Umbrię zaczynałam poznawać lata temu. Rachunki płaciliśmy w lirach, a sangrantino od Caprai kosztowało mniej niż obecnie butelka montefalco rosso. Gubbio było wtedy normalnym miastem, a w Narni narzekaliśmy, że dom w centro storico, do częsciowego remontu, za 50 tysięcy guldenów holenderskich to strasznie dużo :-) Tak więc były to dawne czasy; Umbrię dawało się wtedy lubić.

W roku 2000 odkryliśmy La Trattorię w Campello sul Clittuno. Nie trudno do niej trafić: wystarczy podjechać do fonti del Clitunno; La Trattoria jest po drugiej stronie ulicy. Pamiętam, że jadłam tam po raz pierwszy w moim życiu białe figi, podawane z prosciutto domowej roboty. Pamiętam też miłą atmosferę, stoły z surowych desek, dobre czerwone wino i smaczny makaron. La Trattoria jest też opisana w Gambero Rosso, za którym powtarzam podstawowe informacje:
La Trattoria
s.da delle Vene, 7
Campello sul Clitunno
tel 0743255797
zamknięci w czwartki
Gambero Rosso uważa La Trattorię za prawdziwą okazję cenową, a ja potwierdzam.

INNE RESTAURACJE

Foligno. Zaszliśmy do winiarni Il Bacco Felice (via Garibaldi 73, tel. 3356622659; zamknięci w poniedziałki). Je się to co szef wygotował danego dnia, wino podają na kieliszki.

W Villa Roncalli (v.le Roma 25; tel 0742391091; otwarci tylko na kolację, z wyjątkiem świąt. W poniedziałki zamknięci) jedliśmy polentę z karczochami i pancettą, popijaliśmy sangrantino i dobrze nam było. Pamiętam, że ceny były niskie. I Gambero Rosso to potwierdza.

La Cucina del Casale (loc. Fonteneva 9; tel 0743816481; zawsze otwarci) w Norcii. Dobre makarony, potrawy z grilla, a że to i Norcia to i doskonałe wędliny miejscowe. Nawet stronę internetową mają.


NAJLEPSZĄ jadłodajnią w Umbrii (i nadal nie wymagającą złotej American Express)  jest trattoria  L’Asino d’Oro w Orvieto (v.lo del Popolo I, 9; tel. 0763344406; zamknięci w poniedziałki). Gambero Rosso daje im 3 gamberi, ja daję im dodatkową za położenie, obsługę i generalnie za wszystko. Flaki z cytryną warte wycieczki, a na crostini z pastą z bobu i lardo gotowa jestem odwiedzić Orvieto, którego nie lubię. A jak się do tego doda coratella d’agnelo z cima di rape czy gnocchi w sosie jagnięcym, to i pieszo do L’Asino d’Oro pójdę.

Na liście kulinarnych miejsc kultowych jest u mnie Vissani w Baschi (loc. Cannitello, fraz. Civitella del Lago), ale poczekam aż wygram jakąś kumulację w lotka, bowiem Vissani - jedna z najlepszych restauracji w całych Włoszech - do tanich (o ironio!) nie należy. Zainteresowanych informuję, że restauracja otwarta jest jedynie we wtorki, czwartki wieczorem, piątki, soboty i niedzielę obiad; o restauracji można poczytać na ich stronie.

Tyle ode mnie, Marghe. Mam nadzieję, że choć na liście nie ma żadnej pozycji z samego Spoleto, to jednak dasz się skusić i pojedziesz do którejś z moich restauracji. A potem napiszesz mi, że tak dobrze nigdy jeszcze w życiu nie jadłaś :-)
w Górach Sabińskich czy w sąsiedniej Ciociarii trudno nie jest, pod warunkiem że nie jest się zbytnio przywiązanym do czytania menu i gotowym się jest zamówić, na przykład, fettucine, choć jadło się je wczoraj, przedwczoraj i tydzień temu, Zawsze bowiem można trafić na sos pomidorowy z innej bajki, lub fettucine robione w niebie. A niebo jest w okolicach Piglio w Ciociarii.


Trattorię Lolli wybraliśmy z powodu jej niekomercyjnego wyglądu i braku napisu cucina ciociara. Najwyraźniej umiejętność trafiana do właściwych lokali mamy już wyuczoną, bo wybierajac z szeregu różnych dziwnych knajpek rozsianych wzdłuż via Prenestina, trafiliśmy na perełkę. Pomysł na obiad typu miska makaronu wyleciał nam z głowy gdy zobaczyliśmy palenisko z polanami i żeliwną kratą. Rozparliśmy się rozklekotanym stole w centrum akcji, zamówiliśmy wodę, litr cesanese i rozpoczęliśmy negocjacje z kelnerem. Najpierw pogadaliśmy o makaronach, które robią na miejscu. Stanęło na tym, że najlepiej zjeść fettucine al coniglio.

Drugie danie zależało od ilości czasu, który mogliśmy poświęcić na czekanie. Czasu mieliśmy sporo, a po za tym kto może sobie odmówić widowiska przegarniania żaru, dokładania nowych polan pod kratę? Nie my. Zamówiliśmy więc kiełbaski jagnięce, kurczaka i castrato. Kurczak okazał się całym kurczakiem, którego dopiekano przyciśniętego cegłą, kiełbaski pachniały ogniskiem, a castrato był soczysty i smakował jak castrato :-) Cesanese, choć samo w sobie nieszczególne, idealnie komponowało się ze wszystkim. Zjedzenie obiadu zajęło nam ponad 2 godziny. A rachunek nie przyprawił o zawrót głowy.



W każdym razie: Trattoria Lolli to jest to. Polecam. Z ręką na sercu.

A teraz trochę informacji:

Trattoria Lolli otwarta jest na pewno na obiad, prawdopodobnie też i na kolację, ale tego nie jestem pewna, a wizytówka pory otwarcia nie wspomina. Zamknięci w czwartek. Adres: Piglio, via Prenestina km. 43,700. Tel. 0775/501115 lub 339.5029036 (komórka).
Początkowo zamierzony jako siedziba garnizonu rzymskiego zwanego Augusta Vindelicorum stał się wkrótce stolicą prowincji Raetia. Za czasów Karola Wielkiego należał do cesarstwa rzymskiego, potem zaś Augsburg był częścią imperium Hohenstaufów, władców Szwabii do której Augsburg należy, miłościwie panujących w południowych Włoszech aż do zamordowania Conradina w 1268 roku. Jakby koligacja z Italią przez Hohenstaufów nie wystarczyła, to spieszę dodać że augsburgska rodzina Fuggerów przejęła interesa floreckich Medyceuszy.




Do tematu łatwego, lekkiego i przyjemnego nie pasują wywody o reformacji, kontrreformacji, walce między Wellfami a Hohenstaufenami o koronę niemiecką, więc zainteresowanych odsyłam do podręczników. A że sama sprawdzałam to i owo w internecie więc i listę podręczną mam:
Eyewitness Travel Guides Munich & the Bavarian Alps
Augsburg w wikipedii
Fuggerowie w wikipedii
Hohenstaufenowie
informacja turystyczna
jeszcze raz informacja
Fuggerei
BBC o Fuggerei
drzewo genealogiczne

W samych zaś Augsburgu do października jest wystawa Bayern-Italien (więcej na stronie informacji turystycznej)

Natchnienie do napisania powyższych wypocin przyszło w czasie niedzielnego spaceru po Augsburgu. Tak to już jest: jak się nie jest we Włoszech, to się chodzi po tym co się ma.
Jest we Włoszech kilka bardzo sławnych chlebów: ten z Altamura, toskański bez soli, piadina z Emilii, Pugliese przypominający przydeptany laczek i pane carasau z Sardynii....Pane carasau, znane jako carta da musica lub fogli di musica, to produkt wschodnej części wyspy, a konkretnie górskiego regionu Barbagia.


Do Sardynii jeszcze nie dojechałam, o kuchnii regionalnej mam więc pojęcie głównie teoretyczne oparte na lekturach i rzadkich spotkaniach z Sardyńczykami oraz dzięki remontowi mieszkania. Gianfranco (nie mylić z GianCARLO od dachu) ma żonę właśnie z Sardynii i to ona podesłała mi kilka listków pane carasau domowego wypieku do wykorzystania w sałatce (sardyńska wersja panzanelli) z pomidorami, oliwkami i oliwą.

Tak więc pane carasau z pieca chlebowego próbowałam w ubiegłym roku, ale kilka lat temu, jeszcze w czasach belgijskich, upiekłam moje własne pane carasau w jeszcze bardziej własnym piekarniku elektrycznym bez termoobiegu korzystając z przepisu Marcelli Hazan, której książki o kuchni włoskiej będę polecać wszystkim. Dlaczego o tym termoobiegu piszę? Bo do dobrego carasau (tak jak i pizzy z resztą) potrzebna jest bardzo wysoka temperatura (stąd termoobieg, zawsze to lepsze niż jego brak) uzyskiwana w prawdziwych piecach chlebowych opalanych prawdziwym drewnem, którym nawet najlepszy termoobieg nie podskoczy.  A w odpowiedniej temperaturze leży carasau pogrzebany: cienko rozwałkowane ciasto chlebowe w wysokiej temperaturze rozwastwia się; warstwy są rozdzielane ręcznie po wyjęciu z pieca,  i każda z nich, już osobno, dopiekana jest w tymże samym piecu. W niższej temperaturze nie dochodzi do rozwarstwienia, a za długo pieczone carasau jest bardziej twarde niż chrupkie.

Wracając do Marcelli Hazan i jej przepisu na pane carasau w piekarniku. Otóż pani sugeruje aby dwa kawałki ciasta przesypane warstwą mąki rozwałkowywać razem (mąka zapobiega sklejeniu warstw, a więc automatycznie tworzy chleb dwuwarstwowy) oraz piec w jak najgorętszym piekarniku: maksymalna temperatura nastawiona dwie godziny wcześniej. Dobrze też mieć kamień. Moje belgijskie carasau zrobione w/g tych zasad było smaczne. Ale to od Gianfranco było lepsze. Wychodzi na to że po pane carasau trzeba lecieć na Sardynię Albo odnowić znajomość z Giancarlo :-), zwłaszcza gdy jego żona piecze prosiaka na sardyński sposób: w dołku, przysypanego węglami.


Przepis na pane carasau Marcelli Hazan (podany w Marcella Cucina)
2 i 1/2 szkl mąki z twardej pszenicy (semolina) plus trochę do przesypowania płatów ciasta
1 szkl + 1 łyżka ciepławej wody
1 1/2 łyżeczki drożdży
3/4 łyżeczki cukru
1 łyżka soli

Ze składników zagnieść gładkie ciasto (miękkie, ale nie klejące). Z ciasta uturlać wałek o średnicy +/- 5 cm, pokroić na 8-10 kawałków. Przykryć dobrze ściereczką lub mieską i pozostawić do wyrośnięcia na 3 godziny. Min. godzinę przed rozpoczęciem pieczenia rozgrzać piekarnik. Między dwa kawałki ciasta wsypać garść mąki i rozwałkować je najcieniej jak tylko się da. Gotowy krążek wsunąć do gorącego piekarnika. Piec ok 1 - 1,5 sekund (ciasto powinno być wybrzuszone), wyciągnąć i ostrożnie rozdzielić ciasto na dwa płaty (azbestowe palce wskazane, ale z braku takowych dobre rękawice kuchenne są przydatne) i wsunąć osobno do piekarnika na kilkanaście sekund. Można też gotowe płaty chleba dopiec w niższej temperaturze 175 stopni, gdy chleb już ostygnie. Dopiekanie to ma trwać, w zależności upodobań,  od 1 do 4 minut.  Ostudzony chleb przechowywać w szczelnym pudełku i dodawać do zup, sałatek warzywnych (namoczony i odciśnięty) lub jako krakersy do wędlin i serów
Lubię bawarski barok. Stworzyłam nawet jego własną klasyfikację: i tak mamy barok biały, importowany z Włoch i barok kolorowy produkcji miejscowej. O ile barok biały nie stwarza większych problemów klasyfikacyjnych to barok kolorowy jest skomplikowany, gdyż są go dwie różne wersje, które - dla ułatwienia - nazwijmy barokiem w wersji mini i maksi. Barok mini to stylistyczne nawiązywanie do baroku Berniniego czy Borrominiego. Barokowi ’maksi’, oficjalnie zwanego barokiem wessobrunńskim, bliżej stylistycznie do rokoko i właściwie obydwa pojęcia można spotkać w literaturze fachowej. I tak, na przykład, bazylika w Ottobeuren, nazywana jest na zmianę barokiem wessobrunńskim to znów bawarskim rokoko. Artyści w Wessobrunn stworzyli też sztukaterię do sali balowej pana Boga, czyli do Wieskirche, więc mógłby być barokiem wessobrunńskim. A nie jest. I bądź tu człowieku mądry.



Podróż po klasztorach, kaplicach, bazylikach mniejszych, choć niekoniecznie małych, z ’mojej’ Bawarii zaczynam od Benediktbeuern. Koligacje włoskie jakieś tam ma, bo należał - jak nazwa wskazuje - do zakonu benedyktynów (tych od Benedykta z Norcii, Monte Casino i Subiaco) - aż do 1802 roku kiedy to, na fali sekularyzacji Bawarii, zakon przegoniono na cztery wiatry, a budynki przeznaczono na pomieszczenia publiczne. W lata 30. XX wieku lekko podniszczone zabudowania kupili salezjanie. I tak Benediktbeueren należy teraz do Don Bosco, a klasztorze znajduje się oksymoron czyli uniwersytet teologiczny :-D

sąsiedztwo kamieniołomów Poggio Moiano zobowiązuje. Ginestra S. kamienna
jakby ktoś pytał: nie zapisałam się do zespołu folklorystycznego i nie zaczęłam nosić się w bawarskim dirndl-u z fartuchem. Nabyłam drogą handlu wymiennego jednego koguta gipsowego, za euro osiem kupiłam padre pio ze śniegiem,w wolnych chwilach wymachałam szydełkiem folkową narzutę oraz zrobiłam thonetowi nową lnianą tapicerkę a w wasserburskim sklepiku wypatrzyłam haft na zgrzebnym płótnie. Dom w Ginestra nabrał krasy choć niekoniecznie klasy.

Pod koniec sierpnia będziemy wiedzieć czy do Darwina dołączy w listopadzie jego przybrany brat. Już w tej chwili i na wyrost zastanawiamy się nad imieniem: Malamocco? Wallace? a może po prostu Niedopierzony?


włoszczyzna ma swoją filię z fotografiami zwaną (nie)obiektywnie. Nie wiem na ile wystarczy mi entuzjazmu (i czasu), ale planuję wstawiać tam zdjęcia ulubione, choć niekoniecznie najlepsze. Aby nie męczyć oczu tak waszych jak i własnych (nie)obiektywny blog będzie blogiem obrazków; jak w Starym Kinie, tylko bez cymbałów w tle :-)
jedni lubią pachnące nowością, inni kurzem. Jedni chcą wiedzieć do czego TO służy, inni zastanawiają się czy ze starego klosza do lampy można zrobić paterę. Na targu staroci w Agatharied, gdzie sprzedaje się stare wyposażenie ze starych domów, można znaleźć skarby: wypchaną kaczkę, lampy z poroża, bar z rurą do tańca i torebki z ceraty. Jako osoby, którym do emerytury jest bliżej niż dalej, zwracamy uwagę na drugie życie przedmiotów, bo być może i my kiedyś będziemy stać bezużytecznie w kącie, odepchnięci przez rozpychających się łokciami wszystkowiedzących dwudziestolatków. I pewnie jak nasz nowy stary kredens, któremu zabrakło dolnej części, będziemy szukać miejsca dla siebie.


Na zdjęciach nasze zdobycze przeznaczone do starego domu, w którym mamy nadzieję spędzać życie emerytów : fragment kredensu przedwojennego będzie komodą w sypialni; lustro zaczyna karierę modela. Niesfotografowany kredens bawarski trafi pod pędzel i farbę olejną.

Do  czasu naszej emerytury może pociągną szybkie łącze internetowe do Ginestry. Ciekawa jestem czy włoszczyzna będzie jeszcze istniała?
gdyby nie Ginestra to bym z Collepardo nie chciała wyjeżdżać. Piękne było w grudniu i styczniu, piękne było w maju. Pewnie piękne też jest w lipcu, choć w lipcu w Collepardo mnie nie ma
klasztory Kartuzów mają nazwę własną: po polsku zwie się je kartuzjami, po włosku certosa. Klasztor w Trisulti zaczynał żywot w roku pańskim 1208 jako certosa. I nadal kartuzją się go zwie, choć od połowy XX wieku jest w rękach cystersów.

La Certosa di Trisulti
Polecałam ją już w listopadzie 2009, zachwalając widoki i likiery. W maju Trisulti jest jeszcze piękniejsze. Najwyższa pora żeby ktoś wziął te moje zachwyty na serio, pojechał, sprawdził i potwierdził. W majowym Trisulti nadal nie wolno robić zdjęć. Niedzielna wycieczka pozwoli zobaczyć to co niedostępne jest w ciągu tygodnia: nieczynną fontannę wielkości basenu olimpijskiego z samotną figurką madonny dryfującą w kierunku dachów klasztoru, dziewiętnastowieczną aptekę z odłażącą od ścian błękitną tapetą, kolekcją ręcznie malowanych pojemników, zapachem kurzu i wilgoci.


W maju nikt nie zwraca uwagi na turystów strzelających zdjęcia. Mnie i moją lustrzankę zostawiono w spokoju, więc zrobiłam trochę zdjęć na które nie było mnie stać w ubiegłym roku. Nie sfotografowałam jednak apteki. Najwyraźniej muszę uzbierać trochę odwagi i wrócić do Trisulti
w piekarni w Poggio Moiano, do której wstawiono kontuar i kasę, kupiłam ciasteczka miejscowe. Nie trafiłam jednak na dobry dzień pana piekarza, który nie za bardzo miał ochotę na sesję fotograficzną i rozwodzenie się nad składnikami. Tak więc składniki rozgryzałyśmy same: zawijańce po lewej stronie, z ciasta drożdżowego, nadziano konfiturą jeżynową mocno przesmażoną. Kwadraciki po prawej są z suszonymi winogronami (nie z rodzynkami, a właśnie z kwaskowymi podsuszonymi winogronami). Jeszcze inne zrobiono z dodatkiem kakao i orzechów laskowych.

Mnie najbardziej smakowały te z winogronami, Anielce kakaowe. Żadne nie powaliły na kolana. Nadal naszymi najulubieńszymi są brutti e buoni z orzechów laskowych i amaretti na opłatkach.
Na jednym końcu góry usadowiła się Ginestra, na drugim Poggio Moiano; my - ludzie Ginestry - mamy urwisko, Poggio Moiano ma kamieniołom, z miejscowym trawertynem w kolorze herbaty z mlekiem.  Dzieli nas siedem kilometrów, kilka zakrętów, stronych ścieżek i administracja: Ginestra należy do gminy z innej góry, Poggio Moiano jest gminą. Dlaczego tak jest? Pewnie dlatego, że władzę powinno się widzieć, a Poggio Moiano z Ginestry nie widać, a Monteleone i owszem.

Do maja Poggio Moiano znaliśmy z jednej nieudanej wycieczki w poszukiwaniu mleczarni, wizyty u ślusarza, czyli z czasów pierwszej fali remontowej, oraz z przypadkowego odkrycia kościoła świętego Marcina, wiek XIII naszej ery, ale za to pomontowanego z kawałków czegoś rzymskiego. Tak więc od ponad roku obiecywaliśmy sobie z JC, że do Poggio Moiano to my koniecznie, bo stare miasto wydaje się być strome i urocze, bo sąsiedzi, bo szkoda nie znać....


Wycieczka piesza nam się udała, choć sesja fotograficzna już mniej. Niewiele ze zdjęć nadawało się do czegokolwiek, a jeszcze mniej do pokazania. Przy następnej okazji pochwalę się zdjęciami miejscowych ciasteczek (choć nie przepisami), kupionych w piekarni z kontuarem. Na zakończenie jedynie dodam, że rozpoznano nas z trasy do Osteria Nuova, więc i było kilka pytań: skąd jesteśmy, jak się nam tu podoba i czy można postawić nam kawę....

Lingwistycznie: poggio, jak mi wyjaśniła Eli to wzgórze z grodem; co pewnie i jest prawdą. Dla mojej wsi, z jej basztą średniowieczną i siedzi na wzgórzu, Poggio do nazwy zabrakło i ochrzczono ją botanicznie. Dobrze chociaż, że Ginestra a nie, na przykład, Ruta. Albo Kapusta.
ma się tak do prawdziwej mozzarelli jak żurek knorra do żurku babci Zosi.


Są dwie  mozzarelle, jedna - dla niepoznaki nazywana fior di latte - i robiona jest z mleka krowiego, a drugą warzy się z mleka bawolego. Fior di latte daje sie się zjeść, ale pełną ekstazę osiąga się jedząc kawałek mozzarelli z mleka bawolego. I choć pozwolenie na przystawianie znaczka konsorcjum mozzarelli ma część Lacjum, to zdecydowanie i definitywnie najlepszą mozzarellę robi Campania. Tu nie ma nawet nad czym się zastanawiać: mozzarella z Lacjum - choć doskonała - tej z Campanii nawet do łydek nie dorasta.

Najbardziej znana z kampańskich mozzarelli jest mozzarella w stylu salentyńskim - słodkawa, o delikatnym zapachu świeżej serwatki i mleka; zaś w okolicach Caserty do kupienia jest mozzarella casertana, robiona z dodatkiem serwatki z dnia poprzedniego, czyli lekko kwaskowa, pachnąca jogurtem.


I choć najlepsze mozzarelle kupuje się od miejscowych producentów, to na stacjach benzynowych Campanii można znaleźć bardzo przyzwoitą mozzarellę. Ręczymy; sprawdziliśmy osobiście.

Carla Capalbo podaje adres mleczarni warzącej mozzarellę w stylu casertano:  Caseificio La Fenice w Presenzano (via Vado Piano, 5) Może ktoś będzie miał okazję tam podjechać?


Mich przywiózł nam słoiczek z oliwą tłoczoną w okolicach Frosinone. Nie wiemy z których oliwek ją tłoczono: Frosinone nie ma swojego DOP, a więc nie ma regulaminu w którym da się sprawdzić co powinno rosnąć w miejscowym gaju oliwnym. Wygląda też na to, że DOP nie prędko zobaczą, jeśli w ogóle: trudno znaleźć wspólny mianownik dla oliwy tłoczonej w zróżnicowanym topograficznie regionie z różnych gatunków oliwek. Jeśli wierzyć miejscowej prasie, prowincja Frosinone (czyli Ciociaria) może co najwyżej liczyć na IGP Ciociaria.

A oliwa dobra: smakowo bardziej kojarzyła się z Apulią i Kampanią niż z bardziej zieloną oliwą toskańską, była bowiem słodkawa, o wyraźnych nutach orzechowych i karczochowych, na zakończenie ostrożnie pieprzna.


Z okolic Irpinii, a konkretnie z Carife, przywieźliśmy z kolei następną oliwę, która  - od lat co najmniej pięciu - stara się o własny DOP. Tłoczona jest z miejscowej odmiany zwanej Ravece, dającej piękną, złocisto-zieloną oliwę o słodko-pikantnym smaku i świeżym, choć nie zielonym, aromacie.

Oliwę z ravece kupiliśmy, nie bez problemów, w Carife:  frantoio Hirpus, Viale A. Moro, 57
Najpierw nie mogliśmy znaleźć czegoś co przypominałoby frantoio, ale  końcu jednak trafiliśmy po to, aby się dowiedzieć, że właściela nie ma, ale możemy zapukać do drzwi jego rodziców...itd..itd...Kupiliśmy 10 litrów oliwy i 4 słoiki warzyw sott’olio. Boskie. Polecam.


Jeszcze raz potwierdza się reguła, że dobrą oliwę można we Włoszech znaleźć wszędzie, chociażby w Ginestra, gdzie wszyscy mają własne gaje obsadzone leccino, carboncellą, frantoio i pendolino; tłoczą z nich oliwę w miejscowym frantoio. Jeden z pracowników frantoio pokazał mi różne gatunki drzewek oliwnych. Już wiem, że pendollino przypomina wierzbę płaczącą, leccino ma drobne listki, a carboncella dodaje oliwie posmaku owocowego.

Adres Hirpus-a znalazłam w The Food and Wine Guide to Naples and Campania Carli Capablo. Też polecam :-)
ale w niedzielę mamy szansę na odegranie się za beleg van Leiden (czyli oblężenie Lejdy) z 1593-1594; i to z odsetkami!
wczoraj, z obowiązku rodzinnego, trzymałam kciuki za pomarańczowych. Dzisiaj, też z obowiązku rodzinnego, kibicuję Niemcom, bo nie ma - zdaniem rodziny - jak dobra holendersko-niemiecka rywalizacja: Niemcy będą mieli okazję opowiadać dowcipy o holenderskich kierowcach na autobahnie, Holendrzy spytają o rowery zarekwirowane przez adolfa, a  JC sprawdzi reakcję naszej bawarskiej prowincji na elementy wrogie, czyli na pomarańczową koszulkę z napisem Dutch Team.
włoski kochanek
od lat zbieram romanse z Italią w tle; ostatnio mniej, bo od kiedy zmieniłam adres na europejski wyschło mi źródło taniego materiału badawczego; romans w Europie jest drogi i deficytowy.  Rezygnuję jednak z prób napisania pracy naukowej o rozwoju gatunku, ewolucji charakterelogicznej bohaterów czy też modelu społecznego, a przechodzę do sedna rzeczy:

Idealny włoski kochanek ma na imię Alessandro lub Carlo (choć trafiłam też na hrabiego o wdzięcznym imieniu Barney), ma arystokratyczne pochodzenie i kasę lub tylko kasę i klasę co przejawia się na ogół w posiadaniu wypasionego samochodu (od Alfy w górę), odpowiedniej rezydencji i eleganckich matek wdów.
Alessandro, Carlo, Vincente czy Barney potrafi dobrze wyglądać w różowej koszuli, co niezmiernie dziwi dziewice i inne takie. Pachnie przy tym zawrotnie perfumami, koniecznie męskimi....

Ponieważ jest Włochem posiada winnice (liczba mnoga) lub zajmuje się czymś bliżej niesprecyzowanym, wymagającym sekretarza lub sekretarki oraz służby, na ogół w formie przyszywanej mamy o imieniu Rosa; mieszka Toskanii, rzadziej w Wenecji lub Rzymie. w palazzo z freskami i, niezależnie od miejsca zamieszkania, wie jak podać wspaniały obiad: spaghetti z sosem pomidorowym (czasami fettucine z truflami), sałatę z mozzarellą, parzy kawę i kokietuje kochankę tiramisu lub kawałkiem parmazanu. Jeśli ma winnice to i Chianti potrafi nalać, choć jego ukochana na ogół jest takim matołem, że albo na winach się nie zna albo urżnie się na amen po pierwszym kieliszku.

No i włoski kochanek zna się na seksie: wie o stymulacji piersi i potrafi zrobić cunilingus jak się patrzy. Szkoda tylko że nazewnictwa nie opanował. Miałoby się do niego większy szacunek, gdy wiedział że penis jeset członkiem a nie aksamitną długością, a centrum jej jestestwa potrafił nazwać po imieniu pochwą i łecztaczką; nawet jeśli miałby potem rozpalonymi usty szeptać w ucho cara, ti amo :-D
jak się nie ma zabytków klasy conajmniej zero z plusem, a chce się ściągnąć turystów to stawia się na sztukę współczesną i ogrodnictwo.


W Castelnuovo di Farfa muzeum oliwy pokazuje nie tyle proces produkcji co sztukę nowoczesną z oliwą w tle. A w maju Sabina jest krainą sztuki i kwiatów: Poggio Moiano się ukwieca, Ginestra pachnie lipami, Rieti wystawia rzeźbę (na zdjęciach) zaś w innych miejscach odbywają się imprezy artystyczne pod hasłem Arte Contemporanea in Sabina z wdzięczną nazwą venti eventi. Nie dojechaliśmy na imprezy ani do Fara, ani do Montopoli ani do Bocchignano, mimo że przejeżdżaliśmy obok w drodze po wino. Ale w przyszłym roku  na mur beton pojedziemy. Plakat bowiem ładny mieli :-)

jeden, jak rasowy polityk, patrzy prosto i uczciwie w oczy, żeby chwilę później próbować ukraść ci okulary. Drugi, typowy południowiec, zrobi to jutro, albo kiedyś.

chociażby można je sfotografować; Sama fotografia może być instruktażem, peanem na temat urody detalu, zaproszeniem na przyjęcie (nie zapomnij o bukiecie róż) lub 'garnek powinno się wylizać, najlepiej wsadzając do niego głowę'.  Osobiście podziwiam elegancką fotografię w stylu ’proszę się poczęstować tym kawałkiem serniczka’, choć uwielbiam (i próbuję robić) zdjęcia z serii: o kurwa, przychodzisz na koniec imprezy... chcesz poobryzać kości? A co wam się podoba? Jakie zdjęcia lubicie?


Co można zrobić? północno-europejską wersję pomidorówki z miętą. Nie potrzeba mentuccii; zwykła mięta wystarczy, pod warunkiem, że ma się dojrzałe i aromatyczne pomidory. A jak się rozgotuje w tych pomidorach kawałki dobrej bułki to wychodzi doskonała papka pomidorowa z miętą, czyli pappa al pomodoro con menta. Na oliwie zeszklić drobno posiekaną cebulę i kilka ząbków czosnku, wrzucić doń 2-3 filety sardeli, posmażyć trochę, dodać półtora kilo pomidorów, najlepiej obranych ze skórki, dorzucić garść drobno posiekanej mięty i kilka kromek rozdrobnionej bułki. Oczywiście sól, pieprz, ew. peperoncino, pokrywka :-) Gotować aż pomidory się rozlezą. Odstawić na kilkanaście minut, bo gorące jest wrogiem aromatu; przed podaniem polać oliwą. Oczywiście najlepsza będzie tu oliwa ’zielona’ w smaku, z nutą owocową (oliwa toskańska, z okolic Viterbo, Sabiny, zachodzniej części Kampanii). A pappa smakuje jeszcze lepiej dnia następnego. Nawet podrzewać nie trzeba. Wyjąć tylko z lodówki na dwie godziny przed podaniem. I zamiast łyżek podsunąć widelec, bo się ciut gęsta robi.

A co do jedzenia? Osobiście polecam Cesanese z Lacjum (G. Terenzi chociażby): piękny owocowy bukiet z nutami gorzkich migdałów.


nie łamię jednak ciszy przedwyborczej. To zdjęcie z równym powodzeniem może być osobistą wycieczką pod adresem kandydatów na prezydenta, kroniką formowania rządu kolalicyjnego w Holandii lub w Belgii, lub  komentarzem post facto do wyborów prezydenckich w moim tymczasowym Heimacie.

Zakładając jednak wariant polski demokratycznie dowalam tak fornalowi jak i trolowi, nie głosząc przewagi ani spiskowej wersji najnowszych dziejów kraju ani gumofilcowej wersji ’kochajmy się’.

Kontynuując motyw politycznego komentarza do wydarzeń europejskich nie widzę szans na rząd w Holandii. Żadna z partii nie dostała wystarczającej ilości głosów by móc rządzić samodzielnie, a lepienie koalicji z prawicy, chadecji, zielonych i partii nie wydaje się być skuteczne, choć i tak to lepsze niż pat belgijski, gdzie w związek mają wejść francuskojęzyczni socjaliści i partia flamandzka, która - jak młodzież wszechpolska - chce Polski dla Polaków i Flandrii bez francuskojęzycznych :-)
Po raz pierwszy od niewiadomo ilu lat, włoska scena polityczna wydaje się być oazą spokoju.

Dzieła sztuki ekstremalnej (lub - jak kto woli - komentarz polityczny) odkryłam w pobliżu Rieti (zjazd Rieti Ovest), w okolicach mleczarni Valle Santa.
tak jak kiedyś krążyłam wokół miasta, zwiedzając wszystko w okolicy, tak teraz od miesięcy łażę wokół opowieści o nim. O każdym innym mieście w którym byłam razem jakieś 6 tygodni, powiedziałabym, że jestem z nim zaznajomiona. Nie z Wenecją. I chyba nie ja jedna, bo tłumy pchają się do miasta w poszukiwaniu romansu. Tymczasem Wenecja romantyczna nie jest.



Powstała z osadów naniesionych do laguny przez rzeki. Miała być bezpiecznym miejscem, chroniącym uciekinierów przed barbarzyńcami. Stała się niepewnym domem, bo choć ani Attila ani Wizygoci na wysepki laguny się nie wdarli, to jednak jej mieszkańcy musieli walczyć w morzem, które wchodziło do laguny przez przesmyki zwanymi porti. Domy budowali na utwardzanym piachu, wbijając pale, które miały zapewnić stabilność fundamentom, ale i tak powodzie niszczyły domy, a w szczególnie trudnym roku woda zabrała dwie wyspy. W obronie przez najazdem od strony lądu budowali forty, a od wody morskiej odgradzali się nasypami i ścianami stawianymi z mat i pali wbitych w dno laguny.

Nie mieli wspólnych korzeni; te zostawili w Padwie, Aquileii, Treviso. Stworzyli więc mit o wyjątkowości miasta, którego rozpoczęło egzystencję - dzięki Opatrzności i jej instrumentowi: rybakowi zwanym Giovanni Bono - 25 marca 421 roku. To była bardzo ważna data: tego samego dnia anioł zwiastował Pannie Maryi oraz powstał Rzym.

Tak na prawdę miasto zaistniało prawie sto lat później i jako mało istotne osiedle na wysepkach laguny konkurowało z sąsiadami: siedzibę książęcą wybudowano bowiem na Malamocco, a patriarcha osiadł Grado. Waśnie i przepychanki do władzy ucięło gwałtownie niebezpieczeństwo najazdu ze strony Franków. I tak od 801 roku Wenecja zaczyna nabierać znaczenia. Dlaczego? Być może to ona zainicjowała proces zjednoczenia? A może po prostu najmocniej się rozpychała łokciami?

Miasto którego kamieniem węgielnym był mit, szybko znalazło korzenie nie we wspólnej przeszłości jej założycieli, ale w historii miejsca. Choć długo nie mogli się zdecydować na nazwę miasta, to ostatecznie nazwano je od plemion Wenetów (lub Wenetków), których wspominał Homer. Od słowa dux, rzymskiej nazwy dla zarządcy lub namiestnika, bierze się weneckie określenenie doge. Starożytni Wenetowie ubierali się na czarno i kolor czarny stanie się kolorem weneckich urzędów. Wenetowie handlowali solą; Wenecja przez długie wieki miała na nią monopol. Przede wszystkim Wenecjanie jak i  Wenetowie parali się kupiectwem. Być może to przetrwanie uzależnione od stopnia otwarcia na innych i bystrego oceniania sytuacji a nie ludzi, wpłynęło na ukształtowanie się tolerancyjnego  jak na owe czasy  społeczeństwa i formowanie systemu który skutecznie opierał się próbom narzucenia miastu tyranii. Chyba coś w tym jest  bo inna nacja kupców walczących z wodą  była również przykładem tolerancji i otwartości. Mam na myśli, oczywiście, Holendrów.....

Tyle wstępu o początkach Wenecji; to co napisałam teraz i co napiszę w przyszłości opieram na kilku książkach: wspomnianych dawno, dawno temu, The History of Venice (autor John Julius Norwich), Francesco’s Venice (autor Francesco da Mosto) oraz, w mniejszym stopniu, Venice Observed (Mary McCarthy). Impulsem do rozpoczęcia narracji okazał się zakup sprzed siedmiu dni Venice. Pure City Petera Ackroyda.

Na obrazku  fragmenty dwóch akwareli inspirowanych muzyką Vivaldiego, malowanych w okresie gdy temat Wenecji nie istniał nawet w odległych planach.
moczyłam  przez 48h, gotowałam 1h. Lupini  są brzydkie i gorzkie (czy ktoś z was próbował gryźć nasiona akacji? Lupini tak właśnie smakują). Idę robić solankę.
brakuje czasu na zrobienie rzeczy, które chciałoby się zrobić. Miast próbować piedirosso w Kampanii, załatwialiśmy sprawy urzędowe. Dostaliśmy bowiem z gminy list o nowej metodzie naliczania podatku od nieruchomości, którego pierwsza rata była do zapłacenia pod koniec czerwca. Wyliczyliśmy promile jak najlepiej umieliśmy, czyli zgadując, pojechaliśmy do banku po gotówkę i ustawiliśmy się w kolejce na poczcie. Z poczty pognaliśmy do objazdowego targu Cessidio po warzywa, witając się ze znajomymi ze wsi. Tu pięć minut z Anną Marią, tu buzia buzia z Giną (Gina paradowała w letnim zestawie czarnej spódnicy i buraczkowej obcisłej bluzeczce z napisem girls ułożonym ze sztucznych diamentów), kawka z Renato w barze Lo Sport...Trzeba też było kupić chleb w sklepiku u Giovanniego, dokupić warzyw i arbuza od pana z Rieti (też sklep objazdowy, w piątek po południu) i jeszcze podskoczyć do Osteria Nuova po makaron i kawę oraz znaleźć w Rieti sklep z mozzarellą. Już w ubiegłym roku widziałam znak mozzarella di buffala przy zjeździe Rieti Ovest, ale najpierw nie było czasu, potem powodu, a jeszcze potem nie mogliśmy znaleźć pozostałego zestawu kierunkowskazów. Tym razem nie mieliśmy czasu by się zgubić, a mozzarellę musiałam mieć bo i na piątek i w sobotę zaprosiliśmy gości. Wychodząc z założenia, że kierunkowskazy pojawią się w niezbędnych miejscach, dojechaliśmy do Valle Santa. Najpierw rozczarowanie, bo chcieliśmy małego gospodarstwa. A tu duża mleczarnia. Ale za to ze sklepikiem; a sklepik doskonale zaopatrzony. Po prawej stronie wyroby z mleka bawolego, po lewej mięso (hodują zwierzęta), trochę wędlin własnej produkcji i nabiał z mleka krowiego. O mało nie padłam na miejscu: mleko niepasteryzowane mieli! Prawdziwe mleko z napisem latte crudo!, i jeszcze masło w osełkach, jogurt, ricotta z mleka owczego. Pełen wypas. Kupiliśmy więc mozzarellę, którą planowałam uraczyć naszych szwedzkich sąsiadów na piątkowej kolacji, i ricottę potrzebną do sobotniego makaronu. Mozzarella (tak bawola jak i krowia) były świetne (oczywiście nie tak dobre jak mozzarella przywieziona z Kampanii, ale...), a ricotta to był odlot z przytupem. Kremowa, delikatna....Jednym słowem poezja.


I z tej poezji wyczarowaliśmy limeryk i odę. Limeryk był na deser: skórka cytryny, odrobina miodu akacjowego. Oda to sos z ricotty, pomidorów i kaparów. Przepis na sos, toskański chyba, przywiózł Mich (od Aromatycznego):

  • 2 małe cebulki
  • garść pomidorków koktailowych
  • garść kaparów w soli (opłukanych i posiekanych)
  • opakowanie ricotty
  • pęczek ruccoli
Cebulki zeszklić na oliwie, dodać pomidorki i kapary. Smażyć do momentu aż pomidory zaczną pękać i puszczać sok. Dodać ricottę, posiekaną ruccolę i kilka łyżek wody od gotowania makaronu.

Przepis na sos dołączony był do opakowania czerwonego (pomidorowego?) fettucine, przywiezionego przez gościa. Ja zaś kupiłam kilogram fettucine w Osteria Nuova, które musiały być zjedzone jak najwcześniej. Tak więc makaron wielojajeczny świeży trafił do sosu ricottowo-pomidorowego.  Mich zrobił jeszcze prosciutto z pachnącym melonem, JC otworzył dwie butelki cesanese z tenuty Terenzi. To była udana kolacja.

I jeszcze słów kilka o Valle Santa: na stronie mogłam znaleźć adresu, ale jest przynajmniej wytłumaczenie jak zjechać z Salarii :-)
Powered by Blogger.