Leżącym jest Amelia, miasteczko w południowej Umbrii. Znamy je z podróży poprzedzających zauroczenie Lacjum i kupno casa di giuseppe; nadal jest śliczne: gładkie, eleganckie, odpowiednio oznakowane. Czyli takie jak śliczne miasteczko powinno wyglądać. Jest brama rzymska, atrakcyjne kościoły, winda z parkingu, biblioteka w odrestaurowanym pięknie budynku, kilka kamieni drogi rzymskiej umiejętnie ogrodzonych, a  muzeum z atrakcyjnymi rzeźbami i też ślicznym turkusowo-atramentowym kolorem drzwi stało otworem dla zwiedzających. Przerwy obiadowej nawet nie było. Ładnie. Powiem nawet, bardzo ładnie. Tylko, że myśmy do Amelii trafili po wycieczce do Terraciny (o Terracina będzie w przyszłym tygodniu) i gdyby w Terracinie ogrodzić każdy kawałek rzymskiego bruku i czy muru to by nie było w Terracinie gdzie nogi postawić :-), więc Amelia przegrała natychmiast. Miałam nawet o zamian nnapisać post porównujący obydwa miasta ale nie napisałam. Nad przegranym się nie znęcam.


Co w Amelii było bez zarzutu to trattoria. Do sławnej Vissani w Baschi nie mogliśmy pojechać z racji bycia tydzień wcześniej w La Trota a więc brakiem niezbędnych środków, zaś La Misticanza, położona tuż w pobliżu parkingu przy bramie rzymskiej, była interesującą finansowo alternatywą. Otwarta na okrągło, z ciekawym wystrojem, okazała się strzałem w dziesiątkę. Robią własne makarony (warto poprosić o info. co dzisiaj do zjedzenia), leją wina na kieliszki (i to fajne wina, nie tylko toskańskie) i wszystko jest bardzo smaczne. Myśmy jedli bruschettę, kwiatki cukinii nadziewane ricottą z ziołami (wolę anchovies i mozzarellę lub tylko bułkę tartą, ale i ta wersja była smaczna), a na danie główne sałatę z ruccoli i wołowiny. Wołowinę można było kroić widelcem, sos był  boski. W ogóle La Misticanzę bardzo sobie chwalimy. Do Amelii raczej się nie wybieramy, ale do La Misticanza i owszem. Zwłaszcza, że będziemy tamte strony odwiedzać z powodu winnicy Falesco.

La Misticanza
via della Rimembranza 4
www.lamisticanza.it
zawsze otwarte, urlop w sierpniu; warto zadzwonić i sprawdzić kiedy.
tel. 0744982888

za opisany przeze mnie posiłek i 6 (!) lampek wina zapłaciliśmy 70 euro. Jak na Umbrię to tanio.
JC pomalował łóżko i siebie, niszcząc przy okazji ramę i szkło plakatu, co dowodzi - po raz kolejny - że tytuł inżyniera nie gwarantuje umiejętności manualnych. Wspólnie już malowaliśmy kredens bawarski, przy okazji zamalowywując odciski kocich łapek na żółtej farbie. Trochę się zawiasy na przecierki porobiły, ale nikt z nas nie wpadł na to, że do zawiasów potrzebna jest inna farba niż do drewna.

PS: im dłużej patrzę na kredens tym bardziej wiem, że powinien mieć żółty element na drzwiach poniżej blatu. Pewnie pomaluję  te dekoracyjne - przypominające szablony - zamki. I pewnie nie będzie to identyczny żółty z blatu tylko umbra lub siena.
najnowsze zdjęcia z casa di giuseppe. I tak, ramki są z Ikei  :-) a cegły zabytkowe. Napar z majeranku łagodzi problemy zdrowotne związane z pobytem w Rzymie (powtarzając za Zią Leonilde)

j

Powiadają, że aby się najeść w Sabina, wystarczy wyjść w pole. Mentuccia, młoda pokrzywa, ciccoria, dzikie szparagi oraz pędy rośliny, której oficjalnej nazwy nikt nie zna, ale w gwarze z Moiano znanej jako cuddichie. Cuddichie, rosnące wszędzie i umiejące się wspinać, obgotowywane są w osolonej wodzie, a osączone z wody polewane miejscową oliwą i skropione sokiem cytryny. Podobnie przygotowywana jest polna ciccoria. Posiekane cuddichie dodawane są do frittaty.

Jaka to szkoda, że tak niewielu nacjom chce się pamiętać o tym co można zebrać na rowie.
Ale w trzech osobach
Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty. Ten sam wzrost, ta sama poza, identyczne twarze bez wyrazu patrzące na odwiedzających białymi oczami bez źrenic. Po drugiej stronie jaskini madonna z dzieckiem, madonna ma jasne włosy. Święta na fresku obok przypominała księżniczkę z egzotycznej bajki.


Pod wiszącą skałą
do SS.ma Trinita najlepiej jechać przez Subiaco. Skręcić na Sacro Speco i piąć się w górę. Za Vallepietra pojawią się pierwsze drogowskazy do santuarium. I ostrzeżenia: droga otwarta od 1.maja do 31. października. Czasami, nawet latem, z góry sypią się kamienie, a burze nadchodzą niespodziewanie.




Faktów jak na lekarstwo
ozdobiona freskami grota, jakich wiele w Lacjum, prawdopodobnie była pustelnią. Trudno powiedzieć kiedy powstała. Same freski pochodzą z XII wieku i są w stylu bizantyjskim. Sądzi się, że kult Trójcy rozpoczął się w okresie budowy klasztoru Benedyktynów w Subiaco.

Sanktuarium, leżące 1337 m.n.p.m,  przyklejono do Monte Autore, góry na granicy Lacjum i Abruzji. Vallepietra, wioska do której sanktuarium należy administracyjnie, jest w Lacjum (prowincja Rzym), ale do kogo należy grota z freskiem Trójcy trudno orzec. Kramy z miejscowymi wyrobami sprzedają tak pecorino romano jaki i miody z Abruzji.


Trasa z krzyżem

do La Santissima idzie się z Ginestry 72 godziny, na mule 48, a rowerem 8 godzin. Wiele osób z Ginestry nigdy Watykanu nie zobaczyło, ale pielgrzymkę do Vallepietra odbyło kilkukrotnie,niosąc krzyż lub krzyżyk. I zapalając świecę lub gromnicę. Zapala się je na zewnątrz, a krzyże ustawia wzdłuż trasy wiodącej od parkingu. W grocie Trójcy ustawiono parkany, odwiedzający przesuwają się w kolejce. Największe pielgrzymki przypadają na okres zielonoświątkowy. To wtedy wszystkie konfesjonały są obstawione i celebrowana jest msza przy wielkim ołtarzu.



Pozdrowienia od prezesa
znaleźliśmy krzyż przyniesiony w roku 2008 przez piegrzymów z Poggio Moiano i trafiliśmy na krzyż pamiątkowy z 16. maja 2010, ufundowany przez Związek Rowerzystów Hobbystów z Priverno (LT) z Dante Pisandrim, Prezesem Honorowym Związku. Krzyż żelazny, ale płyta pamiątkowa marmurowa. Jak na porządny związek z prezesem przystało.

Linki i informacja turystyczna:
O sanktuarium
parking kosztuje 2 euro; muzeum ex-voto wydaje się być otwarte tylko w święta i niedziele (nie potwierdzona informacja)
Jak na razie jedynymi dowodami na lato są sukienki w kwiatki, w ciapki i inne wisienki w sklepach oraz rachunek za sandały, których nie mogę nosić z racji braku lata :-) No i jeszcze pojawiły się w Spinie (dla niezorientowanych: prowadzony przez Włochów świetny sklep spożywczy w Monachium) dojrzałe pomidory i arbuzy. Arbuz wyglądał lepiej niż smakował, ale pomidory były prawdziwymi pomidorami. Tak więc, dzisiaj na letni obiad, mieliśmy letnie menu z Lacjum. Twarde, lekko kwaskowe pomidory używa się w Lacjum do sałatek, te dojrzałe i słodkie idą na przetwory lub zapieka się je z ryżem. I właśnie takie zapiekane były dzisiaj na obiad. Poprzedziliśmy je dzikimi szparagami w oliwie oraz oliwkami ze skórką pomarańczy (oliwki dostaliśmy od Zii Leonilde; całkowita produkcja artigianale), a popiliśmy Fiano di Avellino. I jakoś nam brak lata dzisiaj nie przeszkadzał. Pewnie to zasługa pomidorów :-)




Zanim podam przepis na te zapiekane pomidory, kilka uwag o winie gdyż akurat o tym białym winie warto powiedzieć kilka ciepłych słów. Przede wszystkim jest dobre, z lekko cytrusową, odświeżającą nutą. Dominują minerały i gdzieś w tle czuć delikatną słoną - nawet nie nutę - a nutkę. To Fiano już w tej chwili jest bardzo dobre, ale podobno będzie jeszcze lepsze za jakieś 10 lat. Tylko kto ma cierpliwość aby tyle czekać? W każdym razie nie my i napewno nie w tym roku.

A teraz pomidory z risotto, idealna potrawa na lato, gdyż pomidory muszą być bardzo dojrzałe i soczyste. Tak więc uszykować 4 duże pomidory, czyli odkroić górę, wydrążyć dokładnie i zachować tak sok jak i miąższ. Wnętrze pomidorów osolić. Ryż na risotto (dwie garście, czyli mniej więcej 4 lyżki) wymieszać z drobno posiekanymi ziołami (idealna byłaby mieszkanka natki i mentucii, ale sama pietruszka też może być) , drobno posiekanym ząbkiem czosnku oraz sokiem z pomidorów i pokrojonym miaższem. To nadzienie wkładamy do pomidorów, kropimy oliwą, ja posypuję startym parmiggiano - ale nie jest to konieczne, przykrywamy kapelusikami i wstawiamy do piekarnika (180°) na 35-50 min. Ryż ma być miękki, ale nie rozgotowany. 

Warto tych pomidorów upiec więcej: są równie dobre prosto z pieca jak, po odstaniu kilkunastu minut lub kilku godzin.

I jeszcze konkretne informacje o winie:
Fiano di Avellino
producent: Colli di Lapio
via Arianiello 47
83030 Lapio (AV)
tel. 0825982184
collidilapio@libero.it
 
po czerwone Montiano, robione - o dziwo z Merlot - które, jak wiemy z podręczników - do typowych gron włoskich nie należy. Pewnie dlatego też nie ma nawet znaczka DOC, co w sumie dowodzi, że oznakowanie DOC i DOCG niekoniecznie warto się kierować wybierając wina. Siedziba Falesco znajduje się w Umbrii, administracyjnie w Montecchio, w rzeczywistości na trasie z Amelii do Baschi. Winnice mają na terenie Lacjum i dlatego przewodnik Italian Wines 2010, umieścił Falesco w Lacjum, co daje mojej prowincji laurkę za posiadanie jednego z najlepszych win włoskich. Nie mogę ustosunkować się do twierdzenia, że Montiano jest jednym z najlepszych win włoskich, gdyż za mało wiem o najlepszych winach, ale jest to jedno z najlepszych win jakie kiedykolwiek piliśmy (a my Merlot to nawet niezbyt lubimy): czuć czarną jagodę i pieprz; gdzieś ciągnie się posmak konfitury wiśniowej i goryczka pestek. Gambero Rosso pisze też o zaroślach śródziemnomorskich, ale muszę im wierzyć na słowo: krzaków nie czułam.


Smakowało nam też białe Ferentano, które wypiliśmy wczoraj pod makaron: bukiet szafranu i kwiatów akacji lub ginestry, lekko słonawy posmak lukrecji, dużo minerałów i odpowiednia ilość dębu to jest to co lubimy w winach nieczerwonych :-) Żałujemy, że z Falesco przywieźliśmy tylko jedną butelkę Ferentano.

Montiano też się prawie skończyło. Podarowaliśmy Beacie i Peterowi jedną butelkę, drugą wypiliśmy i jakoś tak szkoda, że nie ma więcej, choć Montiano kosztuje sporo. Za butelkę płaciliśmy 26 euro, co uważamy za cenę wysoką. Zdaję sobie jednak sprawę, że w Polsce to cena przeciętnego wina w przeciętnym sklepie. Nie po raz pierwszy jestem szczęśliwa, że nie mieszkam w Polsce, gdyż albo bym zbankrutowała albo uschła z pragnienia :-)


PS: i żeby nie było zbyt różowo to dopowiem, że nie smakował nam Tellus (czysty Shiraz), choć nalepkę miał najładniejszą ze wszystkich.

Falesco
loc. San Pietro
05020 Montecchio (TR)
tel. 07449556

Jadąc skądś dokądś zajechaliśmy do Licenzy, miasta znanego z fettucine. Chcieliśmy dobrego makaronu. Sklep z napisem pasta fresca zamknięto, tak na oko, jakąś dekadę temu, poszliśmy więc do delikatesów sprzedających miejscowe prosciutto i mortadellę z dzika. Zanim jeszcze udało mi się wytłumaczyć, co chciałabym kupić, pan wyciągnął z lodówki opakowanie tagliatelle produkowane w Greccio. Znam je , gdyż wyroby z Greccio można kupić w każdym sklepie w naszej  okolicy. Dopiero gdy dopowiedziałam, że pasta powinna być fresca i miejscowa,  wyciągnął spod lady szarą torbę z kluskami przypominającymi drobno pokrojone flaki:
to powinno wam w takim razie smakować. Dzisiaj zrobione

Kluski zwały się cordelle. Robi się je z ciasta drożdżowego, podaje przede wszystkim ze skwarkami i pecorino, ale dobrze smakują też pod prostym sosem pomidorowym (pomidory, cebula i bazylia). Ja zrobiłam z  pesto: ruccola, czosnek, oliwa, pecorino.

W Caserta podjechaliśmy do knajpki przy drodze. Zamówiliśmy mozzarellę  i prosciutto. Pytając o primo usłyszeliśmy od razu 'mamy porcini'. Poprosiłam o coś z owocami morza i dostaliśmy miski z mulami i krewetkami w pomidorach wymieszanymi ze śladowymi ilościami spaghetti.





Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego że jakby tego nie kroić, to we Włoszech jesteśmy turystami. Raz, że tablica rejestracyjna samochodu, dwa, że wygląd, trzy - akcent. A turystom oferuje się to, o co turyści pytają lub co turyści jedzą najczęściej. Oczywiście trudno ocenić czy najpierw było jajko czy kura, czyli czy turyści jedzą makaron z porcini tylko dlatego, że mają wyćwiczoną jedną formułkę z rozmówek włoskich Berlitza i nie umieją zapytać o nic innego, czy też boją się ryzykować pytając o sugestie. Faktem jest, że bardzo często - jako pierwsza sugestia na primo - wyskakuje nieszczęsny makaron i porcini. Dopiero pytanie o to, co dziś świeże na targu, co polecono by znajomym, rozwiązuje tak języki jak i wyobraźnię. Inna sprawa, że my jemy wszystko, a przynajmniej jesteśmy gotowi spróbować :-)

Z sąsiadami rozmawiamy często o jedzeniu; oni nie rozumieją kulinariów włoskich, a my nie rozumiemy jak można nie rozumieć :-) Ostatnio V. mówiła, że ma dość makaronów; że chciałaby zjeść coś innego niż nieśmiertelne fettucine  porcini; że tęskni za żytnim chlebem i śledziem. Nam akurat nie ckni się do  bawarskiego żytniego na zakwasie, nie pamiętamy o bierwurscie, leberce, sałatce kartoflanej i knedlach. Smakują one tylko pod bawarskim niebem, tak jak Rosso Conero lubiliśmy jedynie w Marche, a kawa z grappą pasowała nam do Vicenzy. V. (zresztą nie tylko ona) chodzi do restauracji po to, by spróbować czegoś nowego. My niekoniecznie: wiemy, że na jagnięcinę pojedziemy do Da Alvero, na rybę do Santa Chiara lub La Ginestra, a najlepszy makaron zjemy w Da Maria Fontana lub w Lolla (jeśli chce się nam tak daleko jechać). 
I nie zgadzam się z V.: to nie jest ciągle ten sam makaron z tym samym sosem pomidorowym. Każda kucharka i każdy kucharz robi to inaczej. Pani dostarczająca makarony dla Maria Fontana w Poggio Moiano (i robiąca je też na zamówienie) dodaje do ciasta jajo gęsie lub kacze. To ono nadaje ciastu odpowiednią konsystencję i elastyczność. Powiem o tym V. przy następnym spotkaniu w Ginestra.

Na zdjęciu cordelle w stanie surowym i z pesto oraz tuńczyk pieczony z cytryną i ziołami
tak więc jest angielskojęzyczna wersja włoszczyzny (z opcją tłumaczenia na inne języki), a ponieważ włoszczyzna w języku angielskim nie istnieje, więc nowy twór zwie się one tablespoon of Italy.

Festa di San Giovanni: najważniejsze, oprócz wrześniowych obchodów poświęconych Padre Pio, święto w Ginestra.

Co będzie z wioską, gdy religia przestanie mieć obecne znaczenie? Czy festa będzie tą samą festą? Czy młodzież będzie niosła rzeźbę przez wieś? Czy Madonnina, czyli Bozia, dostanie wiązankę kwiatów? Czy nadal będą przyjeżdżali ci, którzy kiedyś z wioski wyjechali; czy będą  paradować jak pawie, pokazując, że im się powiodło w Rzymie, Turynie, Sienie, Mediolanie....
Jeśli konieczność pisania postu takiego jak ten świadczy o popularności, to jestem celebrytką :-)

sezon urlopowy w pełni, a z nim - oprócz komarów - pojawiła się plaga  e-maili: jedni chcą abym pisała dla ich portali, inni szukają informacji. Przerabiałam to wcześniej, odpisywałam grzecznie, że nie użyczam imienia komercyjnym przedsięwzięciom, szukałam informacji o restauracjach, mało znanych perełkach architektury. Dzisiaj mówię dosyć. Jakoś się tak porobiło, że sam fakt pisania włoszczyzny czyni mnie informacją turystyczną, której obowiązkiem jest odpowiadanie na każde pytanie i której słowa podziękowania już się nie należą. Przykro to pisać, zwłaszcza że z natury jestem raczej otwarta na ludzi i chętnie pomagam. Sieć, a więc anonimowość, pozbawiła niektórych zahamowań i umiejętności czytania ze zrozumieniem, za to pozwala mieć pretensje do jakości usługi. Tak więc dosadnie i z grubej rury, aby nie było niedomówień:

I.
jeśli Ciebie nie znam z sieci, to znaczy nie rozmawiamy na forach tematycznych, jeśli nie jesteś czytelnikiem włoszczyzny (mam StatCounter, wiem kto czyta, nawet jeśli nie z imienia), jeśli nie polecił cię nikt z moich znajomych z sieci lub realu, to na pytania o ułożenie marszruty nie odpowiadam. Nie odpowiadam też na pretensje, że zignorowałam korespondencję. Wiem, że jestem arogancka i zarozumiała, że mam w dupie przeciętnego człowieka, wywyższam się i piszę dla elit. Wszystkie te argumenty już widziałam i czytałam wielokrotnie. Wracając jednak do pytań typu co/gdzie/kiedy: 
  • polecane jadłodajnie - zakładka 'gdzie zjeść', 
  • 'co zobaczyć' znajdziesz w zakładkach z nazwami prowincji/regionów lub w zakładkach tematycznych (chociażby sztuka i architektura)
  • 'informacja turystyczna': tam podaję ceny biletów, godziny otwarcia oraz dodatkowe informacje (m.in. o parkingach, problemach z dojazdem). Jeśli wymaganej informacji tam nie ma to znaczy, że nie wiem i pisanie do mnie niczego nie zmieni: szukać w sieci za ciebie nie będę.
II.
Nie, Casa di Giuseppe nie ma basenu, a nawet gdyby miała, to wcale nie znaczy, że jest do wynajęcia. Casa di Giuseppe jest prywatnym domem i w bardzo rzadkich przypadkach udostępniamy go przyjaciołom. Odstępstw od tej zasady nie ma i nie będzie.


III.
Portale turystyczne i inne.. no cóż, jeśli miałabym ochotę pisać dla strony komercyjnej, to chciałabym przynajmniej wiedzieć co ja z tego będę miała (i niekoniecznie od strony finansowej), a argument typu 'jesteśmy najszybciej rosnącym portalem' do mnie nie przemawia, zwłaszcza że pracowałam onedgaj w branży używającej statystyki i wiem jak naciągać fakty :-)  Trudno pałać miłością do przedstawiciela firmy, który nie pofatygował się by sprawdzić jak mam na imię, zwłaszcza gdy zarzeka się że czyta włoszczyznę. A to, że mam sporo czytelników to sama wiem, on mi tego pisać nie musi. Tak więc współpraca mnie interesuje, ale jedynie z renomowanymi przedsięwzięciami lub z ciekawymi nowymi inicjatywami. Papierkiem lakmusowym jest pierwszy e-mail :-)
Truskawki, zielony groszek i bób przerobiłam na początku maja. Wyjeżdżałam z Lacjum, gdy sławne czereśnie sabińskie były już dojrzałe (w Sabina je się owoce twardawe; już nie zielone, ale też nie miękkie i słodkie), w sam raz na marmellata di ciliegie. Z Terracina przywiozłam aromatyczne brzoskwinie, a z Caserty arbuz. W Rieti rozpoczęto ustawianie barów ze schłodzonym arbuzem, czyli jest lato...

Tymczasem okazuje się, że w innej części Europy dopiero zaczyna się sezon bobowy. Wygrzebałam więc zdjęcia;  może komuś przyda się inspiracja, W  tym roku zajadałam się pastą z surowego bobu: oliwa, czosnek, bób, mentuccia (lub inna mięta), sól. Zmiksować (tylko nie, broń boże, na papkę) lub utrzeć w moździerzu. Można ją samą na grzance, można położyć na niej marynowane płaty papryki. Można też do pasty dolać sporo aromatycznej oliwy i zrobić sos do makaronu (na przykład rigattoni czy penne). I tylko łyżka parmezanu lub - jeszcze lepiej - młodego pecorino. I koniecznie lampa schłodzonego Fiano di Avellino.

Dopiska: bób powinien być młody, czyli zielony. Jeśli nie jest to trzeba sprawdzić czy nie jest mączysty. I obrać ze skórki.
gdybym miała opisać Palombara Sabina, zaczęłabym od instrukcji dziergania ażurowej serwetki
 

Palombara Sabina na pierwszy rzut oka urodą nie grzeszy. Inna sprawa, że przejeżdża się drogą wzdłuż której ustawiono główne atrakcje miasta: nieczynną stację kolejową, targowisko, pocztę, kilka warsztatów, kontenery na śmiecie i hipermarket. Czyli nie ma na co popatrzeć. I pewnie bym nigdy do miasta nie trafiła gdyby nie ciągle zamknięty klasztor San Giovanni in Argentella oraz lektura Style w Architekturze Wilfrieda Kocha. Na stronie 398, w rozdziale o urbanistyce średniowiecznej, znalazłam plan Palombary: na czubku góry postawiono zamek, a pod nim, jak serwetkę koronkową, udrapowano miasteczko.  A my, po raz kolejny całując klamkę bramy San Giovanni in Argentella, mieliśmy poranek wolny i byliśmy w okolicy. Poszliśmy więc podziwiać średniowieczną zabudowę.

Do miasteczka wchodzi się serpentyną, wijącą się bardziej lub mniej stromo między domami. Oczywiście do miasta można prawie wjechać, to znaczy jest droga - powiedzmy przelotowa - wzdłuż której są miejsca parkingowe, z tym, że droga przelotowa kończy się parkingiem na głównym placu i stamtąd zjeżdża się wąską serpentynką do następnej drogi przelotowej.

Po Palombara trzeba się przejść: powędrowanać ulicami tak szerokimi, że Ape musi składać lusterka boczne, obejrzeć zamek Savellich i pastelowe palazzi wybudowane na skwerze w poniżej zamku. Po raz pierwszy, zafascynowana samym miastem, zapomniałam wejść do kościołów, sprawdzić godziny otwarcia zamku, zapytać o informację turystyczną. Łaziliśmy po zaułkach; przeciskaliśmy się między domami, martwiliśmy się czy uda się nam trafić do auta, zaparkowanego na podjeździe do głównego placu. No i czy uda mi się z miasta wyjechać. Już raz tak było, że JC zaklinował się między schodami a ścianą domu w centro storico Poggio Nativo. 

Już po powrocie dowiedziałam się z sieci , że zamek wybudował ród Ottavianich. W 1180 aresztowano tu antypapieża Innocentego III, a kilkadziesiąt lat później zamek przeszedł w ręce rodu Savellich, protoplastą którego był niejaki Luca, siostrzeniec papieża Honoriusza III.


Abbazia di San Giovanni in Argentella udało się nam w końcu zobaczyć. Ale o tym przy innej okazji.


PS: na system nawigacyjny w przypadku Palombara Sabina nie ma co liczyć: w/g TomTom centrum miasta znajduje się w okolicach poczty :-) Tak więc zdanym się jest na własne możliwości, odwagę cywilną i dobre hamulce: niektóre ulice są bardzo wąskie. I w dodatku strome.

Użyteczne linki:
Historia Palombara
Wiki o Palombara
W czwartek poświąteczny zaginął Brunetti. Skorzystał z wizyty Szwedów i niedomkniętych drzwi wejściowych. Szukałam go nawołując, przekonana, że kota zagryzie jeżozwierz. Albo kot utopi się w strumieniu płynącym u podnóża góry. Albo ktoś go zamknie w cantinie. Łaziłam się po wsi jak obłąkana, kici-kiciując po polsku i po angielsku. Zaczynałam się godzić z myślą, że niepotrzebnie wydaliśmy tysiąc na krótkoterminowy leasing kota.



W nocy z czwartku na piątek, a właściwie w piątek nad ranem, zobaczyłam Brunettiego. Siedział na schodach po drugiej stronie ulicy. Zanim zbiegłam na parter i otworzyłam drzwi, Brunetti gnał pod górkę w kierunku starej części wioski. Obejrzał się jedynie przez ramię. Najwyraźniej zamieszkał w okolicy kościoła lub którejś z piwnic z dziurawymi drzwiami.

Wrócił następnej nocy. Poczekał aż na parkingu ucichnie (parking to ulubione miejsce spotkań ginestrowych nastolatków) i, krocząc środkiem ulicy jak John Wayne, ogłaszał powrót okrzykami. Zanim jeszcze otworzyłam dobrze drzwi, już był w holu. Udawał stęsknionego. I bardziej niż miska jedzenia interesowały go pieszczoty. Najwyraźniej miał miał się czym chwalić; Paola patrzyła w niego jak w obraz.. A ja, przezornie zachowałam list gończy i zrezygnowałam z tradycji niedomykania drzwi na parterze:



10 dni później Brunetti zniknął ponownie. Wyskoczył z okna na pierwszym piętrze i po gzymsie, podpierając się rurką od gazu, wyszedł na zewnątrz. Tym razem daleko nie zawędrował. Podróż zakończył za murkiem, w krzakach u Kargula, gdzie przesiedział do następnego dnia. Wrócił jednak wcześniej: o 21 dał znać, że ma dosyć. Albo pachniał psem, albo strachem, gdyż tym razem nikt nie patrzył na niego zafascynowanym wzrokiem. Utracił miejsce w stadzie i nawet drobna Paola goniła go niemiłosiernie.

Chyba minęła mu chęć wędrówek. Gdy JC, pakując samochód, nie domknął drzwi wejściowych, tak Lucek jak i Brunetti ograniczyli się do oglądania ulicy stojąc w otwartych drzwiach.

Cała wieś wie, że mam kota: przecież wiadomo, że kotu nic się w Ginestra stać nie może. Najwyżej dołączy do któregoś z kocich gangów :-), a wróci najpóźniej za tydzień, gdy zgłodnieje.
Zaszaleliśmy. Zrobiłam rezerwację w La Trota, czyli w tytułowym Pstrągu, jednej z najlepszych restauracji w Lacjum. Poszliśmy na obiad, wystrojeni jak biedronki na święto lasu; ja w bojówkach i sandałach na obcasie, JC w czystych butach i spodniach z kantem.


Było elegancko. Moja torba vel chlebak dostała własny stołek, my okrągły stół i menu. Wybór prosty: albo ryby albo akwarium, czyli zestaw mięsny. Wybraliśmy menu mięsne z powodu jagnięciny z lawendą. Pan dobrał o  odpowiednie wino; odbito pierwszą butelkę (białe, z Piemontu, nazwy nie zapamiętałam, o grona zapomniałam spytać, rozkoszując się minerałami z cytrusem) i postawiono talerzyk z czymś, co wyglądało jak trufle czekoladowe, a było zakąską rybną, warzywną i serową; podano zupę w melona z osobiście wędzonym pstrągiem, panzanellę w kieliszkach od martini, udekorowaną pianką pomidorową o cudownym smaku i kulką bazyliowych lodów.  I jeszcze jajko z karczocha z prawdziwym jajkiem w środku i musem z warzyw. Dwa rodzaje pierożków, jedne z pianką serową, drugie z kaponem.

A potem to nam wymieniono wino; białe się skończyło, więc do jagnięciny podano Montepulciano d'Abruzzo. I to było bardzo dobre wino. Powiem więcej, wypiliśmy całą butelkę pod jagnięcinę (ta rozpływała się w ustach; a lawendy było w sam raz. Nie ciągnęło szafą babuni i  nie musiałam pytać, gdzie ta lawenda) i pod talerz serów, o których pan opowiadał językiem poety.

Gwiazdą całego wieczoru, bijąc na głowę zupę z melona, piankę pomidorową i chrupiące jajko z karczocha, okazała mocno dojrzała gorgonzola. Wyglądała jak kawałki węgla. Lub  czarnej trufli. Ale co za smak! Chyba nigdy więcej w życiu nie wezmę do ust gorgonzoli z supermarketu.

Wylizaliśmy talerze po serach, wychłeptaliśmy resztę wina. Podyskutowaliśmy z panem o trzech widelcach Gambero Rosso i dwóch gwiazdkach Michelina, którymi ostatnio udekorowano La Trota. W zamian za pozytywne komentarze na temat kuchni i wina dostaliśmy kartę deserów. Gdybym już nie była nażarta, to pewnie zamówiłabym wszystko z karty: i ricottę, i ciasto, i kremy. Ograniczyłam się jedynie, z przyczyn patriotycznych rozumie się :-), do lodów z czarnych sabińskich oliwek podanych z sosem cytrusowym. Na zakończenie kawa: specjalna karta kaw, maksymalny wypas; ładna porcelana i domowe czekoladki.

Choć zdaję sobie sprawę, że za cenę tego posiłku moglibyśmy pić Brunello przez następne kilka miesięcy, kąpać się w Taurasi i spłukiwać szampanem, to nie żałuję, że do La Trota poszliśmy. To jednak był piękny posiłek. I menu, i obsługa były bez zarzutu. Wolałabym, co prawda  do każdej potrawy lampkę coraz to innego wina, ale dobór win był bezbłędny. I jak to na ogół bywa we Włoszech, nie musieliśmy się zastanawiać, czy karta kredytowa  cenę wina udźwignie.

Inna sprawa, że tego rodzaju miejsca nie są dla nas. Wolimy ceratę na stole, wino polewane z dzbanka i michę tagliatelle al ragu.  A to jedliśmy w Ristorante Anna w Forlimpopoli, do którego to lokalu jestem skłonna wrócić choćby jutro. Powiem więcej, dla tego tagliatelle i ragu, tego carpaccio i królika, którego to zamówił JC, gotowam zgodzić się na wykrochmalone obrusy i serwetki :-D

Żałuję tylko, że wylizując talerze w La Trota i wyciskając ostatnie krople z butelek zapomniałam fotografować potrawy.....

Ristorante La Trota
Rivodutri di Rieti
Via S. Susanna, 33
tel: 0746 685078
bo gdy tylko zwolnisz, zaraz ci bluszcz wskakuje na plecy,  a zielsko wgryza w pięty



Wszystko rośnie jak na sterydach. Oskubany przedwczoraj krzak ma już nowe pędy. Ubiegłoroczne dzikie wysypisko gruzu budowlanego  jest atrakcyjną górką porośniętą jeżynami i ziołami, ale też i grządka w ogrodzie pozostawiona sama sobie przez tydzień wymaga koszenia: sałata kwitnie, roszponka przypomina zarośla,a chwasty są wyższe od jabłonki :-)

Dawny skrót do Monteleone, wydeptany przez mieszkańców Ginestry, jest w tej chwili nie do przebycia. Została po nim tylko nazwa ulicy: via Monteleone

 
czyli wernisaż w Warszawie, w nowej galerii na Mokotowie, w ten piątek, o godzinie 20

Pomalama
ul. Mokotowska 65/1
00-533 Warszawa

www.pomalama.pl
Giuseppe, w którego domu mieszkamy od 3 lat. Giuseppe, którego ojciec pochodził z Neapolu i był najbogatszym mieszkańcem wioski, a więc właścicielem najbardziej wypasionego domu wystawionego na obrzeżach starej części wioski.


Giuseppe miał braciszka, Maurizio, który zmarł bodajże w 1954, czyli gdy Giuseppe skończył 13 lat.

Grób Giuseppe jest w lewym rogu cmentarza w Ginestrze, na ostatnim piętrze, lub - jak kto woli - na najwyższej półce. Tablica grobowa Maurizio jest piętro niżej, obok leży babcia, poniżej mama. Grobu ojca nie ma; podobno pochowany jest w Neapolu.

Giuseppe, w przeciwieństwie do skąpej babki ze strony matki oraz cwanego ojca, wiadomo: neapolitańczyk :-), był podobno uosobieniem dobra. Naiwny, dał się oskubać z pozostawionych przez ojca i pieniędzy i posiadłości. Aby mieć co jeść sprzedał ogród, który ciągnął się od bocznej ściany domu aż po apsydę kościoła. Ogród Giuseppe, a właściwie to co z niego zostało, możemy oglądać z okna na  piętrze.

Giuseppe zmarł w roku 2006; jego ukochanymi kotami (a miał ich podobno z 10) zaopiekowali się sąsiedzi. Najstarszy kot ze złamanym ogonem i wyskubanym futrem dokończył żywota w lutym, a resztę klanu wysterylizowano. Próbował się z nimi bratać (bezskutecznie) nasz Brunetti.

W przyszłym roku chcemy powiesić nowy numer domu (ta obecna siódemka jest nieczytelna, dziewiątka z resztą też). Na plakietce nie będzie nazwy ulicy, tylko numer domu i napis casa di Giuseppe.
Powiedziałam Ginie, że robię flaki.
A odpowiednią miętę masz? Bez niej flaków nie będzie.....
Godzinę później przyniosła mi garść mięty (na zdjęciu; to te szarawe duże liście), tłumacząc, że jest to mięta rzymska. Mam ją drobno posiekać i dodać do flaków jeszcze przed dodaniem pomidorów.
 


Clarissa opowiadała mi, że Sabina zna kilka gatunków mięty. I tak jest mentuccia, czyli miętka, miętusia. Drobna, rosnąca jak chwast w polu; o zapachu i smaku trochę przypominającym naszą miętę kłosową, zwaną również zieloną. Dodaje się ją do wszystkiego: sałatki pomidorowej, zupy (również pomidorowej), ricotty, nadzienia do ravioli.

Oprócz mentuccii, mówiła Clarissa, jest jeszcze mentone, co można przetłumaczyć jako miętuchę, ale tak naprawdę jest to zwykła mięta polna (to już dopowiedziałam sobie sama). W ogóle mało popularna w kuchni sabińskiej, choć młode listki czasami wrzuca się do sałaty z liści roslin polnych.

Dwa dni temu Annamaria przyniosła mi garść mięty, tłumacząc, że jest to sławna mentuccia romana ( w górnym prawym rogu). Dodaje się ją do flaków. Jeśli to jest mentuccia, to co w takim razie dostałam od Giny?

BTW: flaki, niezależnie od przynależności gatunkowej zioła podarowanego przez Ginę, wyszły przednie. A z mięty rzymskiej od Annymarii zrobiłam pesto. Dodałam orzeszki piniowe i sabińskie pecorino.
najgorsze w powrotach jest to, że trzeba wyjechać z Ginestra. Zapakować do bagażnika wszystkie kartony z winem, baniaki z oliwą, pudełka z makaronami i słoikami przecieru pomidorowego, pamiętając by wcisnąć w wolne miejsca słoiczki z dżemami domowej roboty. Potem trzeba jeszcze złowić koty, pozamykać okiennice, przekręcić klucz w zamku kilka razy.

Najgorsza w powrotach jest droga. Zaczyna się od soczyście zielonej Sabiny, by skończyć na zakurzonej i przyszarzałej zieleni Alp.

Najgorsza w powrotach jest pogoda. Upał w Emilia-Romagnia i w Lacjum, chłodne 20,5° w Wasserburgu.

Najgorsze w powrotach jest to, że trzeba rozpakować to, co się tak precyzyjnie wtykało w zakamarki bagażnika, łącznie z pomieszczeniem na zapasowe koło. A gdy ma się mieszkanie w zabytkowej kamienicy bez windy, to wnoszenia jest dużo: torba  z praniem, 30 litrów oliwy, 36 butelek wina, 40 słoiczków z marmellata di ciliegie i confettura di pesche, kartony z książkami, których nie udało się przeczytać, trzy gazety z artykułami o referendum, garść mentuccia, trzy pudełka z nowymi  butami, cztery koty. Wszystko wnoszone po 20 skrzypiących schodach.

Najgorsze w powrotach jest to, że nigdy nie wiem, co zrobić na kolację. Gotować się nie chce, przywieziony arbuz nie jest wystarczająco schłodzony, a po wspaniałym obiedzie w Forlimpopoli (mieście rodzinnym Artusiego) wieprzowina z pyzą w restauracji Fletzinger to niekoniecznie to.

Najlepsze w powrotach jest to, że można zadzwonić do przyjaciółki i usłyszeć 'stęskniłam się za tobą'.

Najlepsze w powrotach jest też to, że gdy wtarga się te wszystkie zakupy na piętro, można wyciągnąć z torby komputer, podłączyć do sieci i dowiedzieć się, że w skrzynce jest ponad 700 e-maili, w tym cztery pytające o współpracę. Można też sprawdzić, czy Włoszczyzna nadal istnieje i czy działa hasło do ulubionych forów. Przyznaję: brakowało mi Włoszczyzny i codziennego sprawdzania ile osób ją odwiedziło.

Tak więc dzisiaj jestem szczęśliwa. Od jutra zacznie mi brakować Ginestry :-D
Powered by Blogger.