Ciekawe czy jeśli Holendrzy mieliby wybierać nowy herb to czy przypadkiem nie byłby to Nijntje (od koNIJTJE, króliczek) Dicka Bruny? I czy Nijntje podobałaby się H. Matisse? Skąd Matisse i kreskówka? Otóż Dick Bruna, zafascynowany kreską Matissa, postanowił naśladować styl Francuza. Niezbyt mu to dobrze szło (na wystawie w Rijksmuseum pokazano martwą naturę Matissa i wysiłek Bruny. Niestety, porównania nie ma), więc sięgnął po kreskówkę. W roku 1955 pojawiła się pierwsza Nijntje, która miała być chłopcem, ale spodenki nie wyglądały na niej dobrze (pewnie za dużo kresek), więc ubrano ją w sukienkę. Od początku była biała, choć pierwsza Nijntje, ta z lat 50. przypominała zabawkę z lekko rozchodzącymi się na boki uszami. Dopiero wersja z 1965 roku zgubiła pluszowatość ciałą i dostała wyprostowane słuchy.


Nijntje jest znana; doczekała się nawet japońskiej podróbki - Cathy z Hello Kitty, świeci (lampa Nijntje, którą chciałabym mieć na biurku), gra w filmie i ma swoją ulicę, a właściwie skwer w Utrechcie - Nijntjepleintje (króliczkowy skwerek), ale to nie przy Nijntjepleintje stoi muzeum jej poświęcone, a przy Agnietenstraat 1. Na razie jednak jest to jedynie Dick Brunahuis, ale od grudnia nazywać się będzie tak jak powinien, a więc Nijntje Museum Utrecht.

Z okazji 60. urodzin Nijntje Holandia porozstawiała figurki Nijntje (tu informacja i adresy). Jest Nijntje przebrana za żółtką kaczuszkę (czyli Neentje), Nijntje Made in Holland w żółtych trepkach, w różowym skafandrze i kasku oraz w seledynowym ubranku z gałązkami na uszach, zaś w hali głównej Schipol wita Nijntje w Royal Delft. Jest też tam jeszcze inna, ale jej nie widziałam. O szóstej rano kiepsko widzę, interesuje mnie głównie filiżanka mocnej holenderskiej kawy a nie figurka 60. letniej baby, nawet jeśli jest sławna :D

Ciekawa jestem kogo lub co ustawiliby Włosi? Dawida? Fiata 500? A może Calimero, najsławniejszego włoskiego kurczaczka z bloku reklamowego Carosello (tu notka na temat), który, tak jak Nijntje, zrobił międzynarodową karierę i jest w wieku nowej Nijntje, tej z wyprostowanymi uszami :D



We Włoszech, tak jak w Polsce, Nijntje znana jest jest jako Miffy. coniglietta Miffy.
Moje dwa ulubione miasta - Wenecja i Amsterdam, zanim doszły do okresu wpływów i bogactwa, zaczynały jako wiochy, z chatami z błota i trzciny, przetykanych  pastwiskami i ze świniami na ulicach. Wenecja zaczęła jednak dużo wcześniej, i w XI wieku wznosiła bazylikę św. Marka, szczytowym osiągnięciem architektury Amsterdamu było budowanie piętra i komina. Ale gdy potęga Wenecji zaczynała być wspomnieniem, Amsterdam zdążył wyautować Hanzę, handlować z całym światem i stracić zmysły dla tulipana.

Wenecja papieży i arcybiskupów trzymała na dystans, przy okazji zapracowywując na kilka konfliktów z Państwem Kościelnym. Piętnastowieczny Amsterdam próbował zatrzymać rozwój klasztorów i konwentów, zakazując napraw w klasztorze. Klasztory zajmowały bowiem cenną przestrzeń, każdy z nich musiał mieć własną kaplicę, ogród warzywny, piekarnię, podwórze, stajnie i warsztaty, a w dodatku zakony mogły wykupować okoliczne tereny. Trudno jednak udawać, że rozkwit w drugiej połowie XIV wieku zawdzięczał Amsterdam tylko i wyłącznie komercji. I choć trudno w to dzisiaj uwierzyć, Amsterdam był celem pielgrzymek (jeden z 8 późnośredniowiecznych must see) do tego stopnia, że miasto wprowadziło specjalne zasady, które miały pomóc w okiełznaniu żywiołu w dni święte. Zaś obydwa drukowały zakazane dzieła Piero Aretino

Z tego okresu zostały nam nazwy ulic: Gebed zonder end (modlitwa bez końca), Monnikenstraat (ulica mnisia), Bloedstraat (świętej krwi), Bethanienstraat (tu proszę o wyrozumiałość i cierpliwość, Geert Mak nie precyzuje, a mnie nie udało się znaleźć informacji o średniowiecznych betankach), gdzie rzeczone Betanki pasły krowy.




Wenecja ma się nieszczególnie dobrze, w każdym razie nie ma pomysłu co ze sobą zrobić, Amsterdamowi idzie lepiej, a nawet bardzo dobrze, choć - jeśli wierzyć Geertowi Makowi - rodowitych Amsterdamczyków w Amsterdamie - tak jak Wenecjan w Wenecji -  jest jak na lekarstwo.


Obydwa miasta doczekały się współczesnych monografii. W przypadku Wenecji niezastąpiona jest książka Juliusa Norwicha Historia Wenecji (książka jest z 1982, w tym roku polski przekład wydało W.A.B) i prawie równie dobra  Wenecja Biografia  Petera Ackroyda (z 2009 roku, w kwietniu b.r. wydana przez ZYSK I S.KA).

O historii Amsterdamu czytałam w książce Geerta Maka, jak na razie nie przetłumaczonej na j. polski. I to z jego książki pochodzi adresy piętnastowiecznych targów, historia o klasztorach, oraz niewymienione w tekscie notki  informacje o zakazie gry w piłkę w Nes (by hałas nie przeszkadzał w konptemplacji) oraz o możliwości kupna całego żywego słonia na targu.

=====
wszystkie zdjęcia są z Rijksmuseum

=====
trochę się o Wenecji już napisało:
A o Amsterdamie nic ;D


na Museumplein w Wenecji Północy ustawiono 125 tysięcy słoneczników. Vincent by się ucieszył. Tyle słoneczników do namalowania. Labiryntem ze słoneczników  Amsterdam świętował uroczyste otwarcie nowego holu Muzeum van Gogha.


Załapaliśmy się na nie przypadkiem, gdy pojechaliśmy obejrzeć co Hiszpanie* zrobili Rijksmuseum. A więc donoszę, że zrobili kawał dobrej roboty. Nowe atrium nie udaje XIX wiecznej architektury zaprojektowanej przez P. Cuypersa, ale nie jest też fantazją w szkle i w inoxie. Odrestaurowano freski i witraże, dodano nowe skrzydło na kolecję sztuki azjatyckiej, a przestrzeń wystawową podzielono chronologicznie. I tak autoportret młodziutkiego Rembrandta nie wisi z jego Strażą, zaś obok Vermeera jest Metsu, a nie Jan Steen.

W końcu zniknęły białe ściany i ostre światło. Teraz ściany są ciemnoszare, obrazy oświetlone tak, że widać je z daleka, a przedmioty rzucają piękne cienie. Co pewnie ucieszyłoby Carlo Scarpę, który był jednym z propagatorów nowego stylu w wystawiennictwie. Pewnie by mu się to nowe Rijksmuseum spodobało.


 A my wracamy do Amsterdamu nie tylko by zobaczyć resztę muzeum (niestety, nie da się tego ogarnąć w jeden dzień, mózg pada po kilku godzinach) ale też by wejść na wystawę zestawiającą van Gogha z Munchiem. Śmiem twierdzić, że nikt lepiej od Holendrów nie potrafi robić wystaw syntezujących. Wystawę Rembrandt - Caravaggio pamiętam z detalami do tej pory i uważam ją za jedną z najważniejszych wydarzeń artystycznych mojego życia. Co nie znaczy, że pamiętam datę wystawy :) Musiałam sięgnąć do zapisków: na stronie tytułowej książki z wystawy zapisałam: A'dam 24. maja 2006.


=========
Informacje:
======== 
*Cruz y Ortiz z Sewilli odpowiadali za całość projektu, który miał nie tylko obejmować stworzenie nowych przestrzeni wystawowych, ale też i zadbać o zachowanie oryginalnej architektury budynku, który sam w sobie jest obiektem zabytkowym.
Nie będziemy razem drobić cynaderków na coratellę. Nie posiedziemy na progu skubiąc zielsko na przystawkę. I nie pogadamy o tym jak to było na służbie u hrabiny. I już się nie dowiem czy wiedziała, że Annamaria i Piera, jej dwie córki, biegały do kamieniołomów by patrzeć odstrzał trawertynu, co było zajęciem niebezpiecznym, a więc zakazanym. Nie ma już Babci Nicoliny.

Mussolini wniósł nowe wartości do szeroko rozumianej kultury włoskiej I tak powiedzenie che cavolo (co za kapusta!) żyje na równych prawach z che cazzo (co za cholera!), choć zakaz używania przekleństw w miejscach publicznych został zniesiony jakiś czas temu. Nadal mówimy calcio na futbol, tramezzino na kanapkę i czasami słyszy się jeszcze określenie autista, choć kierowca częściej znany jest jako guidatore*.

To dzięki Mussoliniemu, a właściwie dzięki cenzurze, zarżnięto na żywca i bez znieczulenia włoski kryminał. Włoch nie mógł być kryminalistą, policjant musiał być święty. A że hagiografia i powieść umoralniająca to inny sektor rynku, więc powieść kryminalna w nowej wersji przestała interesować i czytelników i co zdolniejszych pisarzy. I przez długie, długie lata powiedzenie dobry kryminał włoski było takim samym oksymoronem jak powiedzenie, że Berlusconi szanuje demokrację.

Le veline, bibułki, pojawiły się też czasów faszystowskiej cenzury. Wiadomości musiały być pisane przez kalkę, zatwierdzony oryginał zostawał w archiwach rządowych, a dziennikarz lub redaktor pisał lub czytał z bibułki. Po wojnie bibułki z ministerialnymi rozporządzeniami pozostały w użyciu, aż w 1988 roku Piątka (Canale 5) Berlusconiego stworzyła program satyryczny Strisca la Notizia, w którym bibułki z wiadomościami podawały prowadzącym skąpo odziane atrakcyjne panienki, wkrótce znane publiczności jako veline.

Velinesche veline (szczupłe i zalotne bibułki), oprócz wartości że tak powiem językoznawczych, reprezentują fenomen społeczny - velenismo, związany głównie z telewizją. Samego określenia nie sposób dobrze przetłumaczyć. Są veline, ale są też i velini, czyli bibułki i ciacha. Chyba określenie seksistowa tabloityzacja telewizji jest adekwatnym polskim odpowiednikiem velenismo, choć nie do końca jednak tłumaczy o co z velenismo chodzi, gdyż tak velina jak i velino  (l.mn. veline i velini) nie jest określeniem pejoratywnym. A więc czym jest? Nowym opakowaniem bella figura? Czy jedynie wyrazem podziwu dla parcia na szkło?

========
*więcej na temat w poście me ne frego albo i nie

=======
zdjęcia z Rzymu, Sabuadii, Ausonii i Wenecji
Ginestra (nie)pozdrawia
Nowa znajoma powiedziała wiem że nie chcesz pomagać. W znaczeniu: nie chcesz prywatnie udzielać informacji. Ano nie chcę. A właściwie chciałabym, ale mam też wymagania, gdyż z zasady nic nie robię za darmo. I tak chciałabym usłyszeć dziękuję. Albo przeczytać: podobało się nam to i to, ale tam drugi raz wrócić nie chcemy.  Tymczasem fakty są takie, że dziękuję jest zbyt kosztowne,  zaś napisanie drugiego osobistego emaila- bo pierwszy, ten z prośbą o pomoc wyczerpał zasób kurtuazji - jest zbytnim obciążeniem emocjonalnym.


Weźmy taką H, przyjaciółkę znajomej. Mogłaby napisać, podziękować osobiście. Pracowałam nad listą rzeczy wartych zobaczenia w okolicy, sporządziłam przewodnik po restauracjach i miejscach kulinarnych godnych polecenia. Usłyszałam od niej coś osobistego? Nie.

Albo chłopak, który wybierał się objazdem po Europie, z postojem w Gent. Poprosił o listę miejsc wartych zobaczenia. Spisałam, podlinkowałam miejsca, których w przewodnikach nie znajdzie. Więcej się już nie odezwał.

Oczywiście nikt mi nie kazał. Nikt nie zmuszał. Robiłam bo chciałam. Podobno sama przyjemność pomocy powinna wystarczyć. Nie wystarcza. I tak jak nie chciałabym spotkać chłopaka jadącego Gent, pary która wybierała się do Umbrii i prosiła o pomoc w zorganizowaniu marszruty, tak mam nadzieję, że z H. w Ginestrze się nie zobaczymy.
Powered by Blogger.