w poszukiwaniu obiadu zjechaliśmy z autostrady na Mantuę. Objechaliśmy miasto, kierując się na południowy zachód, bo w planach - oprócz obiadu - były też odwiedziny winiarni, która zgarnia nagrody za swoje lambrusco. Knajp poustawianych przy drodze było dużo, ale że okres urlopowy, więc większość zamknięta. Zamknięta do przyszłej niedzieli była też trattoria polecona przez panią z warzywniaka "brzoskwinie 0,65/kg". Ale obok zamkniętej i pomalowanej na malinę wymieszaną z oczojebliwą pomarańczą był bar, a przed nim, jak to przed barem, siedzieli miejscowi. Nie musieliśmy nawet pytać. Od razu wiedzieli, że chodzi o restaurację. Komitet znawców polecił  Corte Bertoldo "uwaga na radar; restauracja -nie wiem czy są otwarci - będzie po lewej stronie, biały wolnostojący budynek; można zaparkować". Z workiem brzoskwiń "0,65 za kilogram" poszliśmy na obiad (żeby, biedaczki, się w upale nie ugotowały). Jak zwykle miało być prosto: talerz makaronu, butelka mineralki, czyli wchodzimy i zaraz wychodzimy. I jak zwykle było inaczej. Menu opowiadało o prosciutto prosto od komina. I była też obwędzana pierś gęsia. No więc zamówiliśmy i prosciutto i gęś, rezygnując z chleba, który - naszym zdaniem - psuje smak i prosciutto i gęsiny. Poprosiliśmy też makarony. I po lampce prosecco. No więc tak: prosciutto było genialne. Gęsina jeszcze lepsza, zwłaszcza że przyszła z własną zieleniną z ruccoli, zrumienionymi migdałami i  kroplą balsamico. Ravioli z zucca zamówione przez Eli smakowały i dynią i gałką i amaretti. Moje bigoli z chrupiącym boczkiem, miękkim jabłkiem i balsamico okazały się przyjemną niespodzianką. Pewnie do Corte Bertoldo jeszcze kiedyś wrócimy, bo obiad nam smakował, a lambrusco od położonej 40 km dalej winnicy Medici Ermete zachwyciło.


Polecam antica locanda Corte Bertoldo, chiuso domenica sera e lunedi :-) SS62 (Cisa) no.116 46030 Virgilio Mantova. A zainteresowani, choć nie wybierający się w okolice Mantui, mogą sobie na locandę popatrzeć www.cortebertoldo.it

jest od stacji kolejowej we Framura do sklepu kolonialnego Anna Rosa w Setta. Ze stopniem 238. krzyżuje się główna (i jedyna ulica) Anzo, będącego - obok Setta, Costa i Ravecca - częścią aglomeracji wiejskiej zwanej Framurą, którą trudno znaleźć na mapach Ligurii. Z Anzo do Setty jest 329 stopni. I tyle samo zapewne wskazywał termometr gdy wdrapywaliśmy się po 238 stopniach od stacji Framura do Anzo, znacząc drogę potem.

W cztery dni poszły nam dwa dezodoranty cytrynowe, 24 bawełnianki i butelka preparatu antysłonecznego 40. Wieczory spędzaliśmy oganiając się od komarów i wąchając tymianek, rozmaryn i bazylię. W nocy spaliśmy na prześcieradle. Towarzyszył nam łomot morza i odgłosy pociągów przejeżdżających przez stację Framura w kierunku miejsc, do których w tej podróży nie dotarliśmy




Jedziemy wąchać bazylię, patrzeć na morze i wspinać się po 300 stopniach wiodących do jedynej piekarni we wsi.

Na zdj.majowe zioła z Sabiny

nowa stara lampa mająca doświetlać naszą kuchnię. Lampa składak: drewniana podstawka, bakelitowy przełącznik i reszta metalowa, trochę sczerniała, boć to nie inox a żelazo prawdziwe. Jednym słowem: cacko :-)
20. maja roku bierzącego  partia komunistyczna oddział w Ginestra, urządził imprezę integrującą przy prosecco i przy grillu przed barem Lo Sport. Rodzina przeciwników partii komunistycznej świętowała w Villa Leonilde. Na imprezie antykomunistycznej byłam i ja, nie zdając sobie sprawy że przyjmując zaproszenie na pizzę w ogrodzie określam się światopoglądowo i być może nigdy nie zostanę już zaproszona na komunistycznego grilla.


Gdy szłam na imprezę antykomunistyczną przed barem rozpalano ruszt. W Villa Leonilde w plastykowej wanience odpoczywało ciasto na pizzę. Gdy ja fotografowałam crostaty, Annamaria rozciągała pizze. Z zawartości wanienki wyszło 12 dużych blach: była pizza z cukinią, z  sardelami, cebulą i ziołami, salame i czymśtam. Była również mozzarella i bazylia, salsiccia, karczochy, ruccola i pomidorki. Zanim wsunięto je do pieca, na ruszcie upieczono podłóżne bochenki chleba, które w miejscowej gwarze zwane są kutaskami. Leonilde ugotowała kotły makaronu. Stefano polał miejscowe wino. Ktoś pokroił kutaski na kawałki i rzucił na plastikową zastawę.

Najszybciej zeszła pizza z salsiccią i wino.

Po kawie i crostacie przysiadłam się do starszych pań. Rozmawiały o gotowaniu. Ktoś szepnął mi do ucha, że jedna z nich nie jest miejscowa. Pochodzi z Abruzji. A do Ginestry sprowadziła się niedawno. Kiedy? Zaraz po wojnie. Pierwszej dzy drugiej irackiej? Nie, po Drugiej Światowej, w 1947 roku.


PS: Towarzystwo świetnie się bawiło (komuniści też), a ja robiłam



gnaty z udźca jagnięcego trafiły na głęboką wodę. A ja razem z nimi. A było to tak: miała być na obiad fasola na wywarze z jagnięciny. Ale pyskując na forum, zapomniałam o szybkowarze  i zamiast podgotowanej fasoli miałam gar rozgotowanej. A z rozgotowanej fasoli można zrobić jedynie zupę. A jak zupę to koniecznie pasta e fagioli. Tylko że pasta e fagioli to, moim zdaniem, najtrudniejsza zupa w repertuarze włoskim. Wymaga ona bowiem koordynacji i wyczucia czasoprzestrzeni; a jak się ich nie ma, to albo  fasola twarda a makaron surowy, albo paciaja typu klej do tapet. Dodatkowo pasta e fagioli uwielbia się przypalać. I dlatego nie należy jej gotować w szybkowarze. Wierzcie mi, bardzo trudno zeskrobuje się centymetrową warstwę zwęglonej fasoli.

Tyle wspomnień z linii frontu i opowieści z okopów. Wczoraj, jak to na wojnie, nie było odwrotu: czerwone Barco Reale oddychało w karafce, ja zapomniałam rozmrozić ośmiornicę która by doń pasowała. A więc skazani byliśmy na pasta e fagioli.


Zaczęło się od wrzucenia kości do gara, w którym od kilkunastu minut na wolnym ogniu podsmażały się cebula,seler naciowy, kilka ząbków czosnku i garść natki. Do tego wszystkiego dodane zostały pokrojone w kostkę świeże pomidory i ćwierć litra wody. Po jakieś pół godzinki, gdy mięso samo odchodziło od kości, do wywaru wlana została rozciapciana fasola w towarzystwie garści jak najbardziej surowego makaronu. Stojąc nad garem i ciągle mieszając, przez ustawowy czas gotowania makaronu podany na opakowaniu plus dodatkowe 4 minuty, uzyskałam poprawną pasta e fagioli, czyli taką w której łyżka stoi sztorcem. Pewnie znajomi mnie zrugają, bo kto to słyszał by fasolę gotować osobno! Ale co tam; grunt, że zupa smaczna, zwłaszcza posypana startym pecorino. A po wystygnięciu przypominała cement. Lub spękaną upałem Matkę Ziemię.
siedzimy z Annamarią, Clarissą i Stefano w pizzerii, rozmawiamy o oliwie. Że produkujemy formę przejściową między zieloną i elegancką oliwą toskańską, a złocistą i pieprzną oliwą apulijską. Że na oliwie sabińskiej kończą się kulinaria północnych Włoch i zaczyna kulinarne Południe.

Stefano mówi, że przydałoby się wypromować oliwę z Sabina Alta, bo ta z Sabina Bassa już jest rozreklamowana. Że reklamowaniem mogłoby się zająć consorzio, które przydałoby się stworzyć. Sabina Alta niby consorzio by chciała, ale nie za bardzo są na to fundusze. Na promowanie oliwek pieniędzy nie ma. Gdyby Sabina potrzebowała consorzio orzechów włoskich to pieniądze by się dla niej w Brukseli znalazły. Podobno niejeden już przerył gaj oliwny i zasadził orzechy, bo orzechy to biodywersyfikacja. A na biodywersyfikację płodów fundusze europejskie są.

Obecnie oliwkami zajmują się hobbyści. Mają po 200-300 drzewek, zbierają z każdego jakieś 100 kilo oliwek. A każde sto kilo to 20 litrów oliwy: bio oliwy bo oliwek się nie opryskuje; oliwy artigianale, gdyż owoce zbierane są ręcznie.  Najlepszej oliwy pod słońcem. Przydałaby by się jej śliczna kampania promocyjna. Przydałby się sponsor; na przykład gwiazda muzyki lub miliarder rosyjski. Takowych nie znamy.

Oczywiście można też dać ogłoszenie do gazety: Oliwka szuka sponsora. wiek nieistotny.

czasami udaje się zobaczyć coś, co wstrzymuje oddech w piersiach. Czasami ma się przy sobie aparat. I czasami uda się zrobić ciekawe zdjęcie. I wszystko w malutkiej wiosce.
Zatrzęsło, obsunęła się ziemia, posypały kamienie, wytrysnęło źródełko. A wszystko za sprawą świętej Barbary, która ukazała się pasterzowi. Patronka górników i hutników w gaju oliwnym pod wsią pojawiła się po sąsiedzku boć to z kamieniołomów w Poggio Moiano będzie w linii prostej jakieś 3 kilometry albo i mniej. Tak więc pasterz zobaczył świętą Barbarę, gdy ziemia przestała się trząść, a głazy osiadły między drzewami. Pasterz z zebranych kamieni wybudował mur otaczający źródełko, a z czasem wystawił i kościółek. Wszystko to miało miejsce końcem wieku XIX, początkiem XX. Dokładnej daty Leonilde nie pamięta, ale potwierdza to, co wiem od Giny, że jeszcze do niedawna u świętej Barbary odbywały się śluby. Wioska, choć na mszę do byłego kościółka już nie chodzi, o św. Barbarę jednak dba. Dzwonek jest najoliwiony, ściany wybielone, ktoś założył nową kłódkę na bramę.


Jak trafić do gaju, w którym pasterz spotkał świętą Barbarę, patronkę górników, hutników i kamieniarzy wytłumaczyła Annamaria: wyjść za wieś, przy żelaznej ławce i przydrożnej kapliczce skręcić w prawo; Święta Barbara tam jest. Gina, co prawda, ostrzegała przed pieszą wycieczką. Daleko, błoto, zmęczycie się; lepiej podjechać samochodem.

W drodze powrotnej przechodziliśmy obok sadu. Nieznajomy zrywał dojrzałe czereśnie.
Od świętej Barbary? 
Ano tak. 
No to czereśni wam dam, bo pewnie głodni jesteście....
W River Cottage Cookbook Hugh Farnley-Whittingstall żołądkuje się, że w supermarketach pojawiły się owoce z napisem 'ready to eat'. Kosztują więcej...bo są dojrzałe :-) Nie wiem jak smakują owoce z angielskich supermarketów, ale nie sądzę by aż tak bardzo różniły się od niemieckich. W każdym razie dojrzały owoc z półki w niemieckich delikatesach nie gwarantuje smaku. Na ogół smaku nie ma.  I nie mówimy tu o truskawkach w listopadzie, brzoskwiniach w maju. Nie, tu chodzi, na przykład, o czereśnie w czerwcu i morele w lipcu.

Tak więc, gdy pojawią się owoce godna miana owoców, rzucam się na nie natychmiast, kupuję ich większe ilości wychodząc z założenia, że w przyszłym tygodniu ich już nie będzie (i na ogół nie ma). Sprawa kończy się w ten sposób, że mam kilogramy drogich jak cholera owoców, które psują się szybciej niż jesteśmy w stanie je zjeść. Stąd też w naszej spiżarni stoją słoiki dżemów, chutneyów i mostard di frutta. Nie śmiem policzyć, ile kosztował mnie ostatecznie słoiczek dżemu brzoskwiniowego, gdy nawet słoiczki o pojemności szklanki kosztują (tak przeciętnie) 1,5-2 euro . Pewnie byłoby taniej, gdybym wykorzystywała słoiczki po sklepowych dżemach, ale tych nie kupujemy od kiedy zaczęłam robić własne.

Teraz na targu mamy brzoskwinie. Robię z nich (a raczej robiłam w czasach, gdy zamrażarka działała) sorbety, z ziołami lub bez.  Brzoskwinie trafiają też do garnka ze słodkim białym winem, cukrem i przyprawami korzennymi. Podaję je z kleksem jogurtu lub zapiekam kilka minut z posypką z amaretti. Albo ostudzone i obrane ze skórki obtaczam w bezie (ubić 2 białka na sztywną pianę i, ciągle ubijając, dodawać po trochu 3 czubate łyżki cukru) i piekę w 150°C przez 20-25 min (aż beza nabierze kolorków). Jest to, oprócz panna cotty czekoladowej, nasz ulubiony włoski deser. Wierzcie mi na słowo: smakuje bosko, zwłaszcza gdy do bezy doda się trochę startej skórki cytrynowej.




Pomysł na brzoskwinie w bezie znalazłam w książce Anny Del Conte Amaretto, Apple Cake and Artichokes
K. jeszcze tego nie wie, ale wieś omówiła już fakt braku szyby w samochodzie K.

K. o braku szyby wie, ale nie wie, że wieś na ten temat rozmawia. I rozmawia od soboty. Była nawet wizja lokalna.

K. nie wie też, że dopowiedziałam wsi historię szyby w samochodzie K. Nie żeby wieś od razu pytała, ale wypadało wyjaśnić iż do samochodu K. włamano się w Rzymie i że numer 112 (pomoc i wypadki) mówi po angielsku. Przy okazji powiedziałam wsi, że carabinieri w Poggio Moiano są konkretni i profesjonalni, a policjant rzymski był pomocny.



K. jest we wsi. Ja też. Tyle że K. jest we wsi położonej 50 km od Rzymu, a ja we wsi położonej 50 km od Monachium.

Jak to pokazuje powyższa historia, świat jest mały  lub duży. A rozmiar zależy od okoliczności. I znajomości we wsi, położonej 50 km od Rzymu. Wsi, w której teraz jest K.
Zaś G. ze wsi skomentowała przygodę K. to jest tak jak się jeździ do Rzymu....
chwalę się nowymi zdobyczami. Oczywiście e-bay, oczywiście okazje, niektóre wprost nieprzyzwoite okazje. Nadal na ebayu udaje się ciekawe rzeczy upolować, chociażby ten półmisek, oznakowany SPM. Fritzek mówi mi, że jest to perełka. Niech jej będzie. Sprzeczać się z ekspertką nie mam zamiaru :-D



PS: a ta reszta to Hutschenreuther,Rosenthal i Bayreuther Waldessen, żeby nie było że się za mało przechwalam :-)


Od Patricka, Szweda-z-naprzeciwko i dziennikarza z zawodu, dowiedziałam się, że w XVIII wieku miejscowy (?) ksiądz spisał historię naszej wioski. Nie wiem kto przechowuje oryginał, ale Patrick podzieli się ze mną fotokopią spisanych łaciną ksiąg. Oczywiście cieszę się na samą myśl, ale też chciałabym wiedzieć o dziejach ginestrowej historii spisanej przez księdza. I kim był ów ksiądz....
X. mieszka w Rzymie i nie wierzy w Boga. Nie lubi też kościoła katolickiego, więc chce się z niego wypisać. To od niego dowiedziałam się, że dopiero od niedawna Włosi mogą domagać się by w księgach parafialnych odnotowano, że ktoś si sbattezzo. 

X. już wypełnił papiery ściągnięte ze strony Włoskiego Stowarzyszenia Racjonalistów Ateistów i Agnostyków (UAAR) i ma je dostarczyć do parafii w której został ochrzczony. Jeszcze ich nie zaniósł, gdyż żona X. martwi się o pochówek. Chciałaby, by obydwoje byli pochowani na cmentarzu. A podobno cmentarze należą do Kościoła. Żona X. w Boga nie wierzy, ale do kościoła chodzi dwa razy do roku. Właśnie z powodu pochówku.


X. jest jednym z prawie 20 tysięcy Włochów, którzy prawdopodobnie odeszli z Kościoła. Piszę prawdopodobnie, gdyż nie udało mi się zweryfikować danych podawanych przez UAAR. Inna sprawa, że i oni mogą jedynie szacować na podstawie ilości egzemplarzy oficjalnego dokumentu ściągniętych z ich strony, zapytań o akt lo sbattezzo i porad prawnych udzielanych przez organizację. Kontaktowałam się coprawda z moją diecezją pytając o ilość złożonych petycji o lo sbattezzo, ale odpowiedziano mi, że jest ochrona danych osobistych. Pisałam też do Watykanu. Ten jednak milczy, choć list z zapytaniem wysłałam ponad 3 miesiące temu. Tak więc to co wiem, wiem z wywiadu przeprowadzonego przez Maćka Psyka z Raffaele Carcano, sekretarzem UAAR. No i wiem z sieci.

Z sieci dowiedziałam się przykład, że jest w języku włoskim pojęcie lo sbattezzo, które można przetłumaczyć jako odchrzczenie, ale z punktu widzenia prawa kanonicznego to akt apostazji. Tylko że prawo kanoniczne jedno, a potoczny język drugie: szukasz informacji praktycznych o apostazji i i trudno coś znaleźć; wstukaj jednak lo sbattezzo i od razu masz instrukcję co-jak-gdzie. Sądzę, że podwójne nazewnictwo tego samego aktu może mieć proste uzasadnienie: w społeczeństwie apostazja jest postrzegana jako przestępstwo (i nadal nim jest w prawie kanoniczym), zaś lo sbattezzo to odnotowanie w księgach parafialnych że ktoś rezygnuje z narzuconej mu chrztem przynależności do organizacji. Prawa do odpowiednich adnotacji domagali się Włosi na podstawie dyrektywy unijnej 95/46/EC, która nie tylko stanowi o ochronie danych osobistych ale też o ich jakości. Kościół uważał, że akt chrztu jest nieodwracalny, ale gdy sprawa trafiła do sądu okazało się, że chrzest może  i jest nieodwracalny, ale obywatel ma prawo do tego by jego dane osobiste zawierały poprawne dane. Kościół przegrał i w efekcie końcowym wygląda na to, że rozwód z bogiem jest we Włoszech łatwiejszy niż w Polsce. Przynajmniej tak było do roku 2006. Pięć lat temu Actus formalis defectionis ab Ecclesia catholica sprecyzował zasady apostazji, herezji i schizmy oraz wyjaśnił iż Kościół musi być przekonany, że ktoś napewno chce z Kościoła odejść i wobec tego  rozmowa na wyjście z autoryzowanym przedstawicielem jest konieczna. Jak to wygląda w rzeczywistości włoskiej dowiem się zapewne od X. Lub od Y. z Modeny, który kilka tygodni temu ściągnął dokument ze strony UAAR. Podobno w naszej gminie aktu lo sbattezzo nie zgłoszono. Ale to powiedział mi ktoś, kto usłyszał to od księdza. Czy w takim razie ta informacja się liczy?  iDecezja zasłania się ochroną danych osobistych, a Watykan milczy :-D 

Przy pierwszej nadarzającej się okazji trzeba będzie nabyć książkę Quasi quasi mi sbattezzo (autorzy Alessandro Lise i Alberto Talami; wyd. Becco Giallo, Padova). Podobno warto ją przeczytać.


dodatkowe linki:
o lo sbattezzo wikipedia  i UAAR
concordat watch: Italy
gości miałam. I to takich co się na gotowaniu i jedzeniu dobrych rzeczy znają. Więc zrobiłam dla nich i zupę pomidorową z kolendrą i chorizo i jagnięcinę pieczoną z oliwkami i cytryną i bakłażany z bazylią, oliwą i mosto cotto. A na deser, oprócz przywiezionego przez gości Cornish Blue i mostardą z bakłażana, była mocno czekoladowa panna cotta. Z sosem z wczesnych węgierek. A że uważam skromność za przereklamowaną cechę charakteru, więc skromności udawać nie będę i napiszę, że zrobiłam deser doskonały.


A z panna cottą to może być różnie: na ogół jest za twarda albo za miękka. A więc albo przypomina galaretkę śmietankową albo krem. Przepis na dobrą panna cottę mam z książki Anny Del Conte Amaretto, Apple Cake and Artichokes. Zachowując proporcje składników, zmieniam rum na marsalę, likier pomarańczowy, limoncello lub inną nalewkę, a wanilię czasami pomijam, czasami nie. Czasami dodaję cynamon do wrzącej śmietany, a czasami kardamon. Lub lawendę.




czekoladowa panna cotta (na 4 osoby)
450 ml śmietany 32%
150 ml mleka pełnostłustego
2 łyżki cukru (ilość zależy od osobistych upodobań)
100 g ciemnej czekolady (ja dodawałam tabliczkę 72% czekolady Lindt i łyżeczkę kakao Van Houten)
10 g listków żelatyny
4 łyżki alkoholu (ja wlałam nalewkę korzenną: cynamon, skórka pomarańczowa, kardamon i gwiazdki anyżkowe w brandy)

Śmietanę, mleko, cukier zagotować. Zdjąć z ognia i dodać doń kawałki czekolady (i kakao jeśli używamy). Dobrze wymieszać, wlać alkohol i odstawić na jakieś 20 min by smaki się 'przegryzły'. W miseczce zalać listki żelatyny zimną wodą. Gdy żelatyna zmięknie, dobrze ją odcisnąć, zalać 4 łyżkami gorącej wody, dokładnie wymieszać aby żelatyna się rozpuściła, dodać kilka łyżek ciepłej mikstury mleczno-śmietankowo-czekoladowej, wymieszać. Wlać do reszty panny cotty, zamieszać, rozlać do szklanek/pojemniczków wysmarowanych odrobiną bezsmakowego oleju lub miękkiego masła (to po to by panna cotta wychodziła z dobrze z pojemnika na talerz). Przykryć folią i wstawić do lodówki na godzin kilka.

Sos śliwkowy z syropem klonowym
1/3 kg śliwek węgierek bez pestek
1/2 szklanki dobrego wina deserowego (idealne jest vin santo, malvasia..może być też marsala)
3 łyżki syropu klonowego (najlepszy jest, oczywiście, syrop ciemny, ale można też dodać ciemnego cukru i jasny syrop klonowy).
kawałek cynamonu (2-3 cm)
2 nasiona kardamonu
Śliwki prawie rozgotować w winie z dodatkiem cynamonu i kardamonu. Śliwki wyjąć, a sos gotować aż zgęstnieje, wlać syrop klonowy (i wsypać brązowy cukier), wrzucić z powrotem śliwki. Gotować na b. wolnym ogniu, aż sos zrobi się lukrowaty i lśniący
nareszcie pomidory smakują tak jak powinny smakować. 12 kilo pomidorów cożem kupiła u Włochów zostały przerobione na sos pomidorowy, część poszła do słoików, a część zjedliśmy z makaronem.  Sos robiłam według przepisu Zii Leonilde z Ginestry 

Zia ostrzegała:  sos masz gotować piano piano

Wczoraj robiłam zupę pomidorową wyczytaną w Piripiri*Starfish Tessy Kiros. Przepis portugalski, ale doskonale sprawdza się z bazylią zamiast kolendry i z włoską kiełbasą zamiast chorizo. Tylko pomidory muszą być bardzo dojrzałe, a jaja świeże.



Sos pomidorowy z oliwkami Zii Leonilde
drobno posiekana duża cebula
1-1,5 kg bardzo dojrzałych pomidorów, obranych ze skórki i pokrojonych w ćwiartki
dwie łyżki oliwek marynowanych ze skórką pomarańczową (lub drobne czarne oliwki z pestką)
ostra papryczka
kawałek skórki cytrynowej
garść bazylii
oliwa

Na oliwie podsmażyć cebulę. Dodać skórkę cytrynową, papryczkę i pomidory. Smażyć na bardzo wolnym ogniu, aż większość wody z pomidorów wyparuje i pomidory zaczną się smażyć w oliwie. Dodać oliwki, osolić, jeśli pomidory są kwaskowe - wsypać szczyptę cukru i połowę bazylii. Gotować przez godzinę, aż sos zrobi się gęsty. Przed podaniem dodać resztę bazylii.

Zupa pomidorowa z kolendrą (na 4 osoby)
1 kg dojrzałych pomidorów
1 L wywaru warzywnego lub wody
1 czerwona cebula, drobno posiekana
2 ząbki czosnku, drobno posiekane
liść laurowy
sól
ostra papryczka
garść listków kolendry

dodatki do zupy
wczorajsza bułka, pokrojona w grubą kostkę
kawałek kiełbasy (chorizo jest najlepszą opcją, ale może też być polska biała lub włoska salsiccia)
dwa ząbki czosnku, zmiażdżone nożem
oliwa
4 jajka

Na oliwie podsmażyć cebulę. Dodać czosnek. liść laurowy, papryczkę i pomidory, smażyć, często mieszając, aż woda odparuje z pomidorów i zaczną smażyć się w oliwie (jakieś 20-25 min. gotowania); dodać gorący wywar (lub wodę), osolić do smaku. Gotować pod przykryciem przez 10-15 min. Odłożyć na bok 3 łyżki pomidorów, które wrórcą do garnka po zmiksowaniu zupy.

Na patelni rozgrzać oliwę, dodać rozgniecone ząbki czosnku i pokrojoną w grube kostki chorizo, aż kiełbasa się zrumieni. Na wytopionym z kiełbasy tłuszczu zrumienić kawałki bułki.

Osobno zrobić jaja w koszulkach, lub - hardcorowo - wbijać jaja prosto do zupy. W tym drugim przypadku jaja muszą być bardzo świeże, inaczej zrobi się jajecznica. Wsypać kolendrę. Podawać z grzankami i kilkoma zrumienionymi kostkami kiełbasy.
Powered by Blogger.