Gaetano Pesce napisał do Napoletano, wtedy jeszcze Prezydenta Republiki, z propozycją nowego paszportu. Na okładkę Pesce proponował napis: Republika Włoska - siedziba 80% światowego dorobku kultury. Gaetano Pesce zrobił to oficjalnie, na piśmie, Napoletano mu nawet odpisał: bardzo mi przykro, ale...

No więc i ja chcę. Nie paszport a flagę. Może tylko marchew zmienić na czerwone wino?



Z rozmachu walnęłam też polską.Bardzo na czasie: od wielu lat nie ma Polska orłów w polityce, za to buraków wielu, a sól drogowa do kiełbasy wyborczej.

A w sumie, tak włoska jak i polska klasa polityczna jest tego samego wymiaru i na tym samym poziomie buractwa.  Odrobina pietruszki do polskiego zestawu i mamy Włochy.
Jeśli masz w pobliżu stragan z marchwią, selerem naciowym, cebulą i czosnkiem, a Jeśli w dodatku na balkonie wyrósł ci las bazyliowy, szałwia przejęła kontrolę nad przestrzenią, a do zbiorów natki potrzebujesz kosiarki, to sięgaj po słoiki. Z zestawu warzywno-ziołowego da się z tego zrobić coś, co zachowa i aromat i chrupkość przez długie miesiące. I jak twierdzi Annamaria, lepszej bazy do zup, sosów i gulaszu kupić nie można. Wystarczy jedynie pamiętać, że soli do potraw już nie dodajemy.


A więc
  • posiekać warzywa
  • posiekać zioła
  • (posiekać skórkę cytrynową - opcjonalnie)
  • wszystko posypać sołą gruboziarnistą
  • wymieszać
  • napchać do słoików
  • zalać oliwą lub olejem z tzw. czubem, a więc nic ma nie wystawać ponad poziom oliwy.
  • zakręcić

Proporcje marchwi do cebuli, a czosnku do selera to sprawa indywidualna. Siekanie też wedle uznania: Ja lubię kostkę z dużą ilością bazylii i pietruszki lub pietruszki z oregano, i zalewam oliwą. Annamaria sieka drobniej, prawie na papkę i przyprawia ziołami które akurat wybujały w ogrodzie: bazylią, oregano, szałwią i pietruszką. Zalewa olejem rzepakowym. Czasami mieszankę podsmaża by dała się przechowywać w spiżarni. Ja słój litrowy z surowizną wstawiam do lodówki.
nie zdziwiłbym się, gdyby to był już ze wszystkim koniec Neapolu
ile lat temu sięgnęłam po powieść historyczną? Dwadzieścia? A może nawet więcej? Coś tam z Kraszewskiego się przyczytało, zaś do czytania Bunscha zmusił mnie ojciec, wielbiciel i Kraszewskiego, Bunscha i Sienkiewicza (w tej właśnie kolejności). Ojciec nie żyje, ale gdyby żył to zainteresowałby się pewnie książką Macieja Hena Solfatara. Mnie do jej przeczytania, z racji nieobecności ojca, zmusiła recenzja Dariusza Nowackiego.


Fortunato Petrelli prowadzi zapiski z rewolty Masaniellego, przy okazji spisując losy własne i przyjaciół. Z Fortunato chodzimy po Neapolu, ukrywamy w zamkach, mieszkaniach i łaźniach, oglądamy egzekucje i palenie pieska na stosie, słuchamy motetów Don Carlo Gesualdo da Venosa, jemy placki z pommarolą. I przy okazji próbujemy zrozumieć dlaczego Maciej Hen zatytułował książkę Solfatara. Ja, przyznaję, nie za bardzo tę Solfatarę w Solfatarze widziałam. Delikatną kreską, w dodatku na bibułce, ją autor naszkicował. Dla mnie to było ciut za mało. Ja lubię dramat, barok, orkiestrę i farbę rzuconą na płótno, więc pewnie aluzji nie doczytałam, próbując ogarnąć kto jest kim i gdzie w powieści. A jest tego sporo, bo Fortunato wędruje nie tylko przez Neapol, ale też jest w Rzymie, jedzie do Paryża, zatrzymuje się w Mantui, Metzu, Ferrarze, Wenecji, Gesualdo i odwiedza nawet moje okolice zatrzymując się w Petrella Salto. Zna muzyków, dziwki, grupy teatralne, wicekrólów i zwyczajnych arystokratów oraz jeszcze zwyczajniejsze praczki. I, przede wszystkim, zna pomidory...

Ale przecież chciałoby się, by pozostał po nas jakiś ślad

Dariusz Nowacki twierdzi, że jest Solfatara powieścią szkatułkową, a ja dodaję, że w wersji light: są, co prawda puzderka i pudełeczka różnych rozmiarów, ale ustawia się je obok siebie, tak więc nie powieść wielopiętrowa, a jedynie dom jednorodzinny z sypialniami na pierwszym piętrze. Błądzić wiele nie trzeba, zapisywanie nazwisk i koligacji nie jest konieczne, da się to ogarnąć lepiej niż w Lali Dehnela czy Księgach Jakubowych Tokarczuk.

zanim je ciśniesz do ognia, spróbuj odczytać te moje gryzmolone zapiski
Z książek Henów znam jedynie biografię Boya-Żeleńskigo, więc nie trudno zrozumieć dlaczego nie załapałam, że Stefan Ligęza w Solfatarze Macieja pochodzi z Crimeny Józefa. Dariusz Nowacki, który o tym wspomina, nie precyzuje czy chodzi jedynie o nazwisko bohatera czy też o podobieństwo losów. Może to sprawdzę jeśli czasu wystarczy i jeśli Crimenę da się jeszcze gdzieś kupić lub wypożyczyć. Więc sprawdzę kiedyś w przyszłości. Dzisiaj wracam do Solfatary by posmakować język Hena. A tak jak on prawie nikt już nie pisze.  Tak twierdzi Dariusz Nowacki. I tak twierdzę ja, choć słowo memu kojarzyłam nie z zaimkiem osobowym a z rzeczownikiem meme ;) No ale Chryzostoma Paska dawno nie czytałam. Nie mniej jednak uważam, że Solfatara jest must read przed wyjazdem do Neapolu. Dlaczego must read a nie lektura obowiązkowa? Bo ja dziecko innego słownika jestem, a Pasek lekturą obowiązkową nigdy nie był ;)

Zdjęcia z Neapolu, Etny i Drezna. Tytuł postu to cytat z Dariusza Nowackiego, a podpisy pod zdjęciami pochodzą z pierwszej strony omawianej książki. 


====
Maciej Hen
Solfatara
w serii Archipelagi W.A.B, wyd. I. Warszawa 2015.


Gdy chcemy zaskoczyć gości wieziemy ich do Trydentu, pierwszego większego miasta zaraz za granicą Tyrolu z Włochami, które zgrabnie łączy zgrzebne z wyrafinowanym, delikatne  polichromie zestawia z drewnianymi balkonami, ochrę z beżem, zieleń z cynobrem. Tak więc i tym razem pojechaliśmy do Trydentu by uczcić 43, urodziny A.

I.
Gdyby nie cappuccino pite na pierwszej włoskiej stacji benzynowej, roboty drogowe tuż przy granicy, mercedes z domem kempnigowym na autostradzie i dochodzenie czy na Piazza Piedicastello można parkować czy też nie, zdążylibyśmy na widowisko roku. A tak mogliśmy obejrzeć tylko rekwizyty: barierki, porzucony  kask strażacki i sterę popalonych desek. No i pokryte szarym nalotem, jak w kominku, ściany dzwonnicy.

II.

III.
Brodziło się po mieście jak w gęstej zupie. Pot spływał wzdłuż kręgosłupa i między pośladkami, łaskocząc nieprzyjemnie. Słońce świeciło mętnie zza szarawej mgiełki, a góry przypominały analogowe niewyraźne zdjęcia.


IV.
W Il Libertino (Il Libertino, Piazza Piedicastello 4/6, Trydent) było gorąco. Odlepianie się od krzesła bolało. Wychodzenie na zewnątrz nie pomagało: wiało, co prawda, od rzeki, ale nie bryza, a gorące powietrze z termoobiegu.

V.
Chłodna zupa pomidorowa i tartar z wyczuwalną nutką kaparową i cytrynową pasowały i do kolorytu krajobrazu i do termoobiegu. Wino jednak powinniśmy zamówić białe, a nie czerwone. Nie po raz pierwszy (i zapewne nie po raz ostatni) doszliśmy do wniosku, że Trydent można lubić za wiele rzeczy, ale nie za wina.

VI.
Strangolapretti w Trento to nie makaron nitki, makaron - grube sznurki, makaron - zacierki, a kredelki, grube kluchy kładzione. Grube kluchy ze szpinakiem, lekkie jak pierogi leniwe z pianą z białek.

VII.


VIII.
Pennserjoch zimny jak rozklekotana lodówka, jak rozregulowana klimatyzacja w samochodzie. W dodatku z włączonym na maksa wiatrakiem, z ulewą na horyzoncie i obietnicą burzy. W tle pobrzękiwania dzwonków krów. Łaciatych jak na opakowaniu Milki.

IX.



X.
I żeby nie było wszystko ładnie i piękne jak w reklamie rzeczonej Milki, to atmosferę zepsuł supermarket pod Merano, w którym, jeszcze rok bodajże temu, kupowałam miejscowe sery i dynie, a półki uginały się od lokalnych specjałów, teraz w ofercie ma cytryny z Argentyny, czosnek z Chin, sery - głównie standard międzynarodowy  - czyli holenderskie i niemieckie, oraz tradycyjne wypieki z dodatkiem tłuszczu palmowego (sprawdzałam etykiety). Przez supermarket przewalały się tłumy, pod delikatesami o 200 metrów pusto....
Matera jest taka, że idziesz, idziesz i idziesz po stepie szerokim, stepie pachnącym tymiankiem, stepie wysypanym kamieniami różnymi (nawet takimi z muszelką na nim odbitą) i dochodzisz do cięcia w ziemi. Do wyrwy głębokiej, w której pognieździły się świątynie jaskiniowe, z polichromiami i wykwitem saletry na ścianach. A po drugiej stronie wyrwy leży miasto jak z opowieści biblijnych. Białe, lub - jak kto woli - czasami biało-szare, a czasami złote.

Stoisz na Golgocie i patrzysz na Jerozolimę z filmu Mela Gibsona. I choć Mela nie lubisz za antysemityzm, a podziwiasz za kształtne pośladki, i masz po uszy informacji, gdzie co Mel kręcił, to jednak zgadzasz się, że coś z klimatów biblijnych w tej wyrwie w ziemi i szaro-białym miasteczku jest. I zastanawiasz się, czy jeśli w Materze nakręcą filmową wersję Jaskiniowców, to na menu w ulubionej restauracji pojawi się, zamiast spaghetti Mela Gibsona, żeberko Freda F.

Jeśli masz czas na jedną wizytę południowych Włoch, to niech to będzie spacer po jednym z miast urwisk Murgii. A więc Gravina in Puglia, Massafra, Grottaglie, Mottola i przede wszystkim Matera, gdyż właśnie Matera ma wszystkiego najwięcej: największe (i najszersze) urwisko, najwięcej kościołów, największą cysternę na wodę, a przede wszystkim ma Sassi di Matera.


Sassi, czyli kamienne dzielnice, są dwie, Barisano i Caveoso, przedzielone wzgórzem na którym stoi katedra. Barisano jest nowsza, bardziej luksusowa i podobno większa. Tu też znajdują się hotele i restauracje. Caveoso, nie do końca jeszcze posprzątane, przypomina  amfiteatr, gdzie proscenium to mieszkalne jaskinie, z ulicami ciągnącymi się po dachach jaskiń położonych niżej, a thymele stanowi kościół św. Piotra. A dokładniej S. Pietro Caveoso, gdyż i Barisano ma swojego św. Piotra, choć nie tak atrakcyjnie położonego.
Powered by Blogger.