Showing posts with label Marche. Show all posts
Showing posts with label Marche. Show all posts
Kilka(naście) sekund wystarczyło by położyć blisko dziewięćsetletnią bazylikę (zaczęto ją budować w XII. skończono w XVII wieku, więc możliwości do manipulowania datami dla większego wrażenia, spore). Jak modny ostatnio snapchat: zdjęcie jest, zdjęcia nie ma. Taka właśnie snapchatowa była Nursja. Wydawało się nam że mamy mnóstwo czasu. Wybieraliśmy się od niej, święty Benedykt i kiełbasa to dobra kombinacja, ale niemrawo. Bo przecież blisko. Bo w każdej chwili można wyskoczyć.

I już nie wyskoczymy, w na pewno nie jutro i chyba nie w przyszłym roku.

Nie ma też Arquaty del Tronto. Przejeżdżaliśmy obok niej w tym roku dwukrotnie, w drodze do Ascoli, patrząc na skalne zbocze i miasteczko wiszące nad Salarią. Do Arquaty nie zajeżdżaliśmy, przegrywała w naszych oczach z atrakcyjniejszym, mniej klaustrofobicznym Amatrice, zwłaszcza że Amatrice ofiarowywało spaghetti z kremowym sosem pomidorowym, pełnym chrupiącego podgardla i pecorino. Właśnie w maju i czerwcu byliśmy na amatricianie. Ulica przy której była nasza ulubiona osteria nie istnieje; sklep z gnocchi ricci też się posypał, być może ocałała osteria przy zjeździe z Salarii, ale tam też nie dojedziemy - Salarię między Accumoli a Amatrice zamknięto.

Mówi się o odbudowie. Nursja - prawdopodobnie, zwłaszcza bazylika, ma szanse, Amatrice pewnie też, choć jeszcze niedawno Amatrice walczyło o to by pozostać gminą. Właśnie w maju miałam okazję zamienić kilka zdań z Sergio Pirozzim, wójtem (a może burmistrzem?) Amatrice,  o inicjatywie małych społeczności by tzw. centrum zaczęło dostrzegać ich istnienie. Teraz o Amatrice jest głośno. Ale czy nadal będzie się o nim mówić za lat pięć? Gdy mieszkańców ubędzie, a roboty związane z odbudową przejmie firma z Rzymu, Mediolanu lub Palermo? I gdy być może wplącze się to mafia, tak jak w 1980 roku Irpinię pomagała odbudowywać Camorra, a w L'Aquilę -'Ndrangheta. W tym ostatnim przypadku trzech miejscowym przedsiębiorców oddających kontrakty 'Ndranghetcie, ma wytoczone procesy. Jednego już skazano na trzy lata.


Tymczasem nam, sierotom po Amatrice, pozostaje gotowanie amatriciany w domu, raczej na boczku niż wonnym podgardlu, ale nadal ze spaghetti, a nie jak jak to się robi w Rzymie - z bucattini. A dobrą kiełbasę zawsze można kupić w norcerii, sklepie z wędlinami, którego nazwa pochodzi od Nursji (Norcia), miasta znanego od zawsze ze świetnych kiełbas i doskonałych rzeźników, których ręka nigdy nie zadrżała gdy obrabiali tuszę świńską, i gdy kastrowali chłopców o pięknych głosach. Ale to zupełnie inna historia.

=====
włoszczyzna o gnocchi ricci,  amatricianie i kastrowaniu w Nursji
większość zdjęć moja z wyjątkiem zdjęć zniszczeń: Amatrice - rsi.ch
i Arquata: tuttoperlei.it
o każdym z tych miejsc napiszę gdy powrócę do rzeczywistości. Na razie wspominam, a wszystko co próbuję napisać ma wartość opowieści egzaltowanej pensjonarki.
Galatina i Casarano
Copertino, Squinzano, Galatina i Acoli Piceno
S. Maria di Leuca, Otranto, Galatina i Copertino
Villa Lante i L'Aquila



ciężko mi boże :) Niby wróciłam do domu, ale trzy miesiące we Włoszech zrobiły swoje. Cierpię. Cappucino,pomidory, słońce, zapachy, dzwięki nie te. Język również. Jestem sierotą po Włoszech.

c
L'Aquila i żebraczka z Galatiny

2x Ascoli Piceno i 2x freski: S. Caterina w Galatinie i S. Pietro w Otranto
 Rozpamiętuję: nowy adres kulinarny w Rieti, nawiązany kontakt z Poggio San Lorenzo, jedynym arystokrytycznym miasteczkiem w siermiężnej skądinąd okolicy, gospodarstwo agroturystyczne ze świetną domową kuchnią (w Monteleone), gdzie stolik trzeba rezerwować z kilkudniowym wyprzedzeniem; Ascoli Piceno nadal czaruje, Viterbo również. L'Aquila fascynuje, a do po raz pierwszy odwiedzonego Teramo i Penne trzeba koniecznie wrócić, najlepiej w przyszłym tygodniu.
niepokalane Otranto i Copertino

Co jeszcze? Tańczyłam pizzicę na rynku w Galatinie i w Otranto, oglądałam groyt w Santa Maria di Leuca i barokowe torty kościelene w Lecce i Nardo. Otarłam się o styl romański w Squinzano i w Casarano. Usłyszałam o lewitującym świętym z Copertino i słucham Antonio Castrignano.


Zawarłam  znajomość (mam nadzieję, że długoterminową) z Basią i Joanną. Udało mi się też pokłócić z sąsiadką o sprzątanie i znaleźć wykonawcę, który zrobi nam dach.
L'Aquila, Penne, Rzym i Teramo

A teraz porządkuję zdjęcia. Jest ich legion :)


to ja sobie stanę
Już tak mamy, my ludzie, że każdego kręci coś innego. Na przykład taki Leopardi; nie mógł się doczekać by uciec z domu rodzinnego w Recanati, a ja do jego domu mogłabym się wprowadzić choćby od jutra. A jeszcze lepiej do domu w centrum Osimo, które trochę bardziej mi się podobało i miało dodatkowy plusik za położenie bliżej Ostra Vetere, w której Bucci rozlewa do butelek jedno z najlepszych białych win - verdicchio. Oczywiście nie chciałabym się wprowadzać do rodziny Leopardiego: ojciec był uzależniony od hazardu, matka - od religii i żądzy odbudowania finansowej pozycji rodu. I według wszystkich źródeł, słonecznie tam nie było :)  

frunęły do nieba bez grzechu i uwolniły rodziców od niewygody odpowiedzialności za ich utrzymanie...

Po nieudanej próbie ucieczki (czy była to jedyna czy jedna z wielu, nie wiem) Leopardiemu w końcu udało się wyjechać do Rzymu. A że nie było autostrad i superstrad, więc i jechał Colfiorito, Foligno, Clitunno, Spoleto, Terni, Narni, Otricoli i Civita Castellana.

Osimo
Podróż opisał w listach do rodzeństwa, z którymi później dzielił się wrażeniami z Rzymu, miasta które go rozczarowało swoją przygnębiającą atmosferą i wszechobecną korupcją. On, językoznawca, nie czuł rytmu dialektu rzymskiego, który tak bardzo fascynował innego rówieśnika - Gioachino Belli, i czuł że zamienił więzienie domu rodzinnego w Recanati na więzienie domu wujostwa w Rzymie. O ile w Recanati miał jeszcze nadzieję, że trawa jest zieleńsza po drugiej stronie gór, to w Rzymie pozbył się złudzeń. Postanowił wrócić do Recanati i w liście do przyjaciela - Pietra Giordaniego pisał

temu światu na nic się już nie przydam

Szkoda, że urodził się tak wcześnie. Jakieś 100 lat z kawałkiem później mógłby do Rzymu jechać przez Monte Giberto, położonego 45 km (+/-) od Recanati, na spotkanie z Massimo Fagiolim, jednym z najważniejszych - i za razem jeden z bardziej kontrowersyjnych -  psychiatrów włoskich. Być może Fagioli powiedziałby mu o biologicznym uwarunkowaniu ego, powstającego w momencie narodzin, a nie - jak postulował Freud - wyssanego z mlekiem matki. I czy terapia pomogłaby Leopardiemu w stanach depresyjnych? A może nie terapia, a rozmowa o wykluczeniu? Massimo Fagioli miałby o czym opowiadać.

moimi niedowidzącymi oczami widziałem kopułę

W 1975 roku włoskie stowarzyszenie psychologiczne wyrzuciło go ze swoich szeregów za krytykę freudowskich teorii i metodologii badań. I tak jak w przypadku Leopardiego, którego depresja i bezsilność mówiły językiem włoskiego romantyzmu, tak Fagioli stał się nie tylko psychologiem włoskiej lewicy ale też został muzą sztuki. To uczestnictwo w jego seansach zbiorowej psychoanalizy wpłynęły na grupę młodych rzymskich architektów. A na Paolę Rossi, jak twierdzi Vittorio Sgarbi, szczególnie.  Tak sale seminaryjne przy Via Roma Libera jak i Palazzetto Bianco (via San Fabiano) są dowodem na udaną kolaborację między architektem (w obydwu przypadkach - Paolą Rossi) a psychiatrą (oczywiście Massimo Fagioli) twierdzącym, że to kolektyw, a nie wyalienowanie, budzi w nas kreatywność.

[intelektualiści] zdają się twierdzić, że najwyższym osiągnięciem ludziego umysłu jest studiowanie antyku

Jak wyglądał więc kolektywny proces projektowania Palazzetto Bianco? Nie wiem. Projekt opiera się na łuku , który wykorzystał tak pałac którego fasada jest obecnie fragmentem muru otaczającego Ogrody Farnezyjskie, jak i La Palazzina Ruspoli zaprojektowana przez Ugo Luccichientiego. A jeśli doda się do tego zabawę prześwitami, oknami i pustą ścianą, odniesienia do renesansu, moderny, futuryzmu i postmodernizmu to możemy mówić o perełce architektury nowoczesnej.

Ale po cholerę to oglądać, skoro w Rzymie jest tyle innych monumentów z potwierdzonym rodowodem?




Adresy z mapy:

Casa Leopardi w Recanati: via Giacomo Leopardi 14, Recanati
Palazzina Ruspoli, via fratelli Ruspoli 10, Rzym
Palazzetto Bianco, via San Fabiano, Rzym
Mur Ogrodów Farnezyjskich i Ręka Cicerona: via dei Cerchi, Rzym

Verdicchio di Jesi: Villa Bucci, Via Cona 30, 60010 Ostra Vetere (AN)

I jeszcze:
tytuły podrozdziałów pochodzą z listów Leopardiego i z Zibaldone
korzystałam również z: Le Meraviglie di Roma dal Rinascimento ai Giorni Nostri, autor Vittorio Sgarbi (wyd. Bompani) i The Secrets of Italy, autor Corrado Augias (wyd. Rizzoli exlibris)



zwykła Abruzja i pospolite Marche

Ile razy można wracać? Ano ze sto razy. Stać na tym samym polu, patrzeć na tę samą górę, przejechać tę samą trasę, bo wzgórze tam ładne? Zaklinowana wyobraźnia? Przyzwyczajenie? A może natręctwo?

ta sama Sabina

Albo Sabina. Jest codziennie, a ja po raz tysięczny zatrzymuję się i patrzę. A więc nawyk. Od ilu razy zaczyna się uzależnienie?
 
===
na zdjęciach: góry Abruzji z płaskowyżu Marsica, Marche w okolicach Osimo i Sabina między Orvinio a Carsoli.
Wiedziałam, że będzie monumentalne. Było jeszcze bardziej :) Właśnie z powodu ogromu przestrzeni trudno się było połapać, gdzie co jest. Czy to, gdzie stoję, to nawa główna czy transept? Apsydy, widoczne z zewnątrz, trudno rozpoznać.. Czy pomieszczenie z wotywami to było prezbiterium czy jedną z kaplic? Trudno powiedzieć. Pewne jest, że na skrzyżowaniu naw i transpektu postawiono chatkę, pracowicie obudowując ją renesansowymi płytami, tworząc monumentalny relikwiarz, do którego można wejść by obejrzeć ozdobny ołtarz i kamienne ściany.

Kamienne ściany trafiły do Loreto dzięki aniołom, które chatkę z Nazaretu przeniosły najpierw do Chorwacji, a potem do Loreto. Podobno kamień z którego zbudowana jest dolna część ścian może pochodzić z Nazaretu. Ba, sposób wiązania kamieni wydaje się potwierdzać nazaretańskie pochodzenie trzech ścian (tylko trzech, gdyż czwartą ścianę tworzyło wejście do groty), podobnie jak i wyryte w kamieniu graffiti. Co nie znaczy wcale, że mieszkała w nim Maria i że dorastał w nim Jezus. Oficjalna strona sanktuarium nie potwierdza cudownego przeniesienia kamieni z Nazaretu do Loreto, pisząc o transporcie drogą morską przy boskim wsparciu. A więc nie niebiańska firma transportowa, a jedynie niebiański nadzór logistyczny.

Niezaprzeczalnym faktem jest natomiat to, że bazylikę budowało wielu, m.in. Giuliano da Maiano, Giuliano da Sangalo i Bramante, a obecny front zawdzięcza patronatowi pochodzącego z okolicy papieża Sykstusa V, z domu Felice Peretti di Montalto. Zwiedzanie bazyliki wymaga kilku godzin, detale można zobaczyć na stronie saktuarium, która oprowadza po najważniejszych zabytkach, tak więc inwentaryzacji przeprowadzać nie będę. Mnie najbardziej podobało się coś, co mogło być zakrystią: z pięknymi, wysokimi oknami, ciemną boazerią i sięgającymi belkowania gablotami pełnymi współczesnych wotywów. Była tam gablota z proporczykami polskich pielgrzymek, orzeł biały, autobus z ręcznie pomalowanej blachy, zdjęcia kolorowe, zdjęcia czarnobiałe i ręcznie malowane obrazki wotywne. A w wbudowanych w boazerię szafach, na półkach widocznych zza niedomkniętych drzwi, leżały stare metalowe wieńce, kije od chorągwi i niedbale złożone sztandary w kolorze ugotowane buraka i ogryzki gromnic.


Czy nam się Loreto podobało? Odpowiem tak:zaraz po Loreto pojechaliśmy do Rocanati, miasta rodzinnego Leopardiego, poety przygnębionego. Być może jego poezja ma swoje podłoże nie tylko w problemach zdrowotnych, być może na pesymizm Leopardiego miało także wpływ sąsiedztwo potężnej budowli z z kamienia. I odgłos łopotu skrzydeł anielskich nadzorców  transportu kamiennych ścian z Nazaretu.

====
Oficjalna strona saktuarium w Loreto, o saktuarium po polsku w Wiki i w Głosie Ojca Pio, o domku loretańskim,
Formaggio di fossa, jeśli wierzyć Gillian Riley*, wziął się stąd, że sery kradziono i w obronie przez złodziejami gotowe sery chowano w jaskiniach i dziurach. A więc nie o smak chodziło, ale o zabezpieczenie majątku. W pewnym momencie ktoś się zorientował, że te kiamienne kasy pancerne to zupełnie przyzwoity polepszacz smaku. I tak już zostało do dzisiaj. Formaggio di fossa z Sogliano w Romagnii od roku 2009 ma swoje oznaczenie DOP. A Presidio Slow Food tłumaczy, że ser produkowany z mleka owczego, czasami z dodatkiem krowiego i pakowany jest w woreczki lniane, które dają serowi atrakcyjną fakturę, po czym zagrzebywane są w tufowych norach na trzy miesiące. Mieszanka bakterii i mikroklimatu tufy ma coś z serem robić, czego nie udaje się osiągnąć w miejscach bez tufy i tufowych bakterii.


Jadąc do Ginestry przejeżdżamy przez Sogliano. I bardzo często zatrzymujemy się na obiad w przydrożnej restauracji. Podają w niej piadiny i potrawy robione z formaggio di fossa. I o ile formaggio di fossa w wersji czystej, a więc nie przetworzonej gotowaniem, nie smakuje mi w ogóle, gdyż odsiedziała w tufie owca nabiera właściwości smakowych brudnej kozy, to formaggio di fossa, a szczególnie ten młodszy, mniej zleżały, w ravioli bardzo sobie poważam. Nawet piadinę z ruccolą, prosciutto i skrawkami formaggio di fossa potrafię zjeść, zwłaszcza gdy popiję ją miejscowym sangiovese.

Kiedyś wydawało mi się oczywiste, że formaggio di fossa to ser całych Włoch. Jakby nie było, we Włoszech skał i jaskiń trochę jest. Ale okazuje się, że ten rodzaj sera robiony jest tylko w Romagnii oraz w okolicach Rimini i Urbino. Najwyraźniej jaskinia jaskini nie równa i jaskinie w których robi się lardo już do serów się nie nadają. I jak to we Włoszech bywa, ser wykopywany jest na imieniny świętej, w tym przypadku Katarzyny, a więc w listopadzie, co okolica świętuje z hukiem i oparach serów owczych smakujących jak kozie. Natomiast nikt nie chce mi podać daty składania serów do grot. Jedno źrodło mówi o lipcu, drugie o końcu sierpnia, a jeszcze inne milczy. Czyżby nadal obawiano się złodziei serów?

====
* The Oxford Companion to Italian Food, aut. Gillian Riley
Dizionario delle Cucine Regionali Italiane, Slow Food Editore
Atlante Slow Food dei Prodotti Italiani. Repertorio della Produzione Gastronomica Regionale, Slow Food Editore
L'Italia dei formaggi. Guide Touring. Touring Club Italiano

===
Adresy:
IIl Buongustaio di Paolo Farabegoli, Piazza Cavour 5,  Gambettola
Formaggio di Fossa di Rossini, via Pascoli 8, Sogliano al Rubicone
Fossa Pellegrini, via Le Greppe 14, Sogliano al Rubicone
Fosse Venturi di Rosaria Colicchio, via Roma 67, Sogliano al Rubicone fosseventuri@liberto.it
Casa Talia, Capri Suite, Moravola i Casa Olivi
jak to miło popatrzeć na ładne wnętrzarsko wnętrza. Zwłaszcza we Włoszech, bo tam często panoszy się styl pseudotoskański, propagowany przez Frances Mayes. Nie żeby wysiłki Frances były powodem nagromadzenia przecierek, firaneczek, baldachimów, foteli w białych pokrowcach. Ten styl był znany od lat, zdjęcia z Bramasole go jedynie rozpowszechniły do tego stopnia, że można go uznać za parodię. Dlatego też z przyjemnością patrzę na wnętrza z nowoczesnymi krzesłami zamiast ikei robionej na italię, włoskimi lampami bez kretonowych abażurków i umiejętnie zachowanymi elementami dawnego wnętrza.

Na zdjęciach wnętrza z Casa Talia (Sycylia), Capri Suite (Kampania), Moravola (Umbria) i Casa Olivi (Marche). Chyba zacznę grać w lotka :D
Jedyne co mi się udaje, to powrót na obiad, bo tak w ogóle to powroty mi nie wychodzą. Miejsca są pozmieniane: pod moją nieobecność poprzestawiano ulice, poprzesuwano budynki, zmieniono plan miasta. Ładne sprzed lat dziesięciu stało się cukierkowatym, klimatyczne wyrosło na przestylizowane. Mówiąc krótko: nie ma do czego wracać.


Miałam nieudane powroty do Cortony i  Udine, Ferrary i Mantui, Parmy i Pavii, Padwy i Perugii. Modeny i Cremony. Z przyjemnością jednak wróciłam do Ascoli Piceno. Wylizane i eleganckie jest, na pierwszy rzut oka, antytezą wszystkiego tego czego szukam. Ascoli zaś lubię za chmarę kościołów porozrzucanych po mieście, dziwne światło oraz szary kamień którym wybrukowane są uliczki starego miasta i który zdobi fasady wielu kamienic. Obydwoje czuliśmy się tam dobrze i wtedy i teraz, choć 'teraz' nie umiałam trafić do duomo , nie znalazłam kościoła św. Augustyna i irytowały nas restauracje w stylu międzynarodowym.  Czyżby więc określenie ’atmosfery’ miasta było jednak niezależne od racjonalnie określonych wyznaczników?

O zabytkach Ascoli już było dawno temu; dzisiaj tylko październikowe zdjęcia. Ritornello to powracający wątek muzyczny w muzyce barokowej
jeśli nie chce się zmywać naczyń to w niedzielę szuka się podwykonawcy, czyli kogoś kto postawi talerz przed nosem a potem go zabierze i umyje za nas. Czyli idzie się na obiad. 


Najczęściej idziemy do Da Alvero na niedzielną jagnięcinę, ale czasami decydujemy się na podróż: jedziemy całe 10 km do Torricella in Sabina. W Torricella jest La Ginestra, która, oprócz zabójczych widoków na góry i doliny Sabiny, ma najlepsze lody w okolicy (sprowadzają je z lodziarni w Antrodoco), przyzwoitą pizzę oraz doskonałe kiełbaski z grilla (miejscowej produkcji). W niedzielę zaś podają zestawy obiadowe. Albo bierze się ziemię albo morze, czyli albo mięso albo owoce morza. My zawsze idziemy do La Ginestra na to drugie, bo mój owocowo-morski tudzież rybny repertuar jest ograniczony, a La Ginestra zawsze podaje coś, czego nigdy wcześniej nie jadłam. Lub po prostu robi to lepiej niż ja. Ostatnio, na przykład przyniesiono marynowane sercówki i ośmiorniczki, mule z cieciorką i peperoncino oraz fritto misto. Oczywiście zamiast fritto mogliśmy zamówić rybę, ale fritto misto smażone na tutejszej oliwie to poezja. A poezję kulinarną obydwoje bardzo lubimy.

Można też w niedzielę pojechać w góry. A  konkretnie do Forca Canapine. A jeszcze konkretniej do schroniska górskiego, w którym można zjeść potrawy górali z Marche lub Umbrii. Oczywiście menu nie ma; je się to co mają. Dla nas mieli domowe fettucine z miejscowymi grzybami (można jeszcze było dostać ragu), zakąski (marynowany bakłażan, wędliny, bruschette z oliwą rodem z Marche). A na deser dali najlepszą panna cottę jaką kiedykolwiek jadłam, a jadłam wiele razy bowiem panna cotta, oprócz creme brulee i creme caramel, to mój najukochańszy deser. Zamawiam go przy każdej okazji, nie zrażają mnie nawet sosy z butelki którymi na ogół deser jest polewany.  W Al Kapriol sos był z miejscowych jeżyn, a panna cotta była delikatna, rozpływała się na języku i nie miała żelatynowatej konsystencji tak często spotykanej gdzie indziej (na przykład w Da Alvero. Nie żebym nie lubiła galaretki śmietankowej :-))

Dodatkową atrakcją Al Kapriol są szmaciane kwiatki,  kraciaste zasłonki, przerośnięte pelargonie, złote serwetki  i sosnowa (a może świerkowa?) boazeria. Z resztą La Ginestra, choć ma widoki i położenie, urodą dekoracji też nie grzeszy. Bardziej przypomina świetlicę niż przytulną restaurację, a najfajniejsze stoliki są na zadaszonym tarasie.
 
===============
Kilka konkretów:

Al Kapriol (adres znaleziony w Gambero Rosso); otwarci cały tydzień, choć robią sobie urlop późną jesienią (lub wczesną zimą :-) czyli od 5. listopada do 7. grudnia. Adres: Arquata del Tronto, loc. Forca Canapine, 4; tel. 0736808119.

La Ginestra: Ornaro Basso, fraz. Torricella in Sabina tel. 347.0305380 lub 347.3570544. Jak dojechać tłumaczy strona internetowa http://www.laginestrarieti.altervista.org/chisiamo.html , choć przy drodze (jadąc od Ornaro Basso) są drogowskazy. I nie panikować: w pewnym momencie jedzie się prawie polną drogą. W dodatku bardzo wąską i pełną dziur.



Obydwa miejsca oferują noclegi
 
Na zdjęciu: Al Kapriol

z polecenia zaznajomiłam się z prozą Marleny de Blasi, tej od trzech tysiący dni w Wenecji, Toskanii i Orvieto i od opowieści miłosnej z Sycylią w tle. O ile o Orvieto jeszcze czytałam z przyjemnością (od niej zaczęłam) to już 1000 dni w Wenecji prawie mnie zmogło. Co prawda de Blasi wydaje się być mniej zmanierowana, a więc i mniej grafomańska, niż Frances Pod Słońcem Toskanii Mayes, ale to akurat specjalnym komplementem nie jest.

U de Blasi irytuje ciągłe poszukiwanie głębszego znaczenia, tak jakby przypadek w życiu nie wystarczał. Każda rozmowa przytaczana w książkach to rozmowa głęboka, z podtekstami na wielu poziomach, zaś filozoficzne dywagacje na temat Losu, Przeznaczenia i Miłości wydają się być chlebem codziennym. Nie wiem jak wam, ale mnie rozmowy „głębokie” zdarzają się raz na jakiś czas,  więc do filozoficznych rozmów nad kotletem podchodziłam początkowo z niedowierzaniem, a później z niechęcią.  Czekałam, i w końcu nie doczekałam się, normalnego dialogu o gwoździach i młotku, o dupie Maryny i o pogodzie na jutro. Oczywiście jest prawdopodobne, że to ja nie staję na wysokości dyskursu i nie umiem czytać podtekstów. Mam coś takiego, że z niechęcią podchodzę do wielkich stwierdzeń o sprawach ostatecznych. Wolę łuskanie fasoli i dupę Maryny.

Po za tym jak tu wierzyć autorce, dla której każde wypowiedziane słowo jest słowem istotnym, gdy język zna  na poziomie menu w restauracji (do czego sama się przyznaje)? Oczywiście, znaczenie słów można zozumieć z perspektywy czasu, ale z to kolei to nie pasuje w książce która z założenia jest literaturą pamiętnikowo-podróżniczą z kulinariami w tle. Nie dowierzam też opowieści o dyskusjach ze słownikiem w ręku, bo pewnych niuansów słownik nie ogarnia.

No i ten przeraźliwy brak poczucia humoru. Tu nie tylko nie ma się z czego śmiać; tu nawet nie ma do czego się uśmiechać. Autorka nie umie nie puścić oka do czytelnika, błysnąć ironią...zaśmiać się z samej siebie. Nie tylko ona z resztą: Frances Mayes jest chyba jeszcze gorsza. Przynajmniej de Blasi stać na umiejętność dostrzeżenia różnic między perspektywą włoską a amerykańską.

Tak więc: książki de Blasi miejscami czyta się przyjemnawo; można zgodzić się z wieloma opisami społeczności, może podobać się gorzkawy komentarz, można być też zachwyconym brakiem zachwytów, ale są to książki na raz: do nich się nie wraca, bo nie ma do czego. Chyba, że chce się z nich korzystać jako książek kucharskich.

PS: 1000 dni w Orvieto jest dobrze przetłumaczone na j. polski (resztę czytałam w oryginale), co jest ostatnio wartością samą w sobie.
 
Na zdjęciach: Monte Terminillo i Forca Canapine w łańcuchu Monti Sibillini, do której można dojechać jadąc SS4 (Salaria) z Rieti na Ascoli Piceno. Forca Canapine leży na terenie Parku Narodowego Monti Sibillini, siedzącego okrakiem na granicy Lacjum, Umbrii i Marche.

tak wyszło, że zaniedbałam część turystyczną, rozpisując się o kulinariach. Niniejszym nadrabiam zaniedbania, choć poprawy nie obiecuję. Dzisiaj chciałabym powiedzieć kilka słów o Ascoli Piceno, choć i tu nie da sie NIE MÓWIĆ o korycie. W Ascoli jedliśmy jeden z najlepszych obiadów złożony z owoców morza i białego wina. No i oliwki all'ascolana--wielkie, z farszem, otoczone w bułce tartej i smażone na głębokiej oliwie....

Sztuka odkładania na jutro
Ascoli od Asculum, rzymskiej nazwy regionu; Piceno od plemienia Picenów podbitych i ujarzmionych przez Rzymian po wygranej bitwie w 279 roku p.n.e. Po Picenach została nazwa, po Rzymianach też , a samo Ascoli Piceno jest odrobinę lombardzkie, odrobinę watykańskie, odrobinę hohenschtaufenowskie i mocno własne. Zbudowane z trawertynu, z wplecionymi w strukturę miasta pozostałościami średniowiecznych wież, z których onegdaj miasto słynęło. W XIII wieku było ich ponad 200. Obecnie są nadal widoczne, ale nie na taką skalę jak w Gimignano czy Pavia.

Ascoli szczyci się jednym z najpiękniejszych placów we Włoszech: Piazza del Popolo. Z jednej jego strony jest Palazzo dei Capitani, kundel architektoniczy :-) z mieszanką stylów od romańskiego na baroku kończąc; w północnej częsci Piazzy stoi kościół św. Franciszka, budowę którego rozpoczęto w XII wieku żeby ją dokończyć 300 lat później. A dookoła placu podcienia różnej szerokości, gdyż dawno temu rada miejska nakazała kupcom wybudować łuki odpowiadające szerokości sklepu. Tak więc brak wyobraźni pracowników urzędu miejskiego czasami na coś się przydaje. Szkoda że 300 lat później....

Napisało mi się, że po Rzymianach została tylko nazwa. Brzmi to tyle pięknie co nieprawdziwie. Po Rzymianach zostało całkiem sporo: Ponte di Solesta z czasów Augusta (wnętrze mostu można czasami zwiedzać, informacji udziela biuro turystyczne na Piazza Arringo 7), Porta Gemina (wieńcząca via Salaria- trasę solną łączącą Rzym z Adriatykiem); u podnóża wzgórza dell'Annuziata, wzdłuż Via Ricci, znajdują się pozostałości rzymskiego teatru. Kościół San Tommaso wybudowano z elementów rzymskiego amfiteatru; wieża kościoła-nadal niedokończona (skąd my to znamy?)-jest w stanie prawie oryginalnym; kościół San Gregorio to była świątynia rzymska.

Po Lombardach pozostał pałac i wieża Ercolani oraz cmentarz (w Castel Trosino), po papieżach m.in. Fortezza Pia.

Warto jeszcze zobaczyć:
  • Piazzę i kościół San Agostino
  • oraz katedrę pod wezwaniem św. Emigdiusza (Sant'Emidio), pierwszego biskupa Ascoli, z pięknym gotyckim ołtarzem. Kucharzy zaś powinna zainteresować madonna z warzywami o owocami nad głową. Podobno każde z warzyw ma znaczenie symboliczne.
Ascoli od kuchni
I jak już przy kuchni jesteśmy to koniecznie, ale to koniecznie, trzeba pójść na obiad lub kolację do Trattoria Corso na Corso Mazzini 277 (tel. 0736 256760, zamknięci w niedzielę wieczorem i cały poniedziałek). W Corso jada się ryby i owoce morza; tylko i wyłącznie. Warzyw nie widziałam, ale kto zastanawia się nad warzywami gdy na półmisku są marynowane w soku cytrynowym sardynki, ośmiorniczki w sosie pomidorowym, mule i vongole z winem i czosnkiem? Lub spaghetti z owocami morza, smażone calamari, cała ryba z rusztu? A na deser wylizuje się do czysta sorbet cytrynowy? Corso polecam więc z ręką na sercu. Jadaliśmy tak kilkukrotnie. Zawsze było bardzo smacznie.

Z hoteli znam jedynie Palazo Guiderocchi, XV budynek przyzwoicie odrestaurowany, położony na żabi skok od Piazza del Popolo na Via Cesare Battisti 3 (tel. 0736 244011), mają nawet własny parking przed hotelem, co jest ułatwieniem w ciastym Ascoli. Dojazd do hotelu trudny, bo trzeba kluczyć po starym mieście.
Powered by Blogger.