Ginestra odmierza czas po swojemu. Weźmy na przykład takie msze sobotnie, które na ogół (podkreślenie Annymarii) powinny być o 18:30. Ale nie są. Albo ksiądz spóźniony, albo ministrant. A jak i ksiądz i ministrant są na czas, to wiernych nie ma, gdyż nie dosłyszeli, że msza, wyjątkowo, będzie odprawiana o godzinę wcześniej.


Na dzwony w Ginestra liczyć nie można. Odpowiada za nie (i chyba za zegary też) Renato, ministrant z własnym wyczuciem czasu. Czyli albo bije za wcześnie, albo za późno. Albo nie bije wcale, albo podwójnie w piętnastominutowych odstępach. I to o 6:30. A jak się mieszka pod dzwonnicą to się takie rzeczy zauważa. I pamięta. Długo pamięta.

W każdą niedzielę zaś zbiera się w domu Annymarii miejscowe kółko różańcowe. Podobno punktualnie o 17:00. Wierzycie w to? Bo ja nie za bardzo :-D


Giny idącej do kościoła nigdy nie widziałam. Podobno nie lubi proboszcza.
Sabina nie jest znana ze świętych. Z tego co wiem, to popularnych świętych własnej produkcji - że tak powiem - nie miała. A przynajmniej ja o nich nie słyszałam. Święci byli przechodni, wędrujący skądś dokądś, z tym, że owe dokądś na ogół znajdowało się w okolicach Rzymu. Przez Sabinę przebiega droga świętego Franciszka, a jej fragment okrąża Ginestrę, łącząc Santa Vittoria w Monteleone ze świętym Marcinem w Poggio Moiano; ale to tylko tyle. Nie mamy klasztorów założonych przez Scholarykę czy Benedykta, choć przez Sabinę musieli ciągnąć z idąc z Nursii do Subiaco.


najpierw
ucieszyłam się bardzo, gdy pod Cottanello trafiliśmy na prawdziwą pustelnię, zasłoniętą zręcznie (i niewygodnie dla fotografów) fasadą kościoła. Kartka na drzwiach opisuje rodowód miejsca; że VI-VII wiek, że odrestaurowano, że święty Katald, że dobrze zachowane polichromie z Quattrocento. Wszystko pięknie wykaligrafowane, po angielsku również, ale nie wiadomo kiedy, i czy w ogóle,  pustelnię można zwiedzać. Nie ma godzin otwarcia, nie ma numeru telefonu do ew. kontaktu. Trudno się nawet domyślić, czy pytania w sprawie klucza powinno się zadawać w commune w Torre in Sabina czy też może w Cottanello?

potem
Dlaczego święty Katald? Czy to imię pustelnika wyniesionego na ołtarze, czy tylko imię patrona, do którego onegdaj modlił się pustelnik? I jeśli to tylko imię patrona, to skąd w Górach Sabińskich, 30 km od jakiejkolwiek znaczącej trasy przelotowej, kult świętego Katalda, chrystianizującego na pewno Sycylię i prawdopodobnie Apulię, a którego kult, za sprawą normańską i papieską przeniósł się do północnych Włoch? Ponadto kult Katalda ciągnął się wzdłuż osi: Genua-Modena-Wenecja, a ta raczej przez Cottanello nie przebiega.

Może więc pustelnik spod Cottanello był propagatorem kultu, emisariuszem wiary, marketingowcem nowych wartości i to za jego sprawą Katald trafił na ołtarze nad Padem? Fajnie, ale fakty nie pasują, a przyciąć się ich nie da: Normanowie to wiek XI, pierwsze klasztory kataldowskie to też wiek XI. Wtedy pustelnia sabińska obchodziła pięćsetną rocznicę istnienia.

A może pustelnik spod Cottanello znał świętego osobiście, gdyż sam z południa pochodził? Daty niby się zgadzają: święty Katald żył pod koniec V wieku lub na początku VI, co zgadza się z okresem powstania pustelni. Tylko jak to możliwe by pustelnik, powiedzmy z Apulii, trafił do Sabiny? Przecież po drodze miał lepsze i wyższe góry. Mógłby na przykład osiąść w okolicach Montecassino. Lub pod Subiaco. Albo w Tivoli czy też w Cori, gdzie pogoda lepsza i rosną cytryny.

na końcu
zlustrowałam biografię Katalda. Urodził się nie w Shanrahan a w Rachau, czyli nie w Irlandii, a w austriackiej Styrii. Tak więc na południe Włoch mógł iść przez Sabinę, zwłaszcza że na pewno jechał na Sycylię, gdyż się  okazało, to o ile nauka jest w stanie prawie potwierdzić pobyt Katalda na Sycylii, za żadne skarby nie umie znaleźć nawet podejrzenia pobytu Katalda w Apulii. Tak więc Katald biskupem Tarentu raczej nie był. W Tarencie chyba też nie umarł. Więc może Katald albo w drodze na Sycylię, albo wracając z Sycylii, mieszkał pod górą w Sabinie? Fajnie jest w to uwierzyć.



zupełnie przyziemnie: 10. maja Tarent świętuje Dzień Katalda. Może Cottanello otworzy tego dnia L'eremo di San Cotaldo?

i jeszcze: św. Katald jest patronem Supino, miasteczka w okolicach Frosinone

Kilka linków:
Blogspot nie lubi się z Linuxem i nie chce z nim współpracować, co uzależnia mnie od innego systemu operacyjnego a tym samym od laptopa JC. Stąd też spiesznie sfastrygowana strona włoszczyzny; jutro powinno być lepiej. Chyba :-D
Olio santo, czyli aromatyzowana peperoncino oliwa z Abruzji.

Przepis jest najprostszy z prostych, mniej skomplikowany niż budowa deski.

Potrzebna jest oliwa, ostre papryczki i sól. Papryczki rozkroić, oczyścić precyzyjnie z nasionek, posypać solą, odstawić na dni kilka, aby pozbyły się wilgoci, a tym samym możliwości pleśnienia. Potem trzeba je przełożyć na sito, dobrze opłukać i pozostawić w spokoju na godzinę lub dwie aby wyschły, po czym przerzucić do słoika, zalać oliwą i odczekać znów.

Święta najlepiej wychodzi z dziewicy, więc i oliwa powinna dziewicza, a jeszcze lepiej extra dziewicza. Ilość papryczek zależy od upodobania, mnie się chyba za szczodrą ręką peperoncino sypnęło i mam pół litra oliwy, którą dziury w stole mogę wypalać. Abruzja olio santo używa do wszystkiego. Ja lubię smażyć na niej jajka sadzone, smaruję nią grillowane warzywa i mięso. I maluję nią liście tulipanów w doniczce. Skutecznie odstrasza koty.

Przepis z Il Cucchiaio d'Argento: Cucina Regionale

W Ginestra widoki są chlebem powszednim. Oczywiście pod warunkiem, że jest grudzień, wczoraj padało, a dzisiaj świeci słońce.


A teraz objaśnienia::
po lewej stronie, czyli tam przy dużym drzewie jest Wietrzysty Zakątek i Cafe Sport. Przed nami gaje oliwne należące do Poggio San Lorenzo i Monteleone, trochę bardziej po lewej samo Monteleone (to od Mutua Tribulesca i św. Wiktorii), a najbardziej po lewej najwyższe Góry Sabińskie, za którymi kryją się Orvinio oraz jeziora Salto i Turano. Poggio San Lorenzo i Torricella in Sabina to już inna panorama :-)
na ogół zdarza mi się o około czwartej nad ranem. O tej właśnie godzinie były mąż wiózł mnie do szpitala w Walnut Creek na wycięcie wyrostka, o czwartej trzęsło Ginestrą i o czwartej zwlokłam JC z łóżka skrzecząc, że umieram i ma mnie zawieźć do kostnicy.

W końcu nie umarłam. We wtorek wycięto mi woreczek żółciowy z kilkoma kamieniami. Jeden był wielkości meteorytu, który walnął dawnu temu w Oregon i dzięki czemu powstało jezioro Crater oraz indiański mit, odpowiednik naszego mitu o Wielkiej Powodzi.

W wiejskim szpitalu było sympatycznie. Gdyby nie siostra Heidi, pończochy elastyczne i codzienne zastrzyki przeciwko trombozie, byłoby jeszcze sympatyczniej. Czas odmierzałam cieniem:
O której miałaś operację?
Nie wiem, ale cień lipy padał na wtedy na zieloną ścianę; więc mogło być wczesne popołudnie
Ze wszystkich szpitali, w których do tej pory urzędowałam jako pacjent, tu było mi najlepiej: pokój samodzielny, z widokiem na park, salowa mówiąca po włosku.Potrenowałam zależność czasu przeszłego i zaprzeszłego oraz czas przyszły prosty i złożony. Nawet raz złożyłam, chyba poprawnie, jedno zdanie z trybem łączącym, czyli tak zwanym congiuntivo. 


Czytałam książki. Niektóre po trzy razy, gdyż nie przewidziałam iż w szpitalu czas płynie wolniej, a czyta się szybciej (szpitalny wariant  kontinuum czaso-przestrzeni?) i miałam za mało lektur.W sumie przeczytałam:
  1. Vows of Silence. The Abuse of Power in the Papacy of John Paul II; Jason Berry i Gerald Renner; Free Press, New York
  2. A Day in Tuscany. More confessions of a Chianti tour guide; Dario Castagno with Robert Rodi: The Globe Pequot Press, Guilford, Connecticut
  3. Classic Italian Recipes. 75 signature dishes; Anna Del Conte; Hamlyn, London
  4. Francesco's Kitchen. An intimate guide to the authentic flavours of Venice; Francesco da Mosto, Ebury Press
  5. Winnica w Toskanii; Ferenc Mate, Prószyński i S-ka
  6. American Pastoral; Philip Roth, Vintage Book, London
  7. Francesco's Italy. A personal journey through Italian culture - past and present; Francesco da Mosto; BBC Books
  8. Between Salt Water and Holy Water. A history of Southern Italy; Tommaso Astarita;  W.W. Norton&Co., New York, London.

Nie będę pisać recenzji, gdyż dość was nimi zanudziłam. Powiem krótko: Dario Castagno nie da się lubić. Z przyjemnością przeczytałam, że zostawiła go żona. A gdybym miała go określić jednym słowem to słowo zaczynałoby się na ch, kończyło na j, a po środku miałoby tylko jedną literkę u.

Kuchnia Wenecji jest ciekawa, książka o Italii przewidywalna. Polecam bardzo Vows of Silence, Philipa Rotha i Annę Del Conte. Z przepisów tej ostatniej będę korzystać, więc dokładniejsze omówienie książki tak czy owak nastąpi.

Historię Południowych Włoch muszę przeczytać po raz drugi: nadal nie umiem połapać się w Średniowieczu, Adegawenach i Aragonach, Hohenstaufenach i Rogerach z Normandii. O papieżach nawet nie wspominając.

A w książce Mate, choć przyjemnej i przeczytanej, z racji braku innych lektur, trzykrotnie, znalazłam zbyt wiele błędów rzeczowych, aby brać ją poważnie.

Jakby ktoś chciał nadrobić zaległości w czytelnictwie to sugeruję pobyt w szpitalu. Lub czekanie na włoskiej poczcie. Żałuję jedynie, że z wycięciem woreczka żółciowego nie mam już na stanie nic, co nadaje się do amputacji, a więc tym samym nie będę mogła sprawdzić jak wygląda pobyt we włoskim szpitalu......



PS 1: Przy okazji dostałam legitymację, którą muszę nosić zawsze przy sobie: mam rzadko spotykaną grupę krwi z jeszcze rzadziej spotykanymi antyciałami. 

PS2: metaforyczny opis woreczka żółciowego złożyłam ze zdjęć zrobionych jesienią w Bonn i Westerwald oraz wiosennych ujęć z Norymbergi.
No więc było się gdzieś tam w tych Włoszech… I się wróciło. Bo w końcu kiedyś, wcześniej czy później, zawsze się wraca. I już podarte mapy się na miejsce wstawiło. Torby, walizki, plecaki z niechęcią się rozpakowało. Brudy z odrazą się do pralki wrzuciło. Nazajutrz do roboty z przymusu się poszło. (ze wstępu, obszerniejszy fragment do przeczytania na stronie wydawnictwa, czyli tu)

Trafiłam na nią dzięki czytelniczce włoszczyzny, zamówiłam natychmiast gdyż a) była to książka o o Apulii b) wydało ją Czarne w serii Sulina. W tej serii jest też Zrób sobie raj Szczygła, którą to książkę bardzo sobie cenię. Tak więc nabyłam, drogą internetową, z dostawą do domu  Gdzieś dalej, gdzie indziej Dariusza Czai.

Pewne rozdziały były lepsze, inne gorsze; czasami czułam niedosyt informacji konkretnych. Chciałabym, na przykład, przeczytać w przypisach że do rozdziału o architekturze Castel del Monte i o życiu jego inwestora, Fryderyka II Hohenstaufena, autor posłużył się czymś więcej niż przewodnikiem turystycznym (nawet jeśli był to przewodnik obszerny)....

Są też rozdziały bardzo ciekawe: chociażby rozważania na temat bitwy pod Cannae. Nie za bardzo wiem jaką rolę grał w tej opowieści miejscowy pies, oprowadzający autora po terenie, ale albo ja nie zrozumiałam metafory albo przeoczyłam aluzję do Charona, Cycerona czy innego przewodnika po świecie tajemnym. Z przyjemnością czytałam rozdział o Sassi, kamiennej dzielnicy Matery i z rozkoszy zapomniałam nawet sprawdzić z jakich pomocy naukowych korzystał autor :-), co jest ewenementem, gdyż na ogół sprawdzam wszystkie przypisy, dokładnie przeglądam indeks i jeszcze sprawdzam w sieci.

Szkoda, że w książce jest tak mało stron. I zdjęć też mało. Chciałoby się więcej. Przydałoby się poczytać o Molfetcie, więcej o Trani (tu mi się fakty opisane w książce nie zgadzają z tym, co pamiętam z miasta), Barletcie, Canosie.


No właśnie: jak odmieniać nazwy własne, kończące się podwójnymi zgłoskami: Molfetta czyli Molfetcie czy też może Molfeccie? Barletta, Barletcie, Barleccie czy tylko Barlecie?

Gdzieś dalej, gdzie indziej
, Dariusz Czaja, wyd. Czarne, seria Sulina
9 marca, choć mógł to być również 6 lub 7 marca, za to na pewno roku 1274, umiera w klasztorze Fossanova święty Tomasz z Akwinu, który jeszcze świętym nie jest. Klasztor nie należy już do Benedyktynów, a do Cystersów, którzy posługują się Regułą Benedyktyńską jako że z Benedyktynów się wywodzą. Klasztor dostają w okresie poprzedzającym śmierć Innocentego II. Papież wynagradza w ten sposób Bernarda z Clairvaux (który umrze dopiero 10 lat później) za wsparcie go w sporze z antypapieżem Anacletusem II. Tak więc między 1130, kiedy to  Bernard wskazuje na Innocentego jako prawowitego namiestnika Chrystusowego na tronie Piotrowym, a 24. września 1143 roku, czyli dniem śmierci Innocentego II, mamy sprawę dwóch papieży (tymczasowo) rozwiązaną i klasztor w rękach Cystersów.


Symbolem nowej ery jest łopata służąca do wykopania fosy, która osuszy okoliczne mokradła i nada klasztorowi nowe imię: Fossa Nuova, Fosa Nowa, Fossanova.


Cystersi zmieniają wygląd kościoła. Do starych, romańskich, dobudowują elementy gotyckie; do świętego Szczepana, pierwszego patrona klasztoru, dołącza Matka Boska, Królowa Niebieska. Jakoś nie jest pewne w którym roku połączono romańszczyznę z gotykiem burgundzkim: jedni twierdzą, że roboty rozpoczęto w roku 1163, inni zaś że w 1170, a jeszcze inni że 1183. Z resztą, czy takie istotne? Przy okazji poprawiono krużganek, dobudowano skrzydło gościnne. Czy w nim umarł Tomasz z Akwinu? Może i tak. Apartamenty gościnne pochodzą z drugiej połowy XII wieku. Daty więc się zgadzają.

Śmierć jeszcze nie świętego, ale już czczonego, gwarantuje popularność. Do Fossanovy ustawiają się kolejki chętnych do obejrzenia pozostałości Tomasza z Akwinu. Nie na długo. Jakieś 100 lat później szkielet znajduje się już w Tuluzie, niebawem dołącza do niego czaszka świętego. Opat Fossanovy twierdzi co prawda, że prawdziwe relikwie są zamurowane w ścianie przy chórze, ale magia miejsca pryska.

Fosa niby nadal ta sama, kościół nadal błyszczy gotykiem burgundzkim, ale to już nie wystarcza. W końcu klasztor przechodzi w ręce innych, tych którym sława nie jest potrzebna, czyli  Cystersów Ściślejszej Obserwancji, znanych Trapistami.


Jednak tylko wpływy tych pierwszych Cystersów są najbardziej widoczne. Pozostał po nich i kościół i krużganek, i sale kapituły, i refektarz, i kwatery zakonników (niestety, nie można ich w tej chwili zwiedzać) i zabudowania nowicjatu oraz skrzydło gościnne, które obecnie jest w remoncie i trudno ocenić kiedy, i czy w ogóle, zostanie udostępnione dla zwiedzających. Fosa, która osuszyła bagna i nadała imię, nadal napełniona jest wodą.
 
O Fossanova po polsku: zakon franciszkanów.pl
Fossanova w wikipedii: wikipedia.org
oficjalna strona klasztoru (po włosku): abbazia di fossanova.it
godziny otwarcia i mszy: abbazia di fossanova.it
Na stoliku pod kolumną po lewej stronie ktoś położył stertę broszur. Na jednej z nich zdjęcie Supermana w pelerynie i purpurowym pasie na czarnej sutannie. Zakonników nie widać, choć już nie Trapiści a Zakon Braci Mniejszych Konwentualnych (Franciszkanie) zarządza klasztorem. Oprócz nas  klasztor zwiedza jedynie para turystów mówiących po niemiecku. Zanim ja obejrzałam kolumny jednego skrzydła krużganka, oni zdążyli obfotografować wszystko i pognali dalej. Jak widać na przykładzie, zwiedzanie kontemplacyjne przegrywa z mendykanckim :-).
wypisy z Za dużo słońca Toskanii, Dario Castagno, wyd. Pascal z dodatkiem ilustrowanym
własnym.


str. 182-3:
Najzabawniejsza odmiana [mojego imienia] pochodzi od pewnego szacownego dżentelmena z Waszyngtonu, który pomimo że się przedstawiłem jako Dario, przez cały ranek mówił na mnie Louie.
Kiedy zasiedliśmy do lunchu, zapytałem go w końcu, dlaczego upiera się przy tym imieniu zamiast mojego własnego. Spojrzał zdziwiony i powiedział:
Przecież zapytałem rano recepcjonistę kto jest moim przewodnikiem; wskazał na ciebie i powiedział Louie.
Wyjaśniłem mu, że lui znaczy po włosku on.

str. 186:
Jedna klientka całkowicie zbiła mnie z tropu, kiedy zapytała, gdzie znajduje się w Sienie ulica Pioxi. Coś tam widziała i chciała wrócić, więc zanotowała nazwę. Powiedziałem, że w Sienie nie ma takiej ulicy ani żadnej o podobnej nazwie. Złoszcząc się z powodu mojej oczywistej głupoty, wałkowała mnie, zarzucając niewiedzę, do chwili kiedy, całkiem przypadkowo, natknęliśmy się w trakcie zwiedzania na Via Pio XI.
str. 33:
Dario, do kogo należy ten zamek?
[...]
Do Ricasolich.
Aha, do RicasOlich
Nie - poprawiłem ich - Nie RicasOli, ale RicAsoli, z akcentem na A-
W tym momencie ktoś poprosił, abym to przeliterował - R-I-C-A-S-O-L-I - odparłem,
A jak się nazywa zamek Ricasolich?
Brolio - odpowiedziałem, już chyba po raz siódmy.
Brolio - powtórzyła zamyślona. -A do kogo należy?
Do Ricasolich, starego, toskańskieg rodu - odparłem
Aha, RicasOli - przytaknęła z potwierdzeniem
str. 64-5:
Daario, widzieliśmy już tyyle zabytków autorstwa tej saamej, włoskiej rodziny. W każdym mieście, we wszystkich muzeach i galeeriach są dzieła tej samej rodziny, z różnych wieeków. Jak to jest możliwe, aby jeeedna i ta sama rodziiina mogła wyprodukować tyylu geniuszy?
Choć jestem obeznany dość dobrze z włoską sztuką, nijak nie mogłem sobie przypomnieć takiej dynastii, więc zapytałem:
A kogo pani ma na myśli?
Ściszywszy głos, jakby wypowiedzenie tego nazwiska inaczej niż szeptem było barbaryzmem, powiedziała:
Rodzina Circa
str 65-6:
Dario - zapytała po chwili - jak to jest możliwe, że we Włoszech jest tak dużo amerykańskich restauracji?
Zacząłem wyjaśniać, że w ciągu kilku ostatnich lat otworzono sporo sieciowych barów szybkiej obsługi w centrach większych miast, choć jest ich mniej niż w innych krajach, ale wtedy przerwał mi jej mąż.
- Nie, Dario, moja żona nie miała na myśli McDonalds’, ale te wszystkie pizzerie, które widzieliśmy po drodze. Coś mi się wydaje, że wy, Włosi, bardzo polubiliście naszą pizzę
str 67:
Z początku zamierzali odwiedzić takie miasto artystów, co się nazywa Florencja, ale ponieważ nie mogli go znaleźć nawet na najdokładniejszych mapach, postanowili zamiast tego pojechać do Sieny. Stąd zamierzali się udać do Firenze.
Dużo dobrego o nim słyszeliśmy - powiedział - i pomyśleliśmy, że to niezła alternatywa dla Florencji.
Coś co się trzyma kupy? Ma początek, środek i zakończenie? Wszystkie wątki doprowadzone do końca? Czyli dobrą książką jest Dom w Toskanii? Niekoniecznie, bo jednak książka to trochę więcej niż przestrzeganie schematu, który - w przypadku Domu w Toskanii - wygląda tak:  zakochujemy się -  kupujemy - tragedia - podnosimy się.

Mogę ujadać na schematyzm, ale przynajmniej wiadomo o czym Dom w Toskanii jest. Konia z rzędem temu, kto w jednym zdaniu powie mi, co miał autor na myśli pisząc Za dużo słońca Toskanii. Albo co, oprócz prób wyjaśnienia skomplikowanej i artystycznej duszy, sprowokowało Frances Mayes? Książka Dario Castagno to luźny zbiór ciekawostek o ludziach, coś rodzaju Pudelka w wersji książkowej. Codzienność w Toskanii to pseudointelektualne dywagacje na temat sztuki w szczególe i życia w ogóle, przeplatane wypisem prawd objawionych (Wenus jest gwiazdą), listą własnych zasług oraz spisem znajomych prawdziwych i urojonych (Robert Redford i Lucca Signorelli).

Dobra książka czyli co? Na pewno artyzm. A jak artyzm to język; Dom w Toskanii napisany jest ładnym i eleganckim językiem. Tylko że w pewnym momencie zaczyna się czuć przesyt; to co sprawdza się w krótkich zapiskach, razi w formie dłuższej. Wygląda więc na to, że częścią artyzmu jest umiejętność zmiany tonu. Ton zmieniają dialogi. Spieszę dodać, że DOBRZE napisane dialogi. Tych DOBRYCH w Domu w Toskanii nie ma, kiepskich jest cała książka. Straszą nadętym stylem i sztucznością wypowiedzi. Brakuje im jedynie koturnów i maski, która sygnalizowałaby 'uwaga, teraz będzie mądrze'. Ale to co przystoi teatrowi greckiemu nie przystoi książce. Lepiej brzmi Codzienność w Toskanii, ale to tylko dlatego, że autorka, prawdopodobnie świadoma własnych ograniczeń, zrezygnowała z wymiany zdań między bohaterami. Dobre od strony dialogowej jest natomiast Za dużo słońca Toskanii: tu słychać głosy: jazgotliwy pani Taylor, poekscytowanych Basiek, powolny - i czasami ironiczny - samego Dario.

W każdej książce, oprócz dialogów, liczy się jeszcze jeden głos: głos narratora. A gdy narrator jest jednocześnie jednym z bohaterów narracji, głos ten nabiera dodatkowego znaczenia, gdyż wiarygodność opowieści zależy od utrzymania tego samego tonu. Ani Frances Mayes ani Dario Castagno problemu z tym nie mają, ma natomiast A. Stojałowska. Anka, narratorka i jednocześnie podmiot literacki :-), jako narratorka mówi językiem powolnym i wyważonym, eleganckim i wyszukanym, ale już dialogach Anka nie stroni od ostrych wypowiedzi, czasami posługując się wulgaryzmami. Tylko że wychodzi jej to tak sztucznie, że chciałoby się zapytać czy przypadkiem nie próbuje udawać kobiety wyzwolonej i wyluzowanej.

Tak, proszę szanownych czytelników, wygląda przegląd książek kupionych i pożyczonych (niektórych już nawet skradzionych :-), ale nie przeze mnie, tylko ukradzionych mnie). Żadna z nich nie jest dobrą książką, ale niektóre nadają się na wakacyjne czytadła. Jeśli kogoś kręcą ciekawostki o strasznych turystach, to bardzo polecam zbiór opowiastek Dario Castagno. Nawet jeśli nie wiadomo o czym tak naprawdę jest ta książka, to przynajmniej można się pośmiać. No i rozdział o wojennych poplątanych losach Włoch jest doskonale napisany.

Jeśli ktoś lubi Dom nad Rozlewiskiem to może i polubi Dom w Toskanii, choć nie jestem tego taka pewna. Domowi w Toskanii brakuje plejady charakterów;  o ile za najgorszą częścią (relatively speaking, of course) Domu nad Rozlewiskiem można uznać jej początek, to w przypadku Domu w Toskanii kiepska jest druga część książki; ta wydaje się być pisana w pośpiechu i na skróty.

Frances Mayes mogę polecić jedynie największemu wrogowi; no ale ja bardzo nie lubię megalomanii. Nawet u siebie, choć, jak wszyscy wiemy, jestem pod każdym względem doskonała (ostatnio podciągnęłam się z gramatyki - i nie tylko włoskiej - a od wczoraj wieczorem wiem na czym polega różnica między solenizantem a jubilatem :-D)

Omawiane książki:
  • Codzienność w Toskanii, Frances Mayes, wyd. Prószyński i S-ka
  • Dom w Toskanii, Anita Stojałowska, wyd. Zysk i S-ka
  • Za dużo słońca Toskanii. Opowieści o Chianti, Dario Castagno, wyd. Pascal
I jakby kogoś kręciły okładki to najładniejszą ma książka Dario Castagno.
gdy jeszcze nie wiedziałam co to jest design i gdy zdejmowałam a gwoździa pluszowego banana, który dołączył w koszu do rodziny porcelanowych łabędzi i wózka z żółtymi jedwabnymi różami, którymi to obiektami JC udekorował mieszkanie, Artemide już produkowało lampę tolomeo.

Tolomeo poznaliśmy osobiście 5 lat później, gdy nie mieliśmy pomysłu na oświetlenie naszej gandawskiej sypialni i właściciel nieistniejącego już sklepu oświetleniowego polecił nam właśnie tolomeo jako niedrogą opcję lampy, którą możemy zainstalować we wnęce za łóżkiem.



W Ginesttra mamy kolekcję Tolomeo: blat roboczy doświetla faretto, w pudle leży jeszcze inne faretto, czekające na swoje miejsce; przy łóżku mam tolomeo pinza. A w ubiegłą sobotę kupiliśmy tolomeo biurkowe. Będzie pasować do sypialni.

Jak na osobę, której pierwsze tolomeo wcale się nie podobało z racji bycia metalowym i mało eleganckim (był to okres mojego niewyrobienia designerskiego: marzyłam wtedy o łazience w trawertynie. Koniecznie beżowym!) , to tolomeowe szaleństwo mi dobrze idzie. I żeby nie było, że nie wiem co lubię: dotychczasową kolekcję tolomeo mam w kolorze srebrnym.Nowe tolomeo jest pokryte emalią, mającą  nawiązywać do emaliowanych naczyń poustawianych w różnych kątach Casa di Giuseppe.
zdecydowanie objazd tematyczny, kompletnie nie związany z tematami włoskimi, ale chciałabym powiedzieć, że w dawnym gandawskim klasztorze dominikanów (a może karmelitów), czyli Het Pand, mieści się EHOC (Etty Hillesum Onderzoekscentrum) -  instytut zajmujący się spuścizną Etty Hillesum. Etty, tak jak Anna Frank, pisała pamiętnik z Zagłady. Trudno powiedzieć na ile Nieuniknione zmusiło ją do zmiany postawy, ale widać jak z dnia na dzień Etty zmienia się z przestraszonej i osaczonej w świadomą swego losu i własnych wyborów wolną osobę. Brzmi to dziwnie, prawda? Ale Etty miała wybór. Mogła wyjść z obozu w Westerbork i nigdy doń nie wrócić; miała przyjaciół którzy pomogliby jej znaleźć schronienie. Hillesum jednak do obozu wraca. Uważa, że ma pomagać tym, którzy nie mają wyboru. I razem z nimi wsiada do pociągu do Auschwitz. W tym samym transporcie jedzie cała jej rodzina: rodzice i dwóch braci. Młodszy z nich, Mischa, utalentowany i obiecujący pianista, decyduje się towarzyszyć rodzicom choć, tak jak Etty, miał możliwość ucieczki. Rodzice idą do gazu zaraz po przyjeździe, czyli 10 września 1943 roku. 30 listopada ginie Etty. Mischaumiera 31. marca 1944. Drugi brat, Jaap, doczekał wyzwolenia w Bergen-Belsen ale umiera w drodze powrotnej do Holandii.


Co jakiś czas odnajdują się nieznane dotychczas listy Etty. Pisała ich dużo z obozu w Westerbork. Pamiętników więcej nie będzie; ostatni zeszyt z zapiskami Etty zabrała ze sobą w podróż do Auschwitz. Już z pociągu odjeżdżającego w kierunku Auschwitz, Etty wyrzuca kartkę pocztową zaadresowaną do Christine. Odnajdują ją miejscowi i odnosząc na pocztę. Jest to ostatni list Etty Hillesum z Westerbork.

Pamiętniki Etty wraz z listami z Westerbork wydano po raz pierwszy w Holandii w roku 1986. Dziesięć lat później pamiętniki przetłumaczone były już na 12 języków. Polskie wydanie Przerwane Życie, w tłumaczeniu Iwony Piotrowskiej, ukazało się w w roku 2002 (drugie wydanie w 2007), nakładem wydawnictwa WAM. WAM wydało też listy Etty.

zdjęcia Gandawy i z wystawy rzeźb Maen Florin w centrum sztuki na Patershol.
dawno o książkach nie było, choć powinno. Nadrabiam niniejszym zaległości, a że pogoda ładna, więc i komentarz ciepły. Trochę nie w charakterze, ale akurat dzisiaj mam powód. Książka mi się podoba i to nie tylko z powodu dobrych przepisów.


Pisałam o Srebrnej Łyżce, najpopularniejszej włoskiej książce kucharskiej, ale miałam doń zastrzeżenie: brak przepisów regionalnych. No i Srebrna Łyżka posłuchała mego utyskiwania; wydała Il Cucchiaio d’Argento: Cucina Regionale. Nabytek pokazałam Anniemarii i Stefano. Pochwalili zestaw z Lacjum, zwłaszcza informacje o historii sosu z Amatrice, zgodnie przyznali nagrodę publiczności za włączenie przepisu na nadziewane ryżem pomidory. Mnie spodobał się przepis na święconą oliwę z Abruzjii (olio santo to autentyczna nazwa oliwy z aromatyzowanej papryczkami), atrakcyjne fotografie i kolekcja notatek pod przepisami, na ogół dotyczących historii przepisuchoć są też i inne ciekawostki. I choć mogłabym czepiać się wielkości i wagi (w sensie fizycznym, a nie znaczeniowym) dzieła, to o niepotrzebnym kartonowym opakowaniu na książkę nie wspomnę :-)






A że jutro zabieram się za omawianie książek o Toskanii  (Dom w Toskanii Anity Stojałowskiej, Za dużo słońca Toskanii Dario Castagno i Codzienność w Toskanii Frances Mayes) to i wypiszę z książki listę przepisów toskańskich. Tak oto mamy:
  • sugo fegatini
  • peposo
  • crostini di cavolo nero
  • crostini rossi alla chaintigiana
  • raviggiolo
  • pappa col pomodoro
  • pancotto di Viareggio
  • minestra garfagnina di farro
  • garmugia
  • la ’nana’ sulle pappardelle
  • pici all’estrusca
  • capppone con i gobbi
  • faraona ai porcini
  • coniglio alle mele
  • frittatine in trippa
  • fegatelli
  • arista al finocchio
  • trippa alla fiorentina
  • fagiano in salmi alla toscana
  • cacciucco alla livornese
  • gamberi in dolcefote
  • cavolfiore in umido
  • fagioli nel ’fiasco’
  • sformato di gobbi
  • biscotti di Prato
  • costata di ricotta garfagnina
  • castagnaccio alla pistoiese
  • zuccotto

Na co macie ochotę? Bo ja na zupę rybną czyli cacciucco. I na sformatto di gobbi, czyli wytrawny budyń z kardów.

w sumie romantyczna Gandawa:
  • Het Pand, dawny klasztor, prawdopodobnie Dominikanów, choć gdzieś wyczytałam że należał do Karmelitów.
  • Kościół Św. Mikołaja, należący kiedyś do rzemieślników. Bogaci i arystokratyczni, a przynajmniej predendujący do bycia elitą, mieli swój własny kościół - Św. Bawona (St. Baafs). Obydwa kościoły powstawały jeszcze w czasach romańskich, kończono je w gotyku, z tym że gotyk Mikołaja jest wcześniejszy. Odrestaurowywują go, rekonstruując polichromie: w tej chwili widać je w części chóru i przy wejściu.
  • Mały i Duży Beginaż; obydwa ciekawe architektonicznie, ale też fascynująca jest sama historia beginaży jako instytucji pomocy społecznej lub, jak kto woli, kobiecej samoobrony. Ostatnia beginka z Małego Beginażu zmarła w roku 2005. Duży Beginaż z czasem zamieniono na mieszkania socjalne dla najbiedniejszych; sam beginaż kontynuowano w Sint-Amandsberg.
  • Dzielnica Milionerów, położona z daleka od zabytkowego centrum. Leży niedaleko od linii kolejowej i stacji Gent Sint-Pieters: perełka wszystkich stylów Miedzywojnia: styl międzynarodowy, neoromantyzm, neorokoko. Dodatkowego smaczku dodają nazwy ulic: chociażby Onafhankelijkheidlaan, czyli Aleja Niezawisłości. Albo taka Vaterlandlaan brzmi dziwnie patriotycznie w kraju, który chce się podzielić i nie być już państwem.
  • No i widoki na wieże: dzwonnicę miejską czyli Belfort i na Bawona. Jeśli wejdzie się na most św. Michała to wtedy widać również wieże od Mikołaja (znaczy widzi się to), a za plecami ma się gotyckie wieże i barokowe kopuły Św. Michała oraz ścianę dawnego klasztoru czyli Het Pand.
Oprócz sławnych miejsc, fotografowałam też te nieznane. Jak widać, nadal lubię Gandawę. Zakochałam się w niej prawie 15 lat temu i zauroczenie, mimo zniechęcenia do Belgii w ogóle, mi nie przeszło. Nadal uważam ją za jedno z najciekawszych miast Europy. I to piszę ja, mieszkająca z zabytkowym bawarskim miasteczku oraz pomieszkująca niedaleko od Rzymu.

bardzo mi lubię moje zabawki: białą dyktę, statyw, dzienną żarówkę i aparat.  Dzisiaj bawiąc się nimi wypstykałam drogę do nikąd. Nawet myślałam, żeby te rezultaty jakoś intelektualnie pokazać, wiersz okolicznościowy załączyć. Że niby włoszczyzna to nie byle lepsza włoszczyna, ale taka luksusowa, z kawałkiem kapusty włoskiej.  Ale mnie jakoś nie do twarzy w luksusie celofanu i niewygodnie na tacce, więc nic z intelektualizmu i dołączania do elity nie wyszło. Ale co miało wyjść jak ja ostatnio samo badziewie czytam?

Zamiast słusznego wiersza wpisuję pierwszy z brzegu, a właściwie nie z brzegu tylko ze strony 20, o moich ulubionych (zaraz po kotach) zwierzątkach, czyli otwornicach.Wiersz napisała Wisława Szymborska, którą - jak dobrze pójdzie  - zobaczę 18. marca w Norymberdze. I poproszę o autograf, właśnie na stronie 20:
No cóż, na przykład takie otwornice.
Żyły tutaj, bo były, a były bo żyły
Jak mogły, skoro mogły i jak potrafiły

Może nawet zacznę niedługo ich hodowlę w tym krytym basenie, który mamy w naszej caldaii :-D Pohodowałabym sobie te otwornice; wyprodukowany przez nie kamień mógłby mi posłużyć do stuknięcia się w głowę.

PS: o czytanym ostatnio badziewiu napiszę w przyszłym tygodniu, żeby wam week-endu nie psuć.
od zawsze wiadomo, że Włosi zostawiają w domu najlepsze produkty (wina, sery, wędliny, makarony, pomidory, pomarańcze, sardele, kapary - czy coś pominęłam?) a eksportują to, czego szanujący się Włoch do ust nie weźmie. Wiem, przesadzam, ale tylko trochę :-D

Włosi nie są wyjątkiem; tacy Anglicy mają wspaniałe sery, a na eksport idzie pomarańczowe coś zwane umownie prawdziwym cheddarem; namówili także prowincję Darjeeling by najlepsze herbaty wysyłała do nich;  1st Flush Darjeeling kupiony u Dallmayra w Monachium to mizerna namiastka tego co  przyszło w paczce z Anglii. Nawet JC, którego ulubioną herbatą jest espresso, zauważył różnicę.

Wygląda na to, że Twinings (bo twiningsowska była zawartość paczki) ma dwie różne oferty: dla swoich i eksportową. Nawet klasyka, czyli English Breakfast, smakuje inaczej choć wygląd tego nie sugeruje: i ta z Anglii i ta  kupiona w Bawarii przypomina czarne farfocle. Ale różnica w smak jednak jest, zwłaszcza gdy do herbaty doleje się mleka.

Tak więc wniosek nasuwa się sam: trzeba mieć miesięczny bilet na samolot - po herbatę do Anglii, po ser do Północnej Holandii i Yorkshire, po truskawki do Polski. Dobrze chociaż że chleb robią smaczny i w Ginestra i w Wasserburgu.

Paola bardzo urosła, nabrała futerka :-) Karolek w końcu też. Nadal jest ostrożny, sprawdza wszystko dokładnie. W przeciwieństwie do Brunettiego, który najpierw robi a potem myśli, czyli nadal spada z kolan, kaloryfera, kanapy, stołu. Karolek dba o linię, je z umiarem i nie wszystko. Żarłokiem w rodzinie jest Brunetti;  żre wszystko -  masło i ser, dietetyczne jedzenie Lucka, kiełbasę i tzatziki z czosnkiem.
jedziesz Salarią w kierunku wschodnim. Mijasz Rieti. W Antrodoco przejeżdżasz na drugą stronę rzeki Velino (a może tam to tylko strumień?) i zaczynasz wspinać się pod górę. Droga odbija w lewo, ty widzisz drogowskaz na museo i B&B, a sekundę później kamienną wieżę.

Witam na łąkach asfodelowych.



Odremontowany klasztor wygląda jakby porzucono go w pośpiechu: puste butelki na stołach, poprzewracane krzesła. Miało tu być muzeum tradycji wiejskich i bed and breakfast. W zamian masz tablicę z godzinami otwarcia i wielką kłódkę na drzwiach. Nie wiadomo, czy powieszaną tymczasowo, czy tak już na zawsze. Na gałęzi dynda zasuszony owoc granatu, reszta gnije pod nogami. Przerośnięty ogród i jaskrawo pomarańczowe jagódki na krzaku. W dzwonnicy brakuje drzwi i mogłabym zajrzeć do środka, ale w końcu brakuje mi odwagi. Prawie nad  klasztorem wisi wielki wiadukt, pewnie obwodnicy SS4.


Niewiele udało się znaleźć informacji: klasztor wybudowali Benedyktyni w X wieku; zburzyli Normandowie i odbudował opat Sinibald (czyżby od Rocca Sinibalda?). Wiek XIII to era świetności klasztoru, konkurującego - podobno skutecznie - z położoną na zachód Farfą. Patronami klasztoru są święci Kwirynus i Julita. Dziwni to święci: trzymiesięczny Kwirynus zostaje zamęczony, gdyż jego matka - Julita, podrapała twarz rzymskiego konsula. Można się domyśleć, że w odpowiedzi na żądania wyrzeczenia się wiary. Czy coś w tym rodzaju. Julita wybrała śmierć dziecka i dlatego została świętą. A Kwiryn jest świętym, choć go nikt nie pytał czy chce umrzeć za wiarę. Dziwni święci, rodzina szmatławych kotów szaro-czarno-burych, porzucona betoniarka: duchy na łąkach asfodelowych obrzeży Sabiny.


Dodatkowe informacje:
  • Klasztor ss Quirico e Giulitta znajduje się przy SS4 (via Salaria) między Antrodoco a Micigliano
  • Nie chwal mi śmierci..pochodzi z Odyseii (p. 11) w tłumaczeniu Z. Kubiaka, a homerycki hymn Do Demeter dostarczył wersów: skrycie podał jej, aby zjadła, słodką pestkę granatu..., również z tłumaczeniu Z. Kubiaka. Obydwa wypisy pochodzą z Mitologii Greków i Rzymian (wyd. Świat Książki 1999)
podaje się za miasto sztuki, a reklamuje jako najprzyjaźniejsze turystom. I chyba ma rację. Schodów jest tyle by zaciekawić, jednego czy drugiego z aparatem, do skręcenia- powiedzmy - w lewo, w kierunku kościoła Santa Maria Assunta. Jest też wystarczająco płaskie by pociągnąć wzrok wzdłuż domów przy głównej ulicy w kierunku zamku Caetanich. Jest kilka zabytków, ale nie za dużo: porządny kościół z dzwonnicą (przypominającą tort urodzinowy z wisienkami), a we wnętrzu są do zobaczenia dobre freski i tron biskupi z ołtarza rzymskiego; jeden zamek, kilka widoków na Błota Pontyjskie, dwie piazze o dziwnych kształtach, jedna loggia z ładnym podcieniem, kilka zaułków, drzewka pomarańczowe za każdym płotem i otwarta piekarnia sprzedająca miejscowy specjał piekarniczy czyli raviolę, ciastko kruche w kształcie raviolo, nadziewaną kremem cytrynowym lub jeżynowym. A w toaletach miejskich czysto i pachnąco. Oraz gra muzyka. Czego jeszcze chcieć?


Chociażby więcej Lacjum a mniej Toskanii. Jakoś Sermoneta do serca mi nie przypadła, choć zachwycona byłam jej dekoracyjnością.




Zjeżdżając z góry natknęliśmy się na ruiny jakiegoś kościoła, które zaczynały ginąć w powojach i bluszczach. To był zdecydowanie mój klimat. Tylko że tam nie było gdzie zaparkować. A dodatkowo trzeba uważać na kierowców, którzy ignorują napis zakazujący podjazdu pod górę od tej strony. I pod górę podjeżdżają. Do Sermonety, właśnie dla tego kościoła chcemy wrócić. Wydawało mi się, że jedna ze ścian się kompletnie osunęła i odsłoniła ścianę pokrytą pastelowymi freskami.

Na zdjęciach Sarmoneta i najbliższe okolice. Kilka kilometrów od Sarmonety leży klasztor Valvisciolo, o którym pisałam 13. stycznia

wiadomości z Sermonety na wiki news: http://www.wikio.it/italia/lazio/sermoneta
o mieście: http://it.wikipedia.org/wiki/Sermoneta
Opowieść sprzed lat powiedzmy dwóch i trzech miesięcy:


Trzeba zamówić blat do kuchni. Najlepiej kamienny i najlepiej gdyby go nam do stalowych rurek przykręcili. Jedziemy do sklepu z kuchniami. Ja jestem przygotowana: sprawdziłam w podręcznym słowniczku angielsko-włoskim jak się nazywa rusztowanie po włosku. No więc tłumaczę, że mamy meble kuchenne typu la forca. I pan za żadne skarby nie może zrozumieć o co mi chodzi, najwyraźniej niezorientowany w trendach> Blat zamawiamy u kamieniarza, już nie tłumacząc jakiego typu mamy kuchnię.



Okazało się potem i wiele miesięcy później iż mówiłam o szafocie a nie o rusztowaniu. Rusztowanie to il ponteggio czyli scaffolding, a la forca to szafot czyli scaffold.

Jak to czasami dobrze mieć duży i porządny słownik. A jeszcze lepiej mieć go przed faktem niż po :-)

Na zdjęciu figura z wystawy Maen Florin w gandawskim centrum sztuki czyli Caermenerklooster na Patershol.
Powered by Blogger.