej, robią sobie antyreklamę, Japończyków oglądających Europę jedynie przez obiektyw, wszystkich szemranych ludzi, handlarzy, Chińczyków i Cyganów, gówno-jada Drusa, charta który naszczał na kołdrę (tu nie jestem pewna który pies na co naszczał).

Tak więc, licząc się z tym, że co niektórzy posądzić mnie mogą o zawiść, bo to nie do mnie kierowane są pełne zachwytu komentarze, nikt nie pisze peanów na temat mojego pełnego poezji stylu literackiego, a już w ogóle nikt nie chce wydać mnie w wersji książkowej, cytuję z książki Małgorzaty Matyjaszczyk Mój Pierwszy Rok w Toskanii. Zapiski spełnionych marzeń. I aby sławą należną sprawiedliwie obdzielić wszystkie strony nadmieniam, że korektę dla wydawnictwa JK z Łodzi robiła Anna Kotynia-Kosmynka.

trudne początki
 
Dziś powrót do starań o tutejszą codzienność:
po pierwszych zakupach poczyniłam pierwszy obiad
a dom, mimo zaniedbania, odczuwam przyjaźnie. 
Posiedzieliśmy niespiesznie na murku,problemy fotograficzne mnożyły się namiętnie
gdy tymczasem  
dziewczyny poszły na pobliski cmentarz, by zobaczyć jego niezwykłą odmienność od polskich cmentarzy.  
W ogóle to autorka  czuła się tak harmonijnie w tamtym miejscu choć podczas jedzenia owoców padła zachwycona smakiem świeżej figi. Mniam!  zwłaszcza tej odmiany fioletowej, gdy w kolejce już przytupywał salon, czekający na swoją kolejkę do przemalowania.


Sztuka, czasami kulinarna
Autorka pisze, że po długich bojach z herbatą i książką zasnęła. Pewnie dlatego, że  wlewała do butelek trochę lata by potem jesienią i zimą powspominać podniebiennie.W każdym razie zaczęło jej s bardzo dobrze czytać i myśleć, gdyż dzięki temu mogła napisać: wdepnęliśmy do kościoła św. Andrzeja, w którym jest wiele skarbów, z amboną Pisana na czele. Oraz że skromne, eleganckie wnętrze poprzedza równie prosta jednobarwna fasada [...] do której po schodach prowadzą wielkie cyprysy i że potem stanęłam przed fasadą omdlewająco cudną, wyłożoną białym marmurem z Carrary oraz zielonym z Prato

Uważa się, że była to zapowiedź renesansu, ale ja myślę, że twórcy tej przepięknej fasady niczego nie chcieli zapowiadać.

W imieniu artysty wydałam jęk, że wszystko co miało być kunsztownie złote, zdobienia brzegów szat, aureole, spostponował czas we współpracy z powietrzem. (str 193) 

Tyle o Toskanii. O Umbrii, a konkretnie akwedukcie w Spoleto, napisała: na widok tej budowli strach przed wysokością boleśnie odezwał mi się w łydkach (str 182) Zaś katedra w tym mieście przypominała mi stojącą nad brzegiem morskim, niczym latarnia dla zbłąkanych dusz, katedrę w Trani. Kogo jednak przywoływała katedra w Spoleto? Ludzi chętnie zagłębiająycych się w zaułki sumień. (str 183)


O wystawie Magnificenze Vaticane: można na niej zobaczyć eksponaty na co dzień schowane gdzieś przed oczami zwykłych zjadaczy sztuki (str. 208).

Mnie, marnej amatorce historii sztuki, pozostało zachłyśnięcie się zachwytem. Zwłaszcza gdy są to ryte w kamieniu kompozycje, w których celem zwiększenia widoczności rysunku wgłębienia wypełniono czarną farbą. Brzmi to prosto, gdy zostaje ujęte w kilka słów. ale ja nie rozumiem, pojąć nie mogę, rozum tracę, by przyswoić mrówczą pracę kamieniarzy, ucieleśniających w twardym tworzywie wizję artystów (str. 90)


Rzeczywista rzeczywistość

Oczywiście zachwyty nad sztuką nie wystarczają. Toskańska rzeczywistość jest równie fascynująca. Na przykład ciekawy był stolik pełen starszych pań w wieku słusznym. Wszystkie eleganckie i tworzące dystyngowaną śmietankę (str.76). Wszędzie pełno pięknych lnianych płócien do zawieszenia w oknach, tak bardzo charakterystycznych dla Toskanii (str. 77), lub telewizor natrętnie wrzynał mi się w ucho (str. 78) a
na stronie 119 słodką błogość przerywa donośny, przenikający ciało głos przygłuchego staruszka z pełnym garniturem sztucznych zębów.

Czasami zaległości przyduszały autorkę do klawiatury a widoki ze wzgórza Certalgo stawiają oniemiałego człowieka wobec niemożliwości poruszenia się (str. 122 i 124). Zwłaszcza gdy kasztany resztkami sił leżały na na ziemi i czekały zlitowania jakiegoś zbieracza (str. 127). Oliwę udało się jednak dość okazyjnie zakupić , bo w tym roku ma być droga ze względu na duże zarobaczenie. Ciekawa jestem smaku i zapachu takiej oliwy. (str 126). W ogóle to ostatnie dni coraz krótsze i to nie ze względu na kalendarz, ale po prostu śpi mi się wybornie (str. 129). W ostatnie dni tak lało, że nie chciało mi się zarażać nostalgią. Chyba dla kontrastu z pogodą zaczęłam znowu odlewać świece (str. 173).

Powędrujmy więc do Niedzieli Palmowej, która, jak sama nazwa wskazuje, obfituje tu w gałązki oliwne (str 210)



co autor chciał powiedzieć?
Rano, onieśmielony patrzącymi nań polskimi doświadczonymi śniegiem oczami, prószył biały opad (str 148)

opis Val d’Orcia: Patrząc na te klasyczne toskańskie wzgórza, mam wrażenie bardzo świadomej interwencji artystycznej architekta krajobrazu. Fascynujące połacie soczystych wiosennych zbóż podkreślają rytmy ciemnych cyprysów strzelających płomiennie ku niebu. [...] Jednak ten zamierzony, bądź nie, minimalizm formy tworzy pełen uroku krajobraz. (str. 216)
najpodlejszą kawę piłam w barze w Arsoli, przy wjeździe na A24, choć i cappucino z Quattro Stagioni w Rieti może próbować walczyć o palmę pierwszeństwa będąc rodzajem lury o smaku kawowym z pianą pozostałą po myciu naczynia do zaparzania mleka.

Najgorszy posiłek we Włoszech jedliśmy w okolicach Bagno di Romagna, w jakimś centrum narciarskim do którego trafiliśmy późną wiosną. Do tej pory, a od owego obiadu minęło już ponad 10 lat, pamiętam i miejsce i smak rozgotowanego makaronu, przywiędniętej sałaty oraz fasolkę w sosie pomidorowym, która trafiła na rachunek, ale już nie nasz stół.

Wspominamy też obiad w Rzymie: podłe gnocchi pomazane sosem pomidorowym, cienkie wino, gruby rachunek oraz ulewny deszcz, który zmusił nas do szukania schronienia właśnie w tym knajpce.

W Tuscanii jadłam najgorszą bruschettę (choć makaron akurat był dobry).

W Neapolu zaś (Ciro na Santa Brigitta) trafiliśmy na najgorszą obsługę. Kelner, obrażony że zamawiamy tylko pizzę, omijał nas stolik szerokim łukiem, zapominając przynieść wino, kawę, deser i rachunek.

Za najpodlejszą uważam pizzę z restauracji przy via Salaria; nazwy przybytku nie nie podam, bo nie pamiętam, ale na wszelki wypadek radzę omijać wszystkie knajpy z napisem piscina po lewej stronie SS4 między zjazdem na Toffię i Osteria Nuova: na placek,przypominający wyglądem niedopieczoną foccaccię o smaku proszku do pieczenia, rzucono przewczorajszą roszponkę, podeszwę z brasaoli i skamieniały parmezan.

Średniowiecze wyliczyło, że odległość od Adriatyku do Morza Tyrreńskiego wynosi 104 mile włoskie, a  52. mila leży w Rieti. Połowa odległości między Augusta Praetoria (obecnie Aosta) i Capo dell’Armi w Calabrii też jest w Rieti. I tak potwierdzono naukowo to co wiedział już i Warron i Pliniusz Starszy i Wergiliusz: wszechświat łączy się pępowiną z Włochami gdzieś w obrębie murów Reate.

Niektórzy sugerowali co prawda, że pępek znajduje się w Lago di Cotilia (obecnie Paterno), ale nie była to teoria zobowiązująca. Jezioro, choć znane z właściwości leczniczych, należało do sabińskiej boginii wojny i miłości o imieniu Vacuna, która wyleciała z oficjalnego partenonu wraz z upadkiem plemienia Sabinów. Podobno później wróciła doń tylnymi drzwiami, ale nie wpłynęło to na uznanie jeziora w pobliżu Cotilia za centrum Włoch. Późniejsze wieki ostatecznie zdecydowały, że centrum Włoch jest na Piazza San Rufo. Wmurowano tablicę; przytoczono odpowiedni głaz i ustanowiono oficjalny umbilicus italiae. Jakieś sto lat później (dane nie potwierdzone, gdyż nikt nie chce mi powiedzieć w którym wieku zdecydowano się na Piazza San Rufo: czy był to wiek XIX, gdy wmurowywano tablicę pamiątkową czy może znacznie wcześniej?), czyli 29. marca 1950 roku na głazie wyryto inskrypcję: Medium Totus Italiae. W roku 2001 na głaz rzucono blat kamienny z napisem w 20. językach: Środek Włoch. Samo Rieti blat nazwało cacciotta (to od nazwy sera produkowanego w Lacjum).

Serem jednak obiadu we Włoszech  się nie kończy :-) więc i historia  ze środkiem Włoch ma swoje postscriptum:

Otóż oglądając Santa Maria extra Moenia, wczesnoromański kościół w Antrodoco (zwiedzić się nie dało, gdyż kościół i baptysterium zamknięte, a na tablicy informacyjnej brakuje jakiejkolwiek informacji o godzinach otwarcia świątyni) znaleźliśmy następny umbilicus italiae: słupek zwieńczony żeliwną chyba kulą i tablicę marmurową. Podobno najnowsze badania przesunęły centrum Włoch z Piazza San Rufo na róg kościoła w Antrodoco, tylko jakoś nikt się tym nie chwali. Że Rieti milczy to i nie dziwne, bo co zrobią z cacciottą? Ale i Antrodoco jakoś nie bije w dzwony. Może wie, że precyzja matematyczna i tak przegra z tradycją, zwłaszcza gdy ta opiera się na klasykach :-)

zdjęcia: Santa Maria extra Moenia w Antrodoco i uliczki Borgo Velino, miasteczka przylepionego do Antrodoco.
w Rieti są dwa najgłówniejsze place: na jednym jest centrum Włoch, na drugim centrum miasta. Do centrum Włoch przychodzą turyści, do centrum miasta wszyscy miejscowi. Pierwszy plac zwie się San Rufo (pełna nazwa Piazza San Rufo), drugi Wiktora Emanuela Dwa. Na Piazza Vittorio Emanuele II są dwie kawiarnie, dwa banki, cztery sklepy i centralnie położona fontanna. O fontannie niewiele mogę powiedzieć, o sklepach też nie, bo czapki od Fendi, kryształy Swarowskiego i pozłacana zastawa to tak jakby nie dla mnie. O kawiarniach mogę powiedzieć więcej. Jedna, ta przy hotelu Quattro Stagioni, podaje najgorszą kawę w Rieti, a być może i w całej prowincji. Gdyby nie bar przy wjeździe na A24 to powiedziałabym, że mają najgorszą kawę w całych Włoszech. Oprócz kiepskiej kawy i pięknego wnętrza Quattro Stagioni oferuje stoliki z widokiem na akcję.


I tak pewnego słonecznego październikowego dnia (w Rieti albo jest mgła albo świeci słońce), czekając na JC i popijjąc capuccino tak cienkie, że prześwitywało przez nie dno filiżanki, obserwowałam sobie życie piazzy. O godzinie 9:38 il direttore z pobliskiego banku przyszedł powisieć na lampie. Tym razem wisiał z kolegami. I najwyraźniej dobrze się bawili bowiem jednemu urosły skrzydła. Nikt go w pióry jednak nie odział. A po kawę poleciał do kawiarni na drugim końcu piazzy. Widoków na akcję mają mniej, ale kawę mają przyzwoitą.
raj jest w zasięgu ręki i sprzedaje się dobrze: wystarczy zasobne konto bankowe i oświecenie jest nasze. Karta kredytowa gwarantuje spotkanie z bogiem w cichym zakątku, a walizka z gotówką lub kredyt hipoteczny zapewni nam rajski adres. W raju zawsze świeci słońce i nawet jeśli pada deszcz, to pada inaczej. Takie wnioski można wyciągnąć przeglądając półki z książkami w pierwszej lepszej księgarni. Lub zaglądając na blogi. Jedni czytają o miejscu wymarzonym, a inni, między innymi i ja, im tych opowieści dostarczają. A jeszcze inni sprzedają informacje o kulinariach w raju pisząc, na przykład, o  diecie śródziemnomorskiej, która istniała - jeśli wierzyć co niektórym bardziej rozpasanym tekstom - od pradziejów.


Początkowo ideę kulinarnego raju propagowali włoscy faszyści, próbujący reaktywować święte rzymskie imperium i powrót do wydealizowanej przeszłości. Po wojnie pomysł podjął Ancel Keys, który odkrył w południowych Włoszech małe odizolowane obszary, w których bieda i zdrowie zdawały się koegzystować. Keysowi wydawało się, że może wyniki badań ekstrapolować na większe obszary, a konkretnie na cały basen Morza Śródziemnego. Ogólną teorię zdrowia opisał w książce How to Eat Well and Stay Well the Mediterranean Way. Książka stała się bestsellerem i zapoczątkowała mit o diecie śródziemnomorskiej. A reszta, proszę państwa, jest już zasługą naszych pobożnych życzeń o raj na ziemi.



A dlaczego o tym piszę? Bo lubię jak mity oddzielone są od rzeczywistości. Tak więc z uporem maniaka będę tłumaczyć że 50 km na wschód od Rzymu potrafi padać śnieg, Włosi nie zawsze są przyjaźni i uśmiechnięci, a rzucenie wszystkiego i przeprowadzka nie gwarantuje wiecznej szczęśliwości. Zaś chwaląc zasady dobrego odżywiania przypominam prawdę o źródłach diety śródziemnomorskiej.

Wiedzę o historii diety śródziemnomorksiej zaczerpnęłam z książki Alberto Capatti i Massimo Montanari Italian Cuisine. A Cultural History zaś więcej postów o mitach kulinarnych i historii kulinariów włoskich jest tutaj:

o tradycyjnym makaronie
o tradycyjnej polencie
tradycyjne pesto
o prawdziwej pizzy
przodek oliwy
historyjka o patriotycznym omlecie
wyższa schiza kuchni włoskiej
Gdy pytają jak odbieramy premiera na ogół uśmiecham się głupkowato i mamroczę coś o pajacach i commedia dell’arte, bo tak właściwie to jakoś mało w niemieckich czy holenderskich mediach o wiecznie opalonym. Pokazywano, co prawda, jakąś głupkowatą scenę z telefonem i spostponowaniem Angeli M., coś tam słyszy się o następnym skandalu (który to już z kolei?), ale niewiele więcej. Tymczasem uświadomieni politycznie mówią mi, że jest groźnie: Berlusconi ma w rękach media i ’niezawisłe’ organa kontroli czyli parlament i sądy, krytyków zmarginalizował. Coraz częściej słyszy się o Berlusconim jako drugim Mussolinim. Ten też był pajacem w oczach wielu.





O Berlusconim pisze jeden z jego krytyków,  Beppe Servergnini, w książce La Pancia degli Italiani. Berlusconi spiegato ai posteri (wyd. Rizzoli). Książkę zaczęłam sylabizować dwa dni temu, właśnie minęłam conclusioni iniziali dieci fattori. Jeśli skończę zanim książka się zdeaktualizuje lub zostanie przetłumaczona na język polski obiecuję się podzielić  przemyśleniami. Tymczasem w  w ostatniej Polityce (nr 6 z 5. lutego) rozmowa z profesorem Mancinim na temat polityki:
prof. Mancini: we wszystkich krajach ludzie coraz szybciej tracą zaufanie do władzy. Rano w gazetach i radiu, a wieczorem w telewizji atakuje nas tyle rozbieżnych poglądów na tematy, których normalny człowiek nie potrafi zrozumieć, że przestajemy ufać komukolwiek. A na dodatek wybuchają skandale
J. Żakowski: To źle?
M: Bardzo dobrze! Ale to ma swoją cenę
Ż: Berlusconi?
M: Na przykład. Ludzie go wybrali, bo zmęczyły ich skandale w partiach, które wcześniej rządziły. I mieli dość całej tej wyniosłej, intelektualnej elity sprawującej władzę. Tego wyrafinowanego języka. Tego ciągłego gadania o złożoności świata. Pouczania. Tych mętnych wywodów, a których nic nie wynika. [...] A Berlusconi nas od tego uwolnił. On nie filozofuje. Mówi o prostych sprawach. O pieniądzach, które wszystkich obchodzą. O sprawach codziennych, o kobietach, o sporcie, jedzeniu, przyjemnościach. Tak jak wszyscy rozmawiają w domu.
Ż: Czyli typowy populizm.
M. To nie jest populizm. To nowa polityka. Ludzie w takim stopniu uzależnili się już od telewizji, że inna polityka stała się niemożliwa [...]
Ż: Wyszedł z setnego odcinka „Dynastii”?
M: Z dziesiątków seriali, które oglądamy każdego tygodnia. Dziś w wielu krajach nie ma już szans polityk, który nie mógłby być bohaterem serialu lub choćby teleturnieju. We Włoszech zaszło to pewnie najdalej, ale inne kraje też idą tą drogą.
Wywiad warto przeczytać, zwłaszcza część porównującą Polskę i Włochy.



Na razie żegnam się umiarkowanie optymistycznym stwierdzeniem że Mussoliniemu nie udało się zrobić „porządku” z Żydami. Dzięki niezogranizowaniu i niesubordynacji administracji państwowej. Patrząc na to co się dzieje dookoła i słuchając rozmów znajomych mogę stanowczo powiedzieć iż administracja włoska niewiele się zmieniła od czasów Il Duce. W Ginestra zawisły nowe lampy. Nikt nie podłączył ich jednak do prądu, a nawet gdyby je podłączył to i tak nie ma w nich żarówek.



Zdjęcia robione w Lacjum: flaga Unii po przejściach w okolicach Vellino Borgo Velino, Emmezeta w Rieti, ogłoszenia i graffito - Osteria Nuova, kot i kratki na posterunku carabinieri w Rocca Sinibalda.
pewnych rzeczy nie powinno się poprawiać o 6:30 rano. Wyrwana bowiem ze snu i w pośpiechu bo do fryzjera trzeba było jechać do samego Monachium, wycięłam niechcący zgrabny, gramatycznie poprawny choć tłumaczeniowo nieprawdziwy, kawałek o ci które znaczy się w pierwszej osobie liczby mnogiej w czasownikach zwrotnych. Czy jak się je tam zwie.

Sprawdziłam też co to jest z tym ci, które z da lub di przeistacza się w ne. Istotnie, używa się ne z di lub da, ale tylko w przypadku gdy mówimy o przemieszczaniu się w przestrzeni. W pozostałych przypadkach stosujemy ci.

Tyle teorii. O praktyce nawet nie ma nawet co mówić. Jak mi się uda dobrze czasy po sobie poustawiać w zdaniu złożonym to jestem tak dumna, że zapominam nie tylko o ci, ce me, mi ci i ce ne, ale też o mi, ti, ci, le, gli i innych zaimkach. Ale umiem za to powiedzieć ne gdy proszę o dwie. Kawy znaczy się.
no więc jest tak (zdaniem Eli): Włosi lubią gadać, a że doba ma tylko 24 godziny a spać też trzeba, więc opracowali technikę skracania wypowiedzi. Wypowiedź skrócili pozbywając się niepotrzebnych zgłosek hamujących płynność wypowiedzi i wprowadzając formy zastępujące. I tak wprowadzili zaimki, o których pogadam kiedy indziej, oraz  

słówko ci


Czasami ci pozwala wytłumaczyć, że gdzieś będę. Na przykład w kawiarni, gdy Eli zapyta czy tam idę. A ja odpowiem bystro, że tak ci vado.

Nie mam dziecka, ale gdybym je miała, to powiedziałabym, że ja idę do kawiarni ale niemowlaka będzie pilnować Paola. (ci pensa Paola).

Ci potrafi łączyć się z innymi dziwnymi słówkami i tak ci, czyli tam - w łazience - zamiast romansów czytam sobie ściągę w wypisanymi na niej: mi ci, ti ci, vi ci oraz ce lo, ce la, ce li i ce le, gdyż w czasami ci nie tylko się łączy ale i przeistacza w ce.

Co to wszystko oznacza wytłumaczę na przykładzie, który też mam wypisany na kartce wywieszonej w łazience:
chi ti porta a casa? (kto przywiezie cię do domu?) 
Mi ci porta JC (mnie tam przywiezie JC)

Mam już też prawie wyuczoną na pamięć formułkę o kotach z użyciem ci ożenionego z innym słówkiem. Formułka pozwoli mi być dowcipną w towarzystwie:
non sopporto i gatti sul letto, invece ce li trovo sempre (nie pozwalam kotom włazić na łóżko, ale zawsze je tam znajduję), 

oczywiście pod warunkiem, że rozmowa zejdzie na koty i łóżko.

Gotowa jestem z odpowiedzią na pytanie ile książek targam w torbie (ce ne ho messi 3), co wyjaśnia słuchaczowi iż nie tylko jestem oczytana, ale opanowałam ci i ce oraz że umiem je połączyć z ne, które też jest dziwnym słówkiem i potrafi czasami znaczyć to samo co ce, tyle że ne lubi przyimki di i da, a ce pozostałe. O przyimkach opowiem niebawem, jak się trochę z nimi bardziej otrzaskam.

Na razie trenuję rozmowę ateisty: tu credi in Dio? No, non ci credo. I modlę się o dobrą pamięć :-)
Jedyne co mi się udaje, to powrót na obiad, bo tak w ogóle to powroty mi nie wychodzą. Miejsca są pozmieniane: pod moją nieobecność poprzestawiano ulice, poprzesuwano budynki, zmieniono plan miasta. Ładne sprzed lat dziesięciu stało się cukierkowatym, klimatyczne wyrosło na przestylizowane. Mówiąc krótko: nie ma do czego wracać.


Miałam nieudane powroty do Cortony i  Udine, Ferrary i Mantui, Parmy i Pavii, Padwy i Perugii. Modeny i Cremony. Z przyjemnością jednak wróciłam do Ascoli Piceno. Wylizane i eleganckie jest, na pierwszy rzut oka, antytezą wszystkiego tego czego szukam. Ascoli zaś lubię za chmarę kościołów porozrzucanych po mieście, dziwne światło oraz szary kamień którym wybrukowane są uliczki starego miasta i który zdobi fasady wielu kamienic. Obydwoje czuliśmy się tam dobrze i wtedy i teraz, choć 'teraz' nie umiałam trafić do duomo , nie znalazłam kościoła św. Augustyna i irytowały nas restauracje w stylu międzynarodowym.  Czyżby więc określenie ’atmosfery’ miasta było jednak niezależne od racjonalnie określonych wyznaczników?

O zabytkach Ascoli już było dawno temu; dzisiaj tylko październikowe zdjęcia. Ritornello to powracający wątek muzyczny w muzyce barokowej
Brunetti, koci inspector Clouseau, nadal spada z książkami z półek, a Karolek - Incredible Hunk - trenuje zapasy, ale jest dobrze. A raczej zrobiło się dobrze dzisiaj w południe. Paoli wrócił humor. Od tygodnia siedziała naburmuszona: pokastracyjne ubranko vel szmizjerka bardzo jej się nie podobało.  To że jeść nie chciała to mnie nawet za bardzo nie dziwi: jak się kot nażre plastikowego kaftanika to mu i tuńczyk nie smakuje :-) Apetyt powrócił po zdjęciu szwów i resztek szmizjerki.



Na razie gwiazda łazi na golasa: wyrosła ze starego futerka, a na nowe nie chce się zgodzić


czyli odsłaniam mój warsztat:  z dykty białej i żarówki udającej światło dzienne od dni kilku buduję sobie studio fotograficzne. Oprócz dykty i żarówki mam również statyw, stół, ścianę oraz chęci.

Rezultaty kilkudniowych prób i błędów - nawet w najbardziej optymistycznym świetle -  przeciętne. Wewnętrzna zwolenniczka magicznego myślenia - i pan w sklepie fotograficznym - twierdzi, że wystarczy przykręcić przed żarówką cudowny biały parasol i kupić kilka niezwykłych reflektorków tudzież magiczny stół. Realistka jednak sądzi, że przydałyby się wiedza. Właściwie to zgadzam się z realistką, bo akurat niezbyt wierzę w cuda, ale we wsi mam tylko kursy robienia ładnych zdjęć z wakacji.

Może zamiast abstrakcji powinnam zacząć malować euro? Za cudowny sprzęt do magicznych zdjęć pan w sklepie każe sobie zapłacić 1999,99 euro. Dostanę jednak 10% zniżki :-)

Na zdj: abstrakcje z serii miejsca, dla ułatwienia nazywane untitled 1, untitled 2...itd... :-D
Włoch nie odbiera dzwoniącej komórki, czyli albo Włoch nie żyje albo jest koniec świata.

W piekarni w Castelnuovo di Farfa zabrakło dla nas panettone z suszonymi morelami.

30. grudnia weszłam na pocztę w Rieti. Nie było kolejki i zostałam od razu obsłużona.
nie szukaj włoszczyzny na facebook-u.  Jej tam nie ma i - w przeciwieństwie do innych rzeczy, które były, ale których w danym miejscu nie ma - włoszczyzny na facebooku nie było. I nie będzie. Amen
słyszę często, że włoski jest łatwy; wraca taki jeden z drugim i twierdzi, że rozmawiał płynnie, choć na kursy nie uczęszczał i z rozmówek nie korzystał.  Rzeczywiście, Włosi potrafią zachować śmiertelną powagę, gdy jeden taki zamawia sławne już kutaski zamiast rurek (pene->penne) a drugi taki kupuje dwa kilo ryb w warzywniaku (pesce->pesche) lub konia zamiast kapusty (cavallo->cavolo)

Zakładając, że ktoś zamierza zapytać o dobre wino, poprosić o 100 gram salame i bułkę na dokładkę, lub dopytać się czy mają stolik dziś, jutro, pojutrze, warto wykuć trochę gramatyki. I łatwe to nie jest. Na przykład takie czasowniki: po osiemnaście na każdy czas i dodatkowo formy nieregularne; czas teraźniejszy i przyszły, prosty lub złożony; czas przeszły i zaprzeszły, dokonany lub nie, prosty lub złożony; tryb warunkowy jeśli chce się brzmieć grzecznie lub tryb  łączący, znany także Francuzom i nikomu innemu, jeśli chce się uchodzić za osobę wykształconą.

Oczywiście, do kupna sera i butelki wina znajomość czasu przeszłego niedokonanego konieczna nie jest. Ale znajomość przyszłego już tak; podobnie jak i znajomość zaimków zwrotnych.Przydaje się też wiedzieć, że o ile ja coś lubię w języku polskim lub angielskim, to we włoskim to coś lubi mnie i można się pięknie zamotać gramatycznie tłumacząc, że ser mi piace, ale już sery mi piacono :-).

Osobiste wyznania ucznia przerabiającego zaimki spiszę przy innej okazji. Na razie przyznam się, że ryby zamiast brzoskwiń kupowałam w Parmie, w czasie pierwszej podróży do Włoch. Ale to nie do nas, a do amerykańskiego stolika obok, gdakał włoski kelner tłumacząc skład nadzienia do ravioli :-)
Powered by Blogger.