Showing posts with label historia. Show all posts
Showing posts with label historia. Show all posts
Stara kronika filmowa. Od drugiej minuty zaczynają się migawki z Wenecji. Jak z innego świata: prawie pusty Canal Grande, Piazza San Marco bez tłumów.



Tak, to był inny świat. I nie chodzi jedynie o Wenecję. Prowadzenie kamery, dobra dykcja lektora, tekst literacką polszczyzną, pełne zdania - to jest właśnie inne.



Na swojską nutę gra natomiast piosenka o dumie narodowej, obywatelach gorszej kategorii a przede wszystkim swojski jest rząd,  którym kieruje prezes (nazywano go wtedy pierwszym sekretarzem) jedynie słusznej partii.
Strada Provinciale 578 (zwana Salto - Cicolana od nazwy regionu w którym się zaczyna i od jeziora wzdłuż którego przebiega) to, przynajmniej w naszym przypadku, najwygodniejszy sposób dojazdu do A24/E80, a więc autostrady na Chieti i Teramo.

I choć historia drogi, która kiedyś łączyła państwo Burbonów z państwem kościelnym, jest interesująca, to opowiedzieć chcę o tym co kryje się za ścianą gór po lewej stronie SP578 (po prawej stronie mamy jezioro Salto).  A jest tam Płaskowyż Rascino (Altopiano di Rascino to oficjalna nazwa, choć spotkałam się też z określeniem Piana, Pian lub Pani di Rascino).

Z drogi do Fiamignano, stanowiącego bramę wjazdową na płaskowyż, rozciąga się widok na góry Sabiny, które - poprzetykane poranną mgłą - kojarzą się z dekoracją w teatrze lalek lub ilustracją w książce tłumaczącej unione - technikę malarską Renesansu. Lasy na zboczach w ochrach, cynobrach i karmazynach, by pozostać przy malarstwie, zaś w zagłębieniach skał kwitną jeszcze amarantowe cyklameny.




Sam płaskowyż jest w sepii.

Wszędzie osty; nie te sterczące w niebo , ale rozłożone na kamieniach jak ośmiornice. Pobocza tu i ówdzie porośnięte kolczastymi krzewami o twardych owocach, obciągniętych czarną skórką, co upodobnia je do główek mikroskopijnych mumii, w których z racji rozmiaru  nie można dopatrzeć się ani wyszczerzonych ząbków ani struktury czaszki. Zarys gór w oddali (Altopiano di Rascino ma, podaje włoska Wikipedia, 5 km szerokości i 7 km długości), któraś z nich to Monte Nuria, ale która to, nie umiałam wtedy powiedzieć. No i ścieżka dźwiękowa: szelest ostów, skrzeczenie jakiegoś ptaka i szuranie podeszw po kamieniach.

Szukałam miejsca w którym dawno temu ukrywało się czterech neofaszystów. Nie podaję nazwy ich organizacji gdyż jedne źródła mówią o Squadre d'Azione Mussolini czyli SAM, inne zaś o Avangardia Nazionale, a jeszcze inne o Ordine Nero. Niewiele też znalazłam o jednym z nich, zabitym na Altipiano Giancarlu Espostim , choć podobno miał uczestniczyć w ataku na Piazza della Loggia (Brescia), gdzie w podłożona w koszu na śmieci bomba zabiła 8 i raniła 100 uczestników protestu antyfaszystowskiego.


Gdybyśmy żyli w czasach mitów to można by było napisać, że bogowie za karę zamienili Giancarla Esposti w kamyk, oset lub w grudę zaoranego pola. A tak wypada jedynie napisać, że zginął 30. maja 1974 roku przy próbie ucieczki i nie znalazłam poświęconej mu tablicy pamiątkowej.

Tyle po ciemnej stronie opowieści.


Po jasnej  jest samochód ciągnący za sobą tumany kurzu, stado kóz przechodzących przez drogę, domy z kamienia i grube grudy ziemi na zaoranych polach. To pod soczewicę, którą znów zaczyna się w Rascino kultywować. Nigdy nie widziałam pól soczewicy, nie wiem jak kwitną, nie wiem czy pachną i czy lubią je pszczoły, ale drobniutka jak żwir soczewica z Rascino ma kolor płaskowyżu  i nadaje się na zimową zupę, do której w Ginestrze wrzucają kawał szperki, kilka pomidorów, gałązkę rozmarynu i liście laurowe. A tuż  podaniem polewa gęstą zupę młodą mętną oliwą.

Na Altipiano di Rascino zamierzam wrócić. Jeśli wierzyć filmowi, wiosną i latem zmienia paletę



Włoskie linki, polskich brak:

Altopiano di Rascino
Monte Nuria 
Giancarlo Esposti
SlowFood o soczewicy z Rascino

kamiennie
się lubi Castelmezzano, do którego się jeszcze bardziej przekonało po fakcie, gdy w sieci się znalazło więcej informacji niż podawał przewodnik po Apulii i Bazylikacie. Dodam, że przewodnik po Bazylikacie tylko z nazwy, bo niewiele informacji o rzeczonej Bazylikacie zawierał. Ale, jak się rzekło, w siecie informacje się znalazło, i teraz już wiadomo, że przypadkowo się trafiło na perełkę z widokami, historią i kulinariami.

już wiosennie

W Castelmezzano się było w maju, a się zachciało wrócić do wspomnień gdy w czasie niedzielnego spaceru po lesie padło pytanie zasadnicze: jak teraz wygląda Castelmezzano?
bawarsko i jesiennie
 No i się okazało, że pogoda w nim bawarska: 13 stopni w ciągu dnia, 4 w nocy. Co niespodzianką nie było, gdyż w połowie maja też zimno było i rękawiczki bardzo by się przydały, ale tylko na dwa dni; dnia trzeciego niespodziewanie się zrobiła wiosna i Dolina Basento wymieniła dywan z szarozielonego na soczyście zielony, mieniący się w słońcu - jak na prawdziwy jedwabny dywan przystało - czerwienią miejscowej koniczyny.

O zimie przypominały informacje, że do Pietrapertosy nie dojdziemy - górski trakt dla owiec, osłów i turystów zamknięto z powodu osuniętego zimą zbocza - i przypominały grube łańcuchy przymocowane do ścian domów stojących wzdłuż najostrzejszego podejścia via Regina Margherita, a służące do podciągania się w miesiącach jesienno-zimowych, gdy w Castelmezzano leży śnieg.

zimowo

Się pamięta: stroma Via Regina Margherita, przesmyki uliczek, które są jednocześnie schodami łączącymi tarasy wioski. Długie podejście do punktu widokowego (tylko się nie wie czy to via Marconi czy też inna ulica, której nazwy na mapie wioski nie zaznaczono, bo chyba nie jest to via Margherita?). Pionowe schodki wyryte w wielkiej skale, wiszącej nad domkami poniżej. Domki wryte w skałę, wąski ogródek na półce skalnej.

Później się wyczytało, że schodki należały do zamku normańskiego, sama nazwa wioski pochodzi od Castrum Medianum, zamku średniego, który razem z zamkiem w Pietrapertosa i Brindisi di Montagna pilnował Doliny Basento, oraz że początków Castelmezzano trzeba szukać w Bizancjum i w historii Templariuszy. Nie znalazłam wiarygodnej informacji o powiązaniach tego zakonu z Castelmezzano, ale w kościele Chiesa Madre di S. Maria można obejrzeć wyryty w skale krzyż templariuszy, o czym się dowiedziałam już po powrocie z Castelmezzano. Herb wioska ściągnęła z pieczęci zakonu: dwóch siedzących na jednym koniu rycerzy (co z prawami autorkimi, znakiem zastrzeżonym i tak dalej?)

W Chiesa Madre di S. Maria stoi figurka madonny, w koralowej sukni z błękitnym fartuchem w gwiazdy malowanym. Sama madonna siedzi sztywno jak na królową przystało, długa gruba szyjaprosta jak słup, twarz nieruchoma, z przenikliwym spojrzeniem ciemnych oczu i chyba obietnicą uśmiechu na zaciśniętych wargach. Na kolanach trzyma Jezusa z dojrzałą twarzą zmęczonego mężczyny, ale o dziecięcych stopkach, jedną z których otula dłoń madonny, ale jakby od niechcenia lub jakby madonna wstydziła się tego matczynego gestu.

Czy jest to Madonna dell'Olmo, madonna od wiązów? Chyba tak, choć w sieci znajduję zdjęcia dwóch różnych madonn o tej samej nazwie.

Się rzekło, że do Pietrapertosa nie można było dojść. Więc nie miało się okazji zobaczyć zamku, najstarszej dzielnicy zwanej L'Arabata, w średniowieczu zamieszkałej przez Arabów. Się nie było w Brindisi di Montagna, nie zeszło się do rzeki Basento, ale usłyszało to i owo, chociażby o tym, jak po zjednoczeniu Włoch, gdy rozsypał się jeden system, a jeszcze nie wykształcił drugi, okolice Castelmezzano stały się siedzibą band, miejscowa arystokracja (bo i takowa w Castelmezzano była) albo się przenosiła w inne, bardziej bezpieczne miejsca, albo sprawiała sobie ciężkie bramy i grubsze mury. W dwudziestym wieku ruszyła emigracja, potem zesłania przeciwników faszyzmu do wiosek na południe od Eboli, a jeszcze później akwedukt i kanalizacja i turystyka. Tę ostatnią reprezentują gospodarstwa agroturystyczne i kilka B&B oraz dobra restauracja Al Becco della Civetta, w dziobie sowy, w samym Castelmezzano. Że można tam dobrze zjeść, pisać nie muszę. Dodam jedynie, że pieczoną jagnięcinę uznaliśmy za najsmaczniejszą jaką nam kiedykolwiek podano. A mnie zachwyciły suszone papryki, cudownie chrupiące w zębach i smak krwistego steka. Oczywiście z miejscowych krów...rasy podolskiej ;)

====
Castelmezzano w wiki, w Discover Basilicata, oraz w Slow Europe
Castelmezzano jako jedna z najpiękniejszych wiosek Włoch: i Borghi piu belli d'Italia
O templariuszach w wersji audio  i wideo


Ristorante Al Becco della Civetta
Vico 1° Maglietta, 7 85010 Castelmezzano (PZ)
Tel.: +39 0971 986249

a jako niedrogą noclegownię z miłą obsługą i widokiem na Dolomity polecam Al balcone delle dolomiti, do której wspinaliśmy się via Regina Margherita  wracając z Al Becco della Civetta.




Ciekawe czy jeśli Holendrzy mieliby wybierać nowy herb to czy przypadkiem nie byłby to Nijntje (od koNIJTJE, króliczek) Dicka Bruny? I czy Nijntje podobałaby się H. Matisse? Skąd Matisse i kreskówka? Otóż Dick Bruna, zafascynowany kreską Matissa, postanowił naśladować styl Francuza. Niezbyt mu to dobrze szło (na wystawie w Rijksmuseum pokazano martwą naturę Matissa i wysiłek Bruny. Niestety, porównania nie ma), więc sięgnął po kreskówkę. W roku 1955 pojawiła się pierwsza Nijntje, która miała być chłopcem, ale spodenki nie wyglądały na niej dobrze (pewnie za dużo kresek), więc ubrano ją w sukienkę. Od początku była biała, choć pierwsza Nijntje, ta z lat 50. przypominała zabawkę z lekko rozchodzącymi się na boki uszami. Dopiero wersja z 1965 roku zgubiła pluszowatość ciałą i dostała wyprostowane słuchy.


Nijntje jest znana; doczekała się nawet japońskiej podróbki - Cathy z Hello Kitty, świeci (lampa Nijntje, którą chciałabym mieć na biurku), gra w filmie i ma swoją ulicę, a właściwie skwer w Utrechcie - Nijntjepleintje (króliczkowy skwerek), ale to nie przy Nijntjepleintje stoi muzeum jej poświęcone, a przy Agnietenstraat 1. Na razie jednak jest to jedynie Dick Brunahuis, ale od grudnia nazywać się będzie tak jak powinien, a więc Nijntje Museum Utrecht.

Z okazji 60. urodzin Nijntje Holandia porozstawiała figurki Nijntje (tu informacja i adresy). Jest Nijntje przebrana za żółtką kaczuszkę (czyli Neentje), Nijntje Made in Holland w żółtych trepkach, w różowym skafandrze i kasku oraz w seledynowym ubranku z gałązkami na uszach, zaś w hali głównej Schipol wita Nijntje w Royal Delft. Jest też tam jeszcze inna, ale jej nie widziałam. O szóstej rano kiepsko widzę, interesuje mnie głównie filiżanka mocnej holenderskiej kawy a nie figurka 60. letniej baby, nawet jeśli jest sławna :D

Ciekawa jestem kogo lub co ustawiliby Włosi? Dawida? Fiata 500? A może Calimero, najsławniejszego włoskiego kurczaczka z bloku reklamowego Carosello (tu notka na temat), który, tak jak Nijntje, zrobił międzynarodową karierę i jest w wieku nowej Nijntje, tej z wyprostowanymi uszami :D



We Włoszech, tak jak w Polsce, Nijntje znana jest jest jako Miffy. coniglietta Miffy.
Moje dwa ulubione miasta - Wenecja i Amsterdam, zanim doszły do okresu wpływów i bogactwa, zaczynały jako wiochy, z chatami z błota i trzciny, przetykanych  pastwiskami i ze świniami na ulicach. Wenecja zaczęła jednak dużo wcześniej, i w XI wieku wznosiła bazylikę św. Marka, szczytowym osiągnięciem architektury Amsterdamu było budowanie piętra i komina. Ale gdy potęga Wenecji zaczynała być wspomnieniem, Amsterdam zdążył wyautować Hanzę, handlować z całym światem i stracić zmysły dla tulipana.

Wenecja papieży i arcybiskupów trzymała na dystans, przy okazji zapracowywując na kilka konfliktów z Państwem Kościelnym. Piętnastowieczny Amsterdam próbował zatrzymać rozwój klasztorów i konwentów, zakazując napraw w klasztorze. Klasztory zajmowały bowiem cenną przestrzeń, każdy z nich musiał mieć własną kaplicę, ogród warzywny, piekarnię, podwórze, stajnie i warsztaty, a w dodatku zakony mogły wykupować okoliczne tereny. Trudno jednak udawać, że rozkwit w drugiej połowie XIV wieku zawdzięczał Amsterdam tylko i wyłącznie komercji. I choć trudno w to dzisiaj uwierzyć, Amsterdam był celem pielgrzymek (jeden z 8 późnośredniowiecznych must see) do tego stopnia, że miasto wprowadziło specjalne zasady, które miały pomóc w okiełznaniu żywiołu w dni święte. Zaś obydwa drukowały zakazane dzieła Piero Aretino

Z tego okresu zostały nam nazwy ulic: Gebed zonder end (modlitwa bez końca), Monnikenstraat (ulica mnisia), Bloedstraat (świętej krwi), Bethanienstraat (tu proszę o wyrozumiałość i cierpliwość, Geert Mak nie precyzuje, a mnie nie udało się znaleźć informacji o średniowiecznych betankach), gdzie rzeczone Betanki pasły krowy.




Wenecja ma się nieszczególnie dobrze, w każdym razie nie ma pomysłu co ze sobą zrobić, Amsterdamowi idzie lepiej, a nawet bardzo dobrze, choć - jeśli wierzyć Geertowi Makowi - rodowitych Amsterdamczyków w Amsterdamie - tak jak Wenecjan w Wenecji -  jest jak na lekarstwo.


Obydwa miasta doczekały się współczesnych monografii. W przypadku Wenecji niezastąpiona jest książka Juliusa Norwicha Historia Wenecji (książka jest z 1982, w tym roku polski przekład wydało W.A.B) i prawie równie dobra  Wenecja Biografia  Petera Ackroyda (z 2009 roku, w kwietniu b.r. wydana przez ZYSK I S.KA).

O historii Amsterdamu czytałam w książce Geerta Maka, jak na razie nie przetłumaczonej na j. polski. I to z jego książki pochodzi adresy piętnastowiecznych targów, historia o klasztorach, oraz niewymienione w tekscie notki  informacje o zakazie gry w piłkę w Nes (by hałas nie przeszkadzał w konptemplacji) oraz o możliwości kupna całego żywego słonia na targu.

=====
wszystkie zdjęcia są z Rijksmuseum

=====
trochę się o Wenecji już napisało:
A o Amsterdamie nic ;D


Mussolini wniósł nowe wartości do szeroko rozumianej kultury włoskiej I tak powiedzenie che cavolo (co za kapusta!) żyje na równych prawach z che cazzo (co za cholera!), choć zakaz używania przekleństw w miejscach publicznych został zniesiony jakiś czas temu. Nadal mówimy calcio na futbol, tramezzino na kanapkę i czasami słyszy się jeszcze określenie autista, choć kierowca częściej znany jest jako guidatore*.

To dzięki Mussoliniemu, a właściwie dzięki cenzurze, zarżnięto na żywca i bez znieczulenia włoski kryminał. Włoch nie mógł być kryminalistą, policjant musiał być święty. A że hagiografia i powieść umoralniająca to inny sektor rynku, więc powieść kryminalna w nowej wersji przestała interesować i czytelników i co zdolniejszych pisarzy. I przez długie, długie lata powiedzenie dobry kryminał włoski było takim samym oksymoronem jak powiedzenie, że Berlusconi szanuje demokrację.

Le veline, bibułki, pojawiły się też czasów faszystowskiej cenzury. Wiadomości musiały być pisane przez kalkę, zatwierdzony oryginał zostawał w archiwach rządowych, a dziennikarz lub redaktor pisał lub czytał z bibułki. Po wojnie bibułki z ministerialnymi rozporządzeniami pozostały w użyciu, aż w 1988 roku Piątka (Canale 5) Berlusconiego stworzyła program satyryczny Strisca la Notizia, w którym bibułki z wiadomościami podawały prowadzącym skąpo odziane atrakcyjne panienki, wkrótce znane publiczności jako veline.

Velinesche veline (szczupłe i zalotne bibułki), oprócz wartości że tak powiem językoznawczych, reprezentują fenomen społeczny - velenismo, związany głównie z telewizją. Samego określenia nie sposób dobrze przetłumaczyć. Są veline, ale są też i velini, czyli bibułki i ciacha. Chyba określenie seksistowa tabloityzacja telewizji jest adekwatnym polskim odpowiednikiem velenismo, choć nie do końca jednak tłumaczy o co z velenismo chodzi, gdyż tak velina jak i velino  (l.mn. veline i velini) nie jest określeniem pejoratywnym. A więc czym jest? Nowym opakowaniem bella figura? Czy jedynie wyrazem podziwu dla parcia na szkło?

========
*więcej na temat w poście me ne frego albo i nie

=======
zdjęcia z Rzymu, Sabuadii, Ausonii i Wenecji
Gdyby nie Włosi po drugiej stronie Atlantyku to by Włosi w Italii wielu rzeczy nie wiedzieli o gotowaniu, gdyż otwarcie na nowości tego świata większa w Stanach Zjednoczonych jest. A jak ktoś zaistniał w USA to podbił świat. Tak można złośliwie podsumować zawartość książki Johna F. Marianiego (zbieżność nazwisk z Johnem Marianim -właścicielem Banfi  -  przypadkowa) How Italian Food Conquered the World. Książkę jednak doczytałam, gdyż - pomijając aspekt Świat to USA - wyjaśniła dlaczego tak długo kuchnia włoska w USA tak różniła się od tego, co podawano w trattoriach i restauracjach we Włoszech. A powód był prozaiczny: emigranci nie znali kuchni włoskiej, nigdy w trattorii nie byli, czytać nie umieli więc korzystać z książek - chociażby takiego Artusiego - nie mogli, gotowali  'na bogato', tworząc potrawy z marzeń o obfitości: pizza z górą dodatków, spaghetti z pulpetami, kotleciki cielęce w sosie pomidorowym zapiekane z serem, minestrone ze śmietaną i chleb czosnkowy.

Czy książkę polecam? Raczej tak, choć doczytywałam ją do końca raczej z obowiązku niż z przyjemności. Dla mnie najciekawsze rozdziały dotyczyły tworzenia się kuchni italo-amerykańskiej i powstawania pierwszych włoskich (w tym luksusowych), restauracji, notabene, już nie istniejących; nie wytrzymały naporu nowego stylu włoskiego, opartego na kuchni toskańskiej.

O tym jak wyglądało życie emigranta opowiadała mi Annamaria, jeden z jej wujków - nadal żyjący - wyemigrował z Poggio Moiano do Kostaryki . O jego historii napiszę przy innej okazji, teraz chciałabym wrócić do przeczytanych książek, a konkretniej do historii rodzinnej Mary Contini, autorki znanej w Wielkiej Brytaniii z książki wspomnieniowo-kulinarnej Dear Francesca. Idąc za ciosem, Mary spisała historie rodzinne dla drugiej córki w Dear Olivia, i właśnie ta książka mnie bardziej zainteresowała, choć miejscami proza ciężkawa, a próby wprowadzenia dialogów niekoniecznie udane. Z wioski w Ciociarii (a więc z wioski w moim Lacjum) dziadkowie Mary i jej męża trafiają do Edynburga, otwierają delikatesy, kawiarnię, fascynują się planami Mussoliniego lub nie (część rodziny niechętnie patrzy na Wodza), wpłacają oszczędności do banku związanego z faszystami by je stracić gdy prezes banku spakuje walizki i wyjedzie, i wszyscy po równo, tak zwolennicy jak przeciwnicy Mussoliniego, cierpią gdy po wybuchu wojny sąsiedzi demolują im sklepy, a synowie i mężowie zostają internowani.

Z przyjemnością przeglądam w Valvona and Crolla, książce kucharskiej Mary Contini. O początkach rodzinnych delikatesów Valvona and Crolla dowiedziałam się z Dear Olivia, ale przepisy i powojenną historię miejsca dopowiada właśnie książka kucharska. No i znalazłam w niej kilka ciekawych przepisów; baccala z cieciorką i kartoflami, zupa z kasztanów, pasztet cieciorkowy, zielona zupa pietruszkowa z jajkiem w koszulce albo zielona grochówka z ricottą i ogórkiem. Zdjęcia M. Brigdale przypominające klimatem to co robi Steven Joyce i Chris Terry.

A więc w sumie warto było Valonę and Crollę kupić, choć najulubieńszą od strony kulinarnej jest przywieziona z Sycylii dwujęzyczna (włosko-angielska) Sicilia in cucina. The flavours of Sicily. 80 przepisów, dużo zdjęć, w tym sporo reportażowych. Na końcu książki znajdują się opisy najważniejszych ziół i przypraw, kilka adresów oraz lista win sycylijskich. Jest to, co prawda, zestawienie największych producentów, ale zawsze to lepsze niż nic. Mówiąc krótko - porządne wprowadzenie do kulinariów Sycylii, stojące na półce między Commissario Montalbano* a Made in Sicily. Książki i filmy o Sycylii zawsze trzymają się razem. Jak na Sycylijczyków przystało.

* szukałam ulubionej sceny, tej z cannoli, ale nie znalazłam wystarczająco dobrej.

Najpierw było pytanie iść czy nie na via Lungotevere. Niby sławny ołtarz, ale pogański; niby pracowicie poskładany przez Giuseppe Morettiego i Giuglielmo Gattiego z wygrzebanych kawałków, ale postawiony  w nowym miejscu, wybranym z powodów, że tak powiem, ideologicznych lub, jak kto woli, prestiżowych.


Stał  bowiem dawnymi czasy Ołtarz Pokoju, Ara Pacis Augustae, na Polach Marsowych, polach wojennych, ale od czasu gdy Moretti wygrzebał wszystkie brakujące kawałki (pierwsze fragmenty Ara Pacis znaleziono już w Renesansie) spod tybrowego szlamu, wiadomo było że Ołtarz gdzieś trzeba z powrotem postawić. Brano pod uwagę pierwotne miejsce - Campus Martius; zastanawiano się również nad Via dell'Impero, obecnie Via dei Fori Imperiali. W końcu jednak Mussolini zadecydował, że Ołtarz Pokoju najlepiej odnajdzie się na Piazza Augusto Imperatore i doda cesarskiego sznytu planowanemu mauzoleum, w którym miał spocząć Benito Amilcare Andrea Mussolini.



W roku 1937 i 1938, gdy Moretti i Gatti otrzepywali ze szlamu wygrzebane kawałki i sklejali z nich Ołtarz Pokoju, budowlę wokół niego projektował Vittorio Ballio Morpurgo, z ojca Morpurgo i Żyd, z matki Ballio i chrześcijanin.

Te 50% żydowskiego pochodzenia sprawiły, że zrezygnowano z planów Morpurgi i projekt poprowadził ktoś inny. Kto? Trudno dzisiaj powiedzieć, ale zarzucono pierwotny pomysł na arkady (miały być trzy), zaś trawertyn zastąpiono odpowiednio pomalowanym cementem, położono szklany dach i wstawiono wielkie okna. Nie wyglądało to źle, choć w czasie bombardowań Rzymu okna zasłonięto czterometrowym murem. Mur zniknął na początku lat 70., a faszystowskie opakowanie Ara Pacis w 2006 roku całkowicie rozebrano. Powodem (lub, jak kto woli, pretekstem) do wyburzenia pamiątki po Mussolinim był cieknący dach i miserny stan cementowej konstrukcji. Rozpisano konkurs.

Wygrał Richard Meier, ten od siedziby urzędu miasta w Hadze i wioski Lido di Jesolo. I jak to u Meiera, nowe ubranko dla Ara Pacis uszył bardzo białe, bardzo szklane i, jak się wkrótce okazało, bardzo kontrowersyjne. Nie podobało się Vittorio Sgarbiemu, który porównał obiekt to stacji benzynowej lub innego autogrilla; nie podobało Nicolai Ouroussoffowi z NYT. Stwierdził, że nowa Ara Pacis jest  tak samo bezsensowna jak jej faszystowska poprzedniczka, stanowiąca oderwany od stylu i atmosfery miasta przykład architektury, której głównym założeniem jest autopromocja jej twórcy.


Nowa Ara Pacis tak się nie podobała Alemanno, że obiecał  ją zburzyć gdy tylko znów zostanie burmistrzem Rzymu. Dziwne to trochę, gdyż Ara Pacis Meiera nawiązywała do projektu Morpurgo, a wiadomo że Alemanno miał powiązania z neofaszystami (z Berlusconim również :)) więc architektura racjonalistyczna nie powinna mu być ideologicznie obca (jakby nie było, stała się kanonem we wczesnym faszyźmie i komuniźmie), zwłaszcza że Meier zachował travertynowy piedestał z projektu Morpurgi i  nawet zaprojektował długą ścianę, być może na wzór i podobieństwo tej chroniącej ołtarz przed szrapnelami; potem ją usunął, twierdząc że zmiana otworzy plac na Tybr. Argument ciut na wyrost, gdyż na Tybr Ara Pacis się otworzy, gdy w końcu powstanie zaprojektowany przez Meiera taras. Na razie jedyną namiastką rzeki jest woda w fontannie i cienka firanka wody lecąca po trawertynowej ścianie.

Przeczytałam kilka wypowiedzi Meiera o projekcie Ara Pacis. W żadnej z nich nie powiedział o nawiązywaniu do projektu Morpurgi i nigdzie nie wytłumaczył o co z tą wodą chodzi. Czy ma być to poetycka aluzja do akweduktów, czy też raczej do rzeki, która ukryła ołtarz? A może zwyczajnie chodzi o przypominanie, że lepiej iść się wysikać w muzeum.....

================
  1. Nam się linearność Ara Pacis podobała. Nie nawiązywała co prawda do architektury otoczenia, co miał budynkowi za złe wspomniany Ouroussoff z NYT, ale inteligentnie interpretowała historię budynku, a sam projekt, zgodnie z zaleceniami i Rybczyńskiego i Rassmussena, okazał się czytelny i przyjazny użytnikowi, czyli mnie.
  2. O ile Ara Pacis nadal budzi kontrowersje, to nie trafiłam jeszcze na niepochlebne opinie o innej rzymskiej realizacji Meiera - kościele jubileuszowym zwanym również  Chiesa di Dio Padre Misericordioso.

Museo dell' Ara Pacis
Lungotevere in Augusta (angolo via Tomacelli) 
00186 Roma

godziny otwarcia:  cały tydzień 9.30-19.30
24 i 31 grudnia od 9.30 do 14.00; zamknięte w Nowy Rok, 1. maja 25. grudnia. 

Bilety: 10,50 i 8,50 (tylko Ołtarz, więcej za inne wystawy)
Craco wybudowano na terenach na których nie powinno się budować. A jak się już chciało budować, to trzeba było zostawić drzewa. A jak się sprzedało drzewa i wybudowało miasto, to trzeba było słuchać specjalistów radzących by porobić tarasy i posadzić drzewa. Oczywiście tarasy i zalesienie wymagało czasu, zaś czasy były takie że miało być szybko i nowocześnie, czyli betonowo. Więc postanowiono zrobić betonowe ściany zapory.

Wiara, jak to wiara miewa, zawiodła. Cud betonowy się nie sprawdził i Craco zjechało w dół. Tak na oko biorąc, o jakieś 5 metrów. Widzieliście kiedyś osypującą się kupę piachu? Tak właśnie zjeżdżało Craco w latach 60. Proces (koniec XIX wieku), rozpoczęty wycinaniem drzew trzymających mieszkankę gliny i piachu w miejscu, przyspieszyło wrzynanie nowej drogi w stok wzgórza i kopanie nowego stadionu i basenu miejskiego u podnóża góry. Potem przyszły deszcze i poszła lawina błota, a z nią ściany i ulice.

Pojechały z błotem domy najbogatszych (Palazzo Grossi) i tych mniej zamożnych, kościoły i zwykłe domy. Najlepiej, co nie oznacza wcale - dobrze, wygląda stara wieża normańska i squaty biedoty, ciągnące się wzdłuż głównej ulicy: małe ciemne pomieszczenia bardziej przypominające jaskinie, gdzie na 10, może 15 metrach kwadratowych, gnieździła się 10 osobowa rodzina plus zwierzęta domowe (i nie mówię tu o psach albo kotkach, lub kanarkach w klatce).
O życiu w wiosce opowiadał nam przewodnik, którego rodzina miała w Craco 3 lub 4 domy i gdy mówił, że tam odbywał się targ, a tu chodziło się po mydło, to głos mu jakoś tak dziwnie brzmiał, choć nie powinien, gdyż tę samą historię opowiada przynajmniej 2 razy dziennie, więc wydawałoby się, że powinien być przyzwyczajony do prowadzenia i narracji i do pokazywania  ciekawskim grobu rodzinnego zwanego Craco.

==========
najlepszy spis zabytków Craco jaki udało mi się znaleźć opublikowało Craco Society i strona Craco Vecchia. Ja jeśli kogoś interesuje aspekt geologiczny, to proszę, tu jest praca naukowa na temat: Integrated approach for landslide risk assessment of Craco village. Całą pracę można też znaleźć na google books. Przyjemnej lektury :D
Choć Craco wielkością dorównuje innemu sławnemu trupowi - Civita di Bagnoregio - to  niewiele się o nim pisze i niewiele pokazuje, choć zasługuje na wystawienie w gablocie, jak święty kościotrup, ofiara przyrody i ludzkiej głupoty.


A Craco, choć przewodniki turystyczne jeszcze tego nie złapały, zaczyna przyciągać turystów, pewnie za sprawą Mela G., któremu i Craco i pobliska Matera, skojarzyły się z Jerozolimą sprzed 2000 tysięcy lat.Patrząc na zbierające się grupy zwiedzających, powiedziałabym nawet że zaczyna być tak modne jak Matera, choć Craco, w przeciwieństwie do Matery, drugiego wiatru w żagle już nie złapie, bo żagli osunęły się wzdłuż południowego stoku, zabierając ze sobą ściany domów i pałaców, ulice i place. A czego nie zrobiła przyroda, dokończyły stada owiec i kóz, które ktoś trzymał w opuszczonych domach i pałacach, a które - łażąc po dachach - niszczyły dachówki i strukturę tego co ocalało. Inne stada - poszukiwaczy bogactw i zabytków - powywoziły marmurowe ołtarze z kościołów, odrywały gzymsy, szabrowały kafelkowe posadzki i framugi okien.



Przy wjeździe do Craco wręczono nam kartkę z historią miasta i poinformowano, że bilety są do kupienia po drugiej stronie wzgórza. A więc drogą pod górkę (miasto po prawej stronie), przez garb drogi wprost do nowej części miasta (zabytkowe Craco za plecami), jeśli nowym miastem można nazwać betonowe klepisko i cztery szare betonowe klocki. Na jednym z nich wymalowano białą farbą wielkie ponumerowane prostokąty przygotowane na wybory, ale ani jednego plakatu wyborczego. W budynku przypominającym PRLowskie rozlewnie mleka stoi już kolejka po bilety. Płacimy 20 euro i potwierdzamy, że idziemy do Craco na własne ryzyko. Ja skrobię nieczytelnym podpisem, a JC krzyżykami. JC zawsze miał dziwne poczucie humoru :)


Potem przenosimy się w pobliże budy z kiełbaskami. Tu dołącza do nas przewodnik, a my zakładamy białe siatki na włosy i na nie wciskamy żółte kaski. Przewodnik sprawdza jeszcze nasze obuwie i sugeruje by jedna z kobiet zamieniła klapki na obuwie sportowe. Gdy ona drepcze do auta, poślizgując się na bruku, ja przyglądam się młodemu mężczyźnie z brodą. Do Craco przyjechał z mamą i tatą. Na jakieś 25-30 lat, twarz zarośniętą brodą na drwala. Gdy mama pracowicie poprawia mu kask i instruuje jak ma się zachować na niebezpiecznym terenie, a on z nieruchomą twarzą wpatruje się w nastolatkę z bardzo krótkich szortach i przeźroczystej koszulce. I to że mu się podoba sygnalizuje nie uśmiech, a wyraźna erekcja pod spodenkami. Mama wciska mu ostatnie pasemko ciemnych włosów pod siatkę, kobieta wraca w adidasach pokrytych cekinami, a przewodnik mówi 'andiamo'....

Ruszamy na  trupa Craco. Przed nami dwie godziny w prosektorium.
Wrócił mi głos, może jeszcze niezbyt mocny, ale jednak zanucić mogę. Chociażby balladę o Craco w Basilicacie, czyli jednym z tych miejsc, które trudno zapomnieć, gdyż są piękne, jak piękne bywają resztki szkieletów w muzeach archeologicznych.

Zaczynamy więc dzisiaj od zdjęć. Potem będą słowa.




baci singeri

Wioski było na dwa autokary.


W pierwszym pojechała orkiestra i flaga związku kombatantów, w drugim - reszta wioski, głównie kobiety. Oczywiście, nie wszystkie. Nie było, na przykład, Emilii i Gio nie lubiących tłoku, Antonii i Giovanny, nowych w wiosce, w dodatku z mężami cudzoziemcami.

Z Ginestry mieliśmy wyjechać o 14:50. Prawie by się nam udało gdyby nie Gino. Twierdził, że kartka z planem dnia wprowadziła go w błąd. Odczytał godzinę przyjazdu do Rzymu jako godzinę wyjazdu z Ginestry i miał o to pretensje do wszystkich i każdego z osobna.

Dobrze żee flaga związku kombatantów pojechała pierwszym autobusem. Pewnie by się poczuła urażona językiem Gino, który zaczął od cazzo a skończył na culo, wzywając przy okazji porca madonna i odwoływał się do aktów płciowych. Zanim jednak dojechaliśmy do Rzymu, Gino spadło ciśnienie i ładnie machał flagą czerwono-biało-zieloną. Biel była mocno przyżółkła, jak stare kości.

Dwa autokary jechały do Rzymu na wystawę poświęconą I. Wojnie Światowej w Ginestrze


cara sorella vengo con cuesta cartolina


Od roku, dwudziestolatki Ginestry, w tym Leonardo, zbierały pamiątki z I. Wojny Światowej: dziadek z dumnym uśmiechem na twarzy, w której można zobaczyć rysy jego potomka - Stefano; dwóch żołnierzy w maskach gazowych, a między nimi smutny osiołek w masce gazowej.

Menażka, plecak, strzelba. Maska gazowa. Chlebak.

Kartki z frontu pisane niesprawną ręką Ugo Silvestriego: droga siostro przychodzę z tom kartką...i dalej;  piszcie częściej. I powiedzcie rodzicom Antonio, że syn się jeszcze odnajdzie. Widziałem Antonio dzień po wypisaniu go ze szpitala. Potem zamilkł, ale to się zdarza. Serdecznie sie pod pisuje wasz brat i syn Silvestri Ugo pozdrów babcię i dziadka wujka Peppe z rodziną. Wszystko pisane bez znaków przystankowych.

A fraza gli ho spiegato (wytłumaczyłem mu) na kartce Ugo Silvestriego wygląda tak:

Io glio s Piegato


Na wystawie w niewielkim muzeum u podnóża Janiculum wisi też zdjęcie Ginestry z roku 1900. Tak jakby z 1900, dokładniejszej daty nie daje się określić. Domów po drugiej stronie naszej ulicy, od strony doliny, jeszcze nie ma. Wieża kościelna stoi w innym miejscu (przesunięto ją pod koniec lat 50.), ale nasz dom jest. Dwupiętrowy, z dwoma oknami na drugim piętrze i małym okienkiem pomiędzy. Czyli twierdzenie Giny, że Gino dobudował ostatnie piętro nie jest prawdą. Jeśli już to Gino jedynie przebudował istniejące wcześniej piętro.

Następna fotografia Ginestry, z roku 1954. Wieża kościelna nadal w starym miejscu, ale naszego domu nie widać, gdyż zasłaniają go nowe wysokie domy wybudowane po drugiej stronie ulicy. Krótko musiały stać skoro na następnym zdjęciu, z połowy lat 60., domy są o piętro niższe, widać więc okna Casa di Giuseppe z jaskrawoczerwonymi zasłonami w oknach.

Ostatnie zdjęcie: zbiorowe. Rodziny chłopskie w czasie przerwy obiadowej. Pięć kobiet i sześciu mężczyzn. Jeden z nich w jasnym garniturze i ze strzelbą. Nadzorca?
Kobiety złożyły grube dłonie na pokrytych ciemnymi spódnicami kolanach. Na ramiona zarzuciła białe chusty z frędzlami. Jedna w czepku, druga w ciemnej chusteczce w groszki lub drobne kwiatki. Patrzą uważnie w obiektyw. Twarze mężczyzn nieczytelne - za ciemne, za bardzo zasłonięte opadającymi na czoło daszkami czapek lub rondem niekształtnych kapeluszy.

state trancuilli
Po koncercie orkiestry dętej aktorka czyta wspomnienia kogoś pamiętającego wojnę;
na drodze prowadzącej do krzyża na rozdrożu ustawiono kapliczki ze zdjęciami osób na froncie. Codziennie szły do nich procesje modlące się o szczęśliwy powrót walczących do domu.

suo figlio e usito da lo spedale

z wojny do Ginestry nie wróciło 18 mężczyzn, z których 6 zaginęło bez wieści. Po traktacie wersalskim zaprzestano procesji, na cmentarzu wmurowano marmurową tablicę z nazwiskami poległych.

Dziadek Stefano wrócił z wojny jako kapral, a w okopach nauczył się pisać i czytać.

Obecny wójt gminy rozpoczął swoje kilka słów: w wojnie nie ma zwycięzców. A Gino powiewał flagą



======
Wszystkie wygrubione podtytuły pochodzą z pocztówek wojennych. Zachowałam oryginalną, niegramatyczną i nieortograficzną pisownię oryginałów. Tytuł postu jest próbą oddania ich pisowni.


Zdjęcia pochodzą z koncertu i wystawy, a większość (choć nie wszystkie) portretów to zdjęcia mieszkańców Ginestry



Znacie nazwisko Lucio Caputo? To on wykreował markę Italia. Co prawda jedynie w USA, ale takie były czasy. Stany miały pieniądze. A Włochy chciały im sprzedać markę Italia. Caputo postawił na promocję lifestylową, a więc kompleksową sprzedaż La Dolce Vita, zgrabnie łączącą włoską modę z motoryzacją, a tę ostatnią z kulinariami. Caputo stworzył Italian Fashion Center, w którym sprzedawano nie tylko garnitury Armaniego, sweterki Missoni i czerwień Valentino, ale również i Alfę Romeo (główna rola w Absolwencie :)) i włoskie wina. Nie były to co prawda, wina z najwyższej półki, królowały bowiem wtedy chianti w wiklinowych koszyczkach, soave o smaku wymoczonej trawy i landrynkowe asti spumante, nie mniej jednak w ciągu 5 lat Caputo podwoił eksport włoskich win do Stanów. Przyczyniła się do tego udana kampania reklamowa Some of my best friends are Italians, niektórzy z moich najlepszych przyjaciół są Włochami. Trudno powiedzieć, czy sukces kampanii przesądził o zmianie nastawienia do Włochów, czy też jedynie umiejętnie wykorzystał zmianę nastawiania, ale faktem jest, że w 1975 roku nowojorczycy sączyli włoskie wina w enotece przy Italian Fashion Center. Wnętrze enoteki zaprojektował sam Piero Sartogo, zaś jej ścianę zdobiły metafizyka Le Muse Inquietanti Giorgio di Chirico, kupione przez producentów win.

O sukcesie Italian Trade Agency świadczą liczby: pod koniec lat 70. Amerykanie pili już  2 miliony hektolitrów włoskiego wina (w roku 1970 - jedynie 142 tysiące) i choć zmienił się rozkład sił na rynku, gdzie największym konsumentem win są obecnie Niemcy, zaś producenci startują do podboju Chin, to Włochy są nie tylko największym producentem (wyprzedzając wiodącą do tej pory Francję), ale też zmienił się ich status: po raz pierwszy w najnowszej historii, wina włoskie są synonimem aspiracji do luksusu. W Stanach najlepiej sprzedają się wina włoskie w cenie od 30 do 50 dolarów (niższą półkę, do 20 dol,  w kategorii win czerwonych zajmuje Hiszpania, zaś królem win białych nadal pozostaje Francja), czyli czasy chianti w koszyczku i smak surowej oziminy bezpowrotnie minęły. jest parcie na barolo, brunello i supertoskany, ale też znawcy twierdzą, że zaczynają się liczyć nowe terytoria, na południe od Montalcino, a więc Campania, Basilicata i Sycylia. Nowym brunello ma się okazać w tym roku aglianico w jego wielu wcieleniach (Taurasi, Aglianico del Vulture, Terra di Lavoro), do łask wraca Lambrusco i warto pić białe carricante (Etna DOC).

To by było na tyle o trendach.Caputo odszedł z Izby Handlowej w 1982 by stworzyć Instytut Kulinariów Włoskich, gdyż  tak chyba najzgrabniej da się przetłumaczyć Italian Wine and Food Institute, promujący nie modę i motoryzację, a jedynie włoską kulturą stołu. I chyba nie muszę nikogo przekonywać, jak dobrze mu to idzie,

Jak przystało na bohatera naszych czasów, Lucio Caputo okazał się również dzieckiem szczęścia: wyszedł cało z World Trade Center TAMTEGO 11. września.

To jeździłabym Maserati. Nie Ferrari, nie Lamborghini (btw, czyta się lamborGIni, a nie lamborDŻini) i nawet nie Bugatti. Ślicznym czarnym Maserati Alfieri, ale nie pogniewałabym się na Quatroporte, GranTourismo lub Ghibli. Niestety, obecnie stać mnie jedynie na miniaturkę i nic nie wskazuje na to, że do 2017 roku (na ten rok przewidywana jest produkcja Alfieri), że stać mnie będzie na kierownicę do rzeczonego Maserati. Tak więc, jako temat zastępczy i metodę na poprawienie sobie samopoczucia, proponuję pogadankę o włoskiej kulturze:

W czasach, gdy wyrób rzemieślniczy był tylko i wyłącznie wyrobem rzemieślniczym a nie symbolem luksusu, czyli artigianale, na via de' Popoli 1 mieścił się warsztat mechaniczny. Spawano w nim samochody wyścigowe.

Mamy rok 1914, rok otwarcia warsztatu na via de'Popoli 1 w Bolonii. Warsztat należy do sześciu braci. Carlo, Bindo, Ettore, Mario, Ernesto i Alfiero2 Maseratich. Piszę Alfiero 2, gdyż siódmy z braci, Alfiero 1, przeżył jedynie rok i nie doczekał otwarcia warsztatu.

Przewijamy film do roku 1926. Warsztat znajduje się już na via Emilia Levante 179, a samochód w nim zrobiony doskonale spisuje się w Targa Florio. Wyścig wygrywa Bugatti. Maserati zajmuje 5. miejsce, ale jest zwycięzcą w kategorii lżejszej. Za kierownicą zwycięskiego Tipo 26 siedzi Alfiero Maserati, na którego cześć powstanie Maserati Alfieri, jeden z najpiękniejszych samochodów na świecie, nawiązujący do kultowego A6 GCS z roku 1954, gdy marka Maserati jest już w rękach Adolfo Orsiego, sprzedawcy szmat, który ją przejął w 1936 roku.

Logo Maserati to trójząb Neptuna z fontanny na Piazza Maggiore. I nie zmieni się choć marka przejdzie z rąk Orsiego najpierw do Citroena, by w końcu skończyć, razem z Ferrari, w Fiacie.

zdjęcia: Kekkoz, Alessandro Capotondi, Bastiaanimages x2, strona Italian Ways
A więc w roku 1954 pojawia się na rynku Maserati A6 GCS i zaprojektowana przez Pininfarinę A6 la berlinetta. Wyprodukowano 34 modele A6, z czego jedynie cztery berlinetty Pininfariny. Pininfarina miał wtedy kontrakt z Ferrari i nie wolno mu było pracować dla kompetycji. Tak więc Orsi sprzedał 4 podwozia z silnikiem pośrednikowi z Rzymu, a ten poprosił Pininfarinę o zaprojektowanie do nich karoserii. To jedna wersja historii. Druga wersja podaje, że Maserati, z przejściem Pininfariny do Ferrari, musiał zaprzestać produkcji projektów Pininfariny.

Pozostałe 30 Maserati A6 projektowali Ghia, Allemano, Monterosa i Frua. To Masetari Frua znaleziono w listopadzie ubiegłego roku we francuskiej szopie. Niedawno poszło na aukcji. Za jedyne dwa miliony euro. Droższe było jedynie Ferrari 250GT California Spyder. To sprzedano za 40 milionów. Ceny Maserati Pininfarina nigdzie nie znalazłam :)

POPRAWIAM: nie za 40 milionów, tylko 18, i nie euro a dolarów. WNIOSEK: nie wierzyć nikomu, nawet własnemu mężowi. I nauczyć się czytać. Ewentualnie osobiście wybrać się na aukcję.
================

Na podstawie artykułu z Sette, dodatku do Corriere della Sera (2. stycznia br), Maserati, Legendarary Italian Cars, autor Enzo Rizzo (wyd. Whitestar Publishers, A6 Wikipedia, The Guardian,

włoszczyzna o włoskiej motoryzacji: Isetta, Vespa, Alfa Romeo i Ape




Mit
A więc początek. Ten związany jest z Saturnem, który - z bliżej nieokreślonych powodów - założył miasto i w herbie, jak na boga nasienia (double entendre jak najbardziej zamierzone)  przystało, jedzie na białym koniu a ręku trzyma grube sterczące kłosy (nadal double entendre). Saturn - król, w koronie, w szkarłatnej pelerynie, na białym rumaku. Saturn jako Karol Wielki. I słusznie.

Karol Wielki, w drodze na spotkanie z papieżem, zatrzymał się w Sutri. Spróbował wtedy miejscowej fasoli, gotowanej od czasów niepamiętnych w kamionkowych garnkach zakopanych w gorącym popiele. Czy właśnie podczas tej fasolowej uczty poznał Karol Wielki swojego siostrzeńca - Orlanda? I czy w ogóle prawdą jest, że Orlando przyszedł na świat w grocie pod miastem? Legenda głosi, że Berta, siostra Karola Wielkiego, zakochała się w chłopaku bez herbu i nazwiska. Wydziedziczona i ostracyzowana,  udała się do Rzymu by błagać papieża o wstawiennictwo. Do Rzymu jednak nie dojechała, podróż nieoczekiwanie skończyła się porodem w grocie. Czyli wracamy do punktu wyjścia, wiążąc w ten sposób wątek Saturna jako boga podziemi i jako tego siejącego nasienie oraz zbierającego plony.

O ukochanym Berty, ojcu dziecka, legenda sutryjska milczy. Ale tłumaczy, że mieszkającą w grocie Bertę rozpoznał jeden z orszaku Wielkiego Karola. Orlando poznał się z Wielkim wujem wkradając się na ucztę i upijając przyszłego cesarza, zaś Berta wróciła do łask.


Grota Berty znajduje się tufowym urwisku, ciągnącym wzdłuż drogi wysadzonej piniami. Po jednej stronie urwisko, po drugiej wzgórze otoczone szarym murem. Droga to via Cassia. A tufa to etruska nekropolia, która jeszcze w średniowieczu - choć ogołocona z posągów i szkieletów etruskich - służyła jako cmentarz. Berta mieszkała więc na cmentarzu. Jej grotę łatwo znaleźć: to ta z jedną kamienną kolumną dzielącą szerokie wejście. W pobliżu -  wejście  do mirteum, które przez wiele lat, by nie powiedzieć wieków, służyło jako kościół. Pozostała po nim nazwa i fresk z cztenastego wieku: pielgrzymka do Rzymu...pod górkę lub z górki, ilustracja do opisu Sutri z listu Petrarki do kardynała Colonny:
Cingono d'ogni parte il paese colline senza numero, né troppo alte, né di malagevole salita e di nessuno impedimento allo spaziar della vista....otoczone pagórkami, nie za wysokimi, i niezbyt trudnymi do podejścia, ale też nie zasłaniającymi widoków...
Pielgrzymi z fresku patrzą w kierunku Via Francigena, która w Lacjum biegnie trasą Aquapendente -  Bolsena - Montefiascone - Viterbo - Vetralla - Sutri - Campagnano di Roma - La Storta.

Mitreum, znajduje się, jak na kult chtoniczny przystało, w jednej z grot tufowych. Trudno naturę posądzać o grotę trójnawową, z kolumnami odzielającymi nawę główną od bocznych,  komory z apsydą i połączonego korytarzem z mniejszym pomieszczeniem w którym kapłan przebierał się w szaty rytualne. Nie trzeba być religioznawcą by zauważyć podobieństwa z częścią obrzędową katolicyzmu.  Jednak symbolika miejsca sięgają głębiej niż katolicyzm: otóż najwyższy stopień wtajemniczenia kapłańskiego w mitraiźmie to Pater, a jego symbolem, oprócz czapki frygijskiej, był sierp. Symbol Saturna.

I jeśli herb Sutri przedstawia symboliczne powiązania miasta z Saturnem, tak kościół w dawnym mitreum łączy starożytność z legendą Berty. Znany jest Madonna del Parto. Parto znaczy poród.

Historia
Jak na miasto prowincjalne, liczące jakieś pięć tysiący mieszkańców, ma się czym Sutri chwalić. Najpierw te historyczne początki, a więc jedno z plemion pelagijskich, następnie rządy etruskie, a po nich rzymskie. Po Etruskach została nekropolia i fragmenty murów, po Rzymianach amfiteatr i mitreum.

W czasach chrześcijańskich jest donacja Sutri, w której król longobardzki Liutprand przekazał miasto papieżowi Grzegorzowi II.  Z okresu longobardzkiego pochodzi tzw. skarb sutryjski.

Następnym ważnym wydarzeniem z Sutri w nazwie był synod sadzający cesarskiego protegowanego na tronie piotrowym (czytaj Suppengrün, czyli niemiecka włoszczyzna). Potem długo spokój aż do roku 1433, gdy Niccolo Fortebraccio, kondotier, puścił miasto z dymem.

Z dymem poszło też znaczenie Sutri. Wpływy, dzięki protekcji rodu Farnese, powędrowały do sąsiedniego Ronciglione, a Sutri wegetowało jako drugorzędne miasteczko Państwa Kościelnego. Krótki okres napoleoński niczego nie zmienił. Po kongresie wiedeńskim  miasto wróciło do roli podrzędnego prowincjonalnego miasta w pobliżu większego, ale też drugorzędnego Viterbo.


I bogini
We wspomnianym wcześniej liście (Lettere di Francesco Petrarca delle cose familiari, lettera XXIII), do kardynała Colonny pisze Petrarka : 

A due sole miglia sta Sutri, sede diletta a Cerere, e antica colonia, secondo che dicono, di Saturno....
Dla Petrarki Sutri należy do Ceres, choć - jak sam pisze - niektórzy sądzą, że do Saturna
 infra le quali s'aprono sui convessi fianchi ombrose e fresche caverne, ocienione wklęśnięcia terenu otwierające się na chłodne groty...Qui d'acque dolcissime ne' bassi fondi il mormorio, qui cervi, damme, cavrioli, e tutto il selvaggio gregge de' boschi errante ne' colli aperti, e schiera infinita d'augelli che lambe le onde o su pei rami saltellando sussurra...Słodkie wody, szum potoków, zwierzyna, szczebiotanie ptaków
Jak to w ogrodzie bogini. Tej od plonów. I powiązanej miłością matczyną z Podziemiem.

========

  • Mitreum, czyli Madonna del Parto, można zwiedzać z przewodnikiem, który otwiera bramę co godzina. Więcej dowiedzieć się można w budce przy wejściu do amfiteatru. Mile widziane są napiwki, zwłaszcza że przewodniczka z napiwków kupuje karmę dla kota pilnującego bramy do amfiteatru.
  •  Michael Rips napisał książkę o Sutri, Pasquale's Nose. Nie została chyba przetłumaczona. A szkoda. Opowieść o producencie fasoli i dwóch kobietach mieszkających u podnóża miasta pamięta się długo. Pasquale's Nose leży u mnie na wyższej półce niż klasyka gatunku, Pod słońcem Toskanii, między innymi dlatego, że nie ma pretensji do bycia niczym innym niż przyjemną książką urlopową.
  • Longobardowie we Włoszech
  • oficjalna strona miasta i po polsku
  • teatr jednego kota

Lubicie krzesła? Bo ja bardzo. A właściwie MY bardzo je lubimy. Można nawet powiedzieć, że krzesła kolekcjonujemy. Ustawiamy je pod ścianami jak w poczekalni u doktora lub eksponujemy jak rzeźby.

O większości kolekcji mogę opowiadać godzinami: kto, kiedy, z czego i dlaczego. O innych wymarzonych krzesłach też. Z wyjątkiem krzeseł włoskich. O tych wiem niewiele z prostego powodu: są kundlami niewiadomego pochodzenia. I choć niektóre z nich należą do klasyki, niewiele o nich wiadomo. Chociażby meble takiego Carlo Mollino. jedne z najdroższych ze wszystkich vintage-ów tego świata, zaprojektowane specjalnie do wnętrz i produkowane w śladowych ilościach w małych warsztatach. Do tej pory nie udało się specjalistom stalić nazwiska rzemieślnika(ów). I chyba już nigdy nie będziemy wiedzieli kto wyginał sklejkę podtrzymującą szklany blat ławy z roku bodajże 1949.


O carlo mollino do naszej kolekcji możemy jedynie pomarzyć, ewentualnie zapłacić siedem tysięcy z kawałkiem na współczesną wersję biurka Cavour wypuszczoną na rynek przez Zanottę (notabene, najprawdopodobniej robioną w Polsce), ale mamy w Ginestrze krzesło z podłokietnikami, które - jak sprzedawca twierdził - należało do wczesnej kolekcji Kartella. Przez lat kilka siedzieliśmy więc na oryginalnym Kartellu, z czasów, gdy kartelle robiono z drewna a nie z plastiku :) Iluzję ekskluzywności rozwiała korespondencja Kartellem twierdzącym, że nigdy nie robili nic z drewna. I tak od wiosny tego roku, siedzimy na krześle Pamplona, zaprojektowanym przez Augusto Savino dla Pozzi. Nadal jednak nie wiem nic ani o Augusto Savino ani o Pozzi, udało mi się ustalić, że pamplony robiono z olejowanego lub lakierowanego drewna, na przykład orzecha, a siedzisko obciągano skórą. Nasze krzesło pociągnięte jest białą farbą olejną i obite szaro-oliwkowym welwetem. Czyli mamy kundla, który nawet przodkami z rodowodem nie może się poszczycić. W sumie pasuje do nas, i pasuje do Ginestry, gdzie kundli jest co niemiara.
ja, brunetti-montalbano
 
Jak na inspektorkę Montalbano przystało, wyśledziłam książkę o historii włoskich mebli. Mogę ją kupić jedynie z drugiej ręki za dwa tysiące euro. Niestety, w policji niewiele płacą, więc książki Montalbano mieć nie będzie. No i wcale nie jest powiedziane, że byłoby w niej cokolwiek o Augusto Savino, Pozzim i Pamplonie :)

to ja sobie stanę
Już tak mamy, my ludzie, że każdego kręci coś innego. Na przykład taki Leopardi; nie mógł się doczekać by uciec z domu rodzinnego w Recanati, a ja do jego domu mogłabym się wprowadzić choćby od jutra. A jeszcze lepiej do domu w centrum Osimo, które trochę bardziej mi się podobało i miało dodatkowy plusik za położenie bliżej Ostra Vetere, w której Bucci rozlewa do butelek jedno z najlepszych białych win - verdicchio. Oczywiście nie chciałabym się wprowadzać do rodziny Leopardiego: ojciec był uzależniony od hazardu, matka - od religii i żądzy odbudowania finansowej pozycji rodu. I według wszystkich źródeł, słonecznie tam nie było :)  

frunęły do nieba bez grzechu i uwolniły rodziców od niewygody odpowiedzialności za ich utrzymanie...

Po nieudanej próbie ucieczki (czy była to jedyna czy jedna z wielu, nie wiem) Leopardiemu w końcu udało się wyjechać do Rzymu. A że nie było autostrad i superstrad, więc i jechał Colfiorito, Foligno, Clitunno, Spoleto, Terni, Narni, Otricoli i Civita Castellana.

Osimo
Podróż opisał w listach do rodzeństwa, z którymi później dzielił się wrażeniami z Rzymu, miasta które go rozczarowało swoją przygnębiającą atmosferą i wszechobecną korupcją. On, językoznawca, nie czuł rytmu dialektu rzymskiego, który tak bardzo fascynował innego rówieśnika - Gioachino Belli, i czuł że zamienił więzienie domu rodzinnego w Recanati na więzienie domu wujostwa w Rzymie. O ile w Recanati miał jeszcze nadzieję, że trawa jest zieleńsza po drugiej stronie gór, to w Rzymie pozbył się złudzeń. Postanowił wrócić do Recanati i w liście do przyjaciela - Pietra Giordaniego pisał

temu światu na nic się już nie przydam

Szkoda, że urodził się tak wcześnie. Jakieś 100 lat z kawałkiem później mógłby do Rzymu jechać przez Monte Giberto, położonego 45 km (+/-) od Recanati, na spotkanie z Massimo Fagiolim, jednym z najważniejszych - i za razem jeden z bardziej kontrowersyjnych -  psychiatrów włoskich. Być może Fagioli powiedziałby mu o biologicznym uwarunkowaniu ego, powstającego w momencie narodzin, a nie - jak postulował Freud - wyssanego z mlekiem matki. I czy terapia pomogłaby Leopardiemu w stanach depresyjnych? A może nie terapia, a rozmowa o wykluczeniu? Massimo Fagioli miałby o czym opowiadać.

moimi niedowidzącymi oczami widziałem kopułę

W 1975 roku włoskie stowarzyszenie psychologiczne wyrzuciło go ze swoich szeregów za krytykę freudowskich teorii i metodologii badań. I tak jak w przypadku Leopardiego, którego depresja i bezsilność mówiły językiem włoskiego romantyzmu, tak Fagioli stał się nie tylko psychologiem włoskiej lewicy ale też został muzą sztuki. To uczestnictwo w jego seansach zbiorowej psychoanalizy wpłynęły na grupę młodych rzymskich architektów. A na Paolę Rossi, jak twierdzi Vittorio Sgarbi, szczególnie.  Tak sale seminaryjne przy Via Roma Libera jak i Palazzetto Bianco (via San Fabiano) są dowodem na udaną kolaborację między architektem (w obydwu przypadkach - Paolą Rossi) a psychiatrą (oczywiście Massimo Fagioli) twierdzącym, że to kolektyw, a nie wyalienowanie, budzi w nas kreatywność.

[intelektualiści] zdają się twierdzić, że najwyższym osiągnięciem ludziego umysłu jest studiowanie antyku

Jak wyglądał więc kolektywny proces projektowania Palazzetto Bianco? Nie wiem. Projekt opiera się na łuku , który wykorzystał tak pałac którego fasada jest obecnie fragmentem muru otaczającego Ogrody Farnezyjskie, jak i La Palazzina Ruspoli zaprojektowana przez Ugo Luccichientiego. A jeśli doda się do tego zabawę prześwitami, oknami i pustą ścianą, odniesienia do renesansu, moderny, futuryzmu i postmodernizmu to możemy mówić o perełce architektury nowoczesnej.

Ale po cholerę to oglądać, skoro w Rzymie jest tyle innych monumentów z potwierdzonym rodowodem?




Adresy z mapy:

Casa Leopardi w Recanati: via Giacomo Leopardi 14, Recanati
Palazzina Ruspoli, via fratelli Ruspoli 10, Rzym
Palazzetto Bianco, via San Fabiano, Rzym
Mur Ogrodów Farnezyjskich i Ręka Cicerona: via dei Cerchi, Rzym

Verdicchio di Jesi: Villa Bucci, Via Cona 30, 60010 Ostra Vetere (AN)

I jeszcze:
tytuły podrozdziałów pochodzą z listów Leopardiego i z Zibaldone
korzystałam również z: Le Meraviglie di Roma dal Rinascimento ai Giorni Nostri, autor Vittorio Sgarbi (wyd. Bompani) i The Secrets of Italy, autor Corrado Augias (wyd. Rizzoli exlibris)



na Rzym spojrzałam inaczej, gdy w Maxxi, muzeum sztuki współczesnej, obejrzałam wystawę poświęconą pięciu twórcom współczesnej architektury. Dzieło jednego z nich, Pierlugiego Nervi, zobaczyłam zanim dotarłam do gmachu muzeum zaprojektowanego przez Zahę Hadid. Przypominało płachtę na wietrze: już, już ma ulecieć, ale trzymają ją na uwięzi liny rozciągnięte między kołkami wbitymi w ziemię. Piękny, choć niezbyt zadbany obiekt; pamiątka po olimpadzie z 1960 roku. Palazzetto dello Sport, bo o nim mowa, jest przykładem architektury Nowego Rzymu. Tego Rzymu, o których niewiele się słyszy, jeszcze mniej pisze, a który jednak istnieje, wciśnięty między monumenty i historię.



Palazzetto dello Sport to, oprócz stacji Termini, pierwszy ważny obiekt współczesnej, postfaszystowskiej architektury, to wynik współpracy wspomnianego już Pierluigiego Nervi i Annibale Vitellozziego, ten ostatni odpowiedzialny był za stronę architektoniczną, Nervi - rozwiązania strukturalne. Konia z rzędem temu, kto wytłumaczy mi, dlaczego to Nervi jest częściej wymieniany jako twórca obiektu, położonego przy Piazza Apollodoro, którą osobiście zwę Złotym Appollinem, Apollo D'oro, placu położonym  na skrzyżowaniu Via Guido Reni i Viale Tiziano, jakby sam Pałacyk Sportu miał w sobie coś z ekspresyjności malarstwa Reni i kompozycji Tycjana.


A może to tylko moje niepotrzebne szukanie dziury w całym, doszukiwanie się tej INNEJ narracji, jakby fakt, że z powojennych projektów włoskich architektów przedstawionych na wystawie, zrealizowano - jeśli mnie pamięć nie myli - jedynie dwa, nie dostarczał wystarczającej dawki emocji, zwłaszcza gdy reszta projektów trafiła do archiwów, tak jak w archiwach pokrywają się kurzem projekty Gaetano Pesce, architekta, którego wizję świata można obejrzeć w Maxxi do 5. października br.

PS: nie mam zamiaru pisać historii architektury modernistycznej, zwłaszcza że brakuje mi wiedzy teoretycznej, na architekturze znam się może i lepiej od statystycznego kowalskiego, ale to nic nie znaczy. Chcę jednak przedstawić cykl postów o Kompletnie Innym Rzymie, czyli Rzymie alternatywnie, raczej przemilczanym tak w przewodnikach po mieście jak i w książkach o architekturze Rzymu. Ale, jest to zrozumiałe, nowoczesności wciśniętej między monumenty jest niewiele, monumentów dużo i jeszcze więcej historii....
Czy to w Corriere przeczytałam, że Diego della Valle zamierza wskrzesić markę Schiaparelli? Z resztą, nieważne gdzie przyczytałam. Chciałabym jednak, by okazało się to prawdą: król gommini, gumiaków - bo chyba tak powinnam przetłumaczyć włoską nazwę mokasynów Tod's-a, podjąłby dzieło cesarzowej mody włoskiej.  Co prawda jej imperium chyliło się ku upadkowi gdy Diego zaczynał chodzić, nie mniej jednak Elsa Schiaparelli była niewątpliwie najbardziej wpływową projektanką włoską. Interesowała ją dzianina (jej pierwsza kolekcja, Display nr. 1, złożona była ze swetrów i wdzianek w geometryczne wzory), korzystała z sztucznych tworzyw. Jako pierwsza użyła zasuwaków jako elementu dekoracyjnego. Wrap dress, to także jej pomysł.. .Szyła wdzianka z przezroczystych tiulów, lubiła przylegające do sylwetki marynarki i przedziwne kapelusze, a jej romans artystyczny z surrealistami dał nam jedną z najsławniejszych sukien balowych wszechczasów - the Lobster Dress, Suknię z Homarem. Homara namalował Dali, a suknię nosiła sama Wallis Simpson.

elementy w różu to fotografie Joe Flood, Joules Vintage i LoStileItaliano

Sława Schiaparelli skończyła się, jak pisałam, w latach 50. Mariaż glamu i surrealizmu trochę się wtedy przejadł i nawet jeśli nadal podawano na stoły półmiski z homarami, to na wybiegach i salonach brylowali nowi projektanci z bardziej utylitarnym podejściem do stylu. Modne stały się suknie szyte przez Diora, tzw. corollo, i spodnie capri oraz sandały na cieniutkiej podeszwie. Te pierwsze, choć nazwy użyczyła im włoska wyspa, były pomysłem Sonji de Lennart, niemieckiej projektantki wykształconej w Breslau. Sandały produkował na Capri Amadeo Canfora, którego podobno inspirowały rzymianki z czasów antycznych. Do dziś z resztą sklep Canfory sprzedaje kolekcję klasyczną. Tak spodnie de Lennart, jak i sandały Canfory upodobała sobie Jackie Kennedy.

Jacht della Valle, który wcześniej należał do pierwszego męża Jackie, często cumuje w porcie Capri, gdyż tam znajduje się siedziba rodziny della Valle, tych della Valle, którzy udoskonalili amerykański pomysł na buty do prowadzenia samochodu i którzy obecnie są właścicielami Vespy, Bialettii i Corriere della Sera. Oraz, jak wieść gminna głosi, sponsorują nie tylko prace restauracyjne Koloseum, ale też chcą wskrzesić markę Schiaparelli. Nie sądzę by kiedykolwiek było mnie stać na Schiaparelli, ale z przyjemnością noszę sweterki w schiaparelli pink, czyli ostrym różu, ulubionym kolorze Elsyi. I choć nie lubię kwiatowych perfum to mam ochotę na Schiaparelli Shocking!, we flakoniku zaprojektowanym przez Eleonor Fini, abktórego kształt powinien być wszystkim znany:  powielił go, lub - jak kto woli - odświeżył i kreatywnie przetworzył  Jean Paul Gautier...


I tak na marginesie: mężem Schiaparelli był polski arystokrata Wilhelm de Wendt de Kerlor. Jeśli się wystarczająco pogrzebie, to się okazuje, że nie tylko wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, ale też i do Warszawy....
my, z Ginestry, z Monteleone koty drzemy nie wiadomo o co. Może chodzi o pryncypia, a może o różnice językowe (my mówimy gwarą sabińską, oni - jej odmianą, niekoniecznie rozumianą w Ginestrze), a może o sprawy administracyjne, gdyż wolelibyśmy należeć do gminy Poggio Moiano. Z kolei Poggio Moiano drze koty z Monteleone o świętą Wiktorię, leżącą na terenach przygranicznych. I gdy pod koniec lat 70. Monteleone najęło biegłych w piśmie i wykazało, że  kamienie Wiktorii należą do Monteleone, Poggio Moiano rozpoczęło wojnę. A to ktoś zaorał graniczną miedzę, a to uprowadzono koguta z Monteleone, znów innym razem owce z Poggio Moiano zeżarły trawę hodowaną dla owiec z Monteleone.

Nie mniej jednak, pomijając kilka podpodcinanych winorośli i koguta oskubanego w potyczce między Poggio Moiano a Monteleone, nigdy w naszych wojnach partyzanckich nie mieliśmy ofiar w ludziach. Pewnie dlatego, że jesteśmy mądrzejsi od Belmonte. O ile bowiem mieszkańców Ginestry nazywa się łazęgami i cyganami, Monteleone - paskudnymi ryjami, a Poggio Moiano - zapitymi mordami, to prowincjonalnym idiotą jest Belmonte. Pieprzysz jakbyś był z Belmonte, powie Gino do Arturo i wszyscy wiemy o co chodzi. 

Belmonte

O armacie z Belmonte usłyszałam od rzeźnika:
Belmonte bardzo nie lubiło się z Magnalardo, leżącym na sąsiednim wzgórzu, i postanowiło rozprawić się z przeciwnikiem raz na zawsze.
Najlepsi w Belmonte  zrobili armatę z największego drzewa znalezionego w lesie. Wydrążony pień napchano prochem, a w lufę napakowano kamieni, gwoździ i podków. 

W niedzielę, po mszy, wszyscy zebrali się na placu. Burmistrz odpalił lont. Wybuch był straszny, a gdy dymy opadły, wokół armaty leżeli w kałużach krwi porażeni kamieniami i gwoździami. 

Baby zaczynały już lamentować, gdy ktoś rzucił w tłum: jeśli u nas jest tylu rannych, to pomyślcie co się musi dziać w Magnalargo!

Choć pytałam, nikt nie potwierdził historii z armatą. Nad skrzynką cykorii,  poinformowano mnie, że rzeźnik nie jest miejscowy, być może nawet pochodzi z Magnalargo, sugerując tym samym, że mówimy tu o pomówieniach i wojnie propagandowej.

Wskazano mi jednak dom rodzinny Giancarlo. I tak, pamiętając armatę i patrząc na osypujący się tynk, zapuszczony ogród z widokiem na Magnalargo, kłódkę spiętą drutem i cenę wystawionego na sprzedaż domu, zrozumieliśmy dlaczego dach na casa di Giuseppe, remontowany przez Giancarlo sześć lat temu, musiał zacząć przeciekać. Giancarlo może i mieszka w Poggio San Lorenzo, ale miejsce urodzenia zobowiązuje :)

A my? No cóż, my czujemy się jak ten oskubany kogut z wojny podjazdowej Poggio Moiano - Monteleone. I zbieramy pieniądze na nowy dach. Fabrizio z Ginestry ma nam przysłać wycenę.
Powered by Blogger.