jeszcze na początku października robiłam im zdjęcia.

Było to inne miejsce, inna pora roku.
Miałam się nie chwalić, bo musiałabym napisać, że na urodziny dostałam świetny prezent. Ale jak tu się nie chwalić i, wbrew zasadzie nie przekazywać bardzo osobistych informacji, gdy ma się w ręku encyklopię pasty?

Jak sama nazwa wskazuje, jest to kompendium wiedzy o rodzajach makaronów dostępnych we Włoszech. Jeśli wierzyć autorce, to jest to jedyna publikacja tego rodzaju, bo do tej pory albo autorzy padali w przedbiegach próbując ogarnąć temat, albo katalog był niekompletny gdyż opierał się na materiałach dostępnych w książkach kucharskich.

Informacje z książki będę sączyć do bloga powoli. Raz, że wolno czytam; dwa, jako kobieta w pewnym wieku, potrzebuję czasu na przetworzenie informacji. Powiem jedynie, że wstęp odautorski tłumaczy metodologię zbierania materiałów do książki i wprowadza w wiedzę o arkanach robienia pasty.

Tyle uwag odczytelniczych :-)


Encyclopedia of Pasta
Oretta Zanini de Vita (autor)
Maureen B. Fant (tłum.)
University of California Press (wyd,)
Romantycznie
Pierwszą naszą dobrą mozzarellę jedliśmy w Neapolu w któreś święta bożego narodzenia. Delikatna, w konsystencji przypominała bardzo gęsty twaróg otoczony cienką skórką. Jedliśmy ją z oliwą, solą i pieprzem. Innym razem z pomidorem. A jeszcze innym roztopioną na pizzy.


Rzeczowo

Skądś dowiedzieliśmy się, że Lacjum ma dobrą mozzarellę.

Fratelli Locatelli, Osteria Nuova
Fior di latte, mozzarella robiona z krowiego sera, był smaczny, ale brakowało mu czystości smakowej. Później dane nam było, w tym samym sklepie, kupić prawdziwą mozzarella di bufala. Kolor był, ale konsystencja nie ta. Skórka za gruba, ser zbyt ciągnący. Jak się okazało, mozzarella, mimo przechowywania w serwatce, starzeje się bardzo szybko. Najlepiej więc kupować ją bezpośrednio od producenta, w dniu produkcji sera i jeść natychmiast (choć niekoniecznie w samochodzie, w drodze do domu :-))

Magliano Sabina
Jestem niezmiernie wdzięczna moim genom, że dają mi dobrą pamięć wzrokową. Dzięki niej zapamietałam, że widziałam w Magliano Sabina drogowskaz na producenta mozzarella di bufala. Pojechałyśmy tam z Z. Pani poczęstowała nas kulkami mozzarelli a ja poprosiłam o duży kawał, co-jak się w później okazało- było pomyłką. Trzeba było kupować bocconcini, czyli kuleczki. Były świeżutkie; pewnie z porannej produkcji. Kupiony przez nas kawał mozzarelli był bardzo dobry, ale skórka zaczęła na nim grubieć, znaczy się produkt z wczoraja, jak mawiają na Kujawach.

Futurystycznie
Zdaję sobie sprawę, że prędzej polecimy na Marsa niż dostaniemy dobrą mozzarellę w Polsce czy w Niemczech, ale może warto rozpocząć podróżowanie w poszukiwaniu dobrej mozzarelli?

Jeden adres już mam :-)

Jak wybrać świeżą mozzarellę?
Powąchać. Zapach serwatki powinien być prawie niezauważalny.
Pomacać. Dobra mozzarella jest miękka, o delikatnej i sprężystej skórce, ale nadal powinno dać się wyczuć delikatne serce sera :-)


Dane techniczne
mleko bawole zawiera mniej wody niż krowie, owcze czy kozie, za to o wiele więcej tłuszczu (krowie 3,9g, bawole 8,0) i wapnia.

Na marginesie

bawoły wodne są, podobno, bardzo łagodne. Szkoda że tego nie wiedziałam odwiedzając producenta mozzarelli. Zrobiłabym lepsze zdjęcie bo, przyznaję się, do bawołów bałam się podejść
rozpakowani, wygrzani na słońcu, wybraliśmy się do Tuscanii. Za pierwszym razem, ponad rok temu, zrobiła na nas mocne wrażenie,chcieliśmy kupić pewnien dom w centrum, i w ogóle było w Tuscanii fajnie

Tym razem dane nam było odwiedzić dwa kościoły na wzgórzu: San Pietro i Santa Maria Maggiore. Zdjęcia są bardziej wymowne niż (moje) słowa, więc bez zbędnej reklamy dodam, że kościoły są otwarte do południa, czasami po południu i, choć nie ma obowiązkowego zakupu biletu, wypada wrzucić monetę do skarbonki w podzięce dla wolontariuszy, którzy otwierają drzwi. W środku są piękne freski, wspaniała ambona, trony biskupie dla lalek, dobrze zachowana krypta i kolekcja nagrobków etruskich. Dodatkowo San Pietro ma jeszcze wykopaliska architektoniczne, kilka dużych wież oraz widok na Santa Maria Maggiore prawie z lotu ptaka.


Do Tuscanii wróciłam też z Z. Ta sama trasa, te same kościoły, te same wrażenia, lepsza pogoda, ładniejsze zdjęcia. Ten sam tygrys pilnujący Santa Maria Maggiore, choć tym razem wejścia pilnował wylegując się na ławce w kościele.

Wloszczyzna o Tuscanii:
turystycznie
kulinarnie

niedaleko od Tuscanii, na obrzeżach etruskiego Vulci (i parku o tej samej nazwie) stoi zamek jak z kreskówki Disneya: z szaroczarnego kamienia, otoczony fosą. Trochę jakby na potwierdzenie skojarzeń z produkcjami holywoodzkimi, wieże zaookrąglone są tylko od strony ulicy, a fosa nie do końca otacza mury :-) Na tyłach zamku urwisty kanion rzeki Fiora (bardzo piękny), most średniowieczny oraz ostrzeżenie o nieprzewidywalnych powodziach. W zamku jest muzeum archeologiczne, którego nie chciało nam się zwiedzać, bo mieliśmy już dość Etrusków. Pewnie obejrzymy je przy następnej okazji, bo w/g Blue Guide znajduje się w nim głowa kobieca z terrakoty wskazująca na wpływy Praxitelesa.

bruschetta z palnika gazowego. Chleb, oliwa, pomidory i zielenina-miejscowe.
Do Monte dei Paschi w Bolzano pojechałam . Podróż, nie powiem, przyjemna. Śliczna jesienna pogoda, romantyczny śnieg na szczytach i Eminem na pełen regulator.

Pan w banku był miły, wstukał cyferki konta i wyszło mu, że nie mogę zapłacić bezpośrednio z konta, bo konto jest non-residente, czyli mogą je obsłużyć w Rieti. Oczywiście zawsze jest opcja zapłacenia za rachunek gotówką pod warunkiem, że bank posiada okienko do przyjmowania gotówki. W Monte dei Paschi di Siena w Bolzano okienka, a więc i opcji gotówkowej,nie mieli. MIeli za to bankomat z którego, po próbach odkrycia pod którym przyciskiem kryje się opcja wyciągnięcia gotówki (odkryłam, że przez bankomat można również zapłacić rachunki. Nie, nie sprawdziłam czy ja też mogę, bo spieszyłam się aby wszystko zakończyć przed 12:30 czyli przerwą obiadową, która w Bolzano trwa do 15:30) zabrałam resztki naszych środków finansowych. Pan z banku poradził mi udać się na pocztę.

Pocztę znalazłam.
Rachunek zapłaciłam.
Zwiedziłam targ warzywny.
Winogron fragolino nie mieli, ale kupiłam kiść peperoncino i kawałek placka z kasztanów (przyjechał ze mną do domu; chcę go najpierw obfotografować).

wniosek nr 1:konto w Monte dei Paschi do zlikwidowania, bo o kant dupy można rozbić opcję internetowego płacenia rachunków. Właściwie o kant dupy całe konto można rozbić skoro nie bank nie może zrobić przelewu z mojego konta.
wniosek nr 2: Muszę wyrobić sobie nowy paszport amerykański (stary się przeterminował) i wtedy dostanę residenza bez bawienia się w tłumaczenie polisy ubezpieczeniowej z niemieckiego na włoski i bez konieczności wpłacania odpowiednich sum na konto.

No i najważniejszy wniosek nr 3: nie muszę jeździć do Bolzano. Wystarczy pierwszy urząd pocztowy po drugiej stronie granicy. Pełnia szczęścia......
że mi się włoskie tematy skończą, bo nawet jeśli skończą mi się inspiracje kulinarne, wiedza o kulturze i zabraknie zabytków do opisania,sięgnąć po opowieści o elektryce, telefonie i banku.

Odcinek 1
jak wiecie, odcięto nam prąd za niezapłacenie rachunku. Ponieważ mamy już działające (?) włoskie konto bankowe, więc od tygodnia próbowaliśmy zapłacić ów nieszczęsny rachunek. ENEL nam nie pozwala, nawet nie możemy się dowiedzieć czy nie wpłynął jeszcze jeden rachunek (kara za niezapłacony rachunek czy nie-rezydentom nie wolno patrzeć w necie?). Przenieśliśmy się na stronę internetową naszego banku. Mamy wykupioną opcję on-line banking. Wszystko ślicznie, mamy nawet gizmo do wstukiwania kodu.....tylko że strona służy do oglądania stanu konta. Rachunku zapłacić nie można, bo....nie jesteśmy rezydentami.

Postscriptum do odcinka 1
jutro JADĘ do Bolzano (tam jest najbliższa filia Monte Paschi) żeby zapłacić rachunek za prąd. 250 km w jedną stronę. Koszty dodatkowo podliczę po powrocie.

Odcinek 2 będzie o gazie, który mamy, choć nie widzieliśmy jeszcze ani jednego rachunku. We wtorek mam dzwonić do ENI (firma od gazu). Jeśli działają tak jak ENEL i Monte Paschi to mam zapewnione posty na przynajmniej 3 miesiące.
Z., z zapałem studiująca tradycję europejskiego monastycyzmu wyciągnęła mnie do Subiaco. Łaskawie dałam się namówić :-) I nawet nie żałowałam. Warto było jechać, chociażby dla samych widoków, ale gwoździem programu były nie góry, a cały zespół klasztorny z dwoma kościołami ustawionymi jeden na drugim. W dolnym jest zachowana cela św. Benedykta, odpowiednio ozdobiona. Krzaki jeżyn w które się rzucał, aby odpędzić od siebie grzeszne myśli, do naszych czasów nie przetrwały. Nie ma też wypchanego kruka, który ostrzegł Benedykta przed trucizną w talerzu z zupą. A szkoda, bo dobra byłaby z niego relikwia. Koscioły ozdobiono od stóp do głów wspaniałymi freskami. Mój ulubiony (fresk, nie kościół) przedstawiał 3 fazy rozkładu ciała po śmierci. Drugim ulubionym był wizerunek św. Jan Chrzciciela porośniętego sierścią, a na trzecim Śmierć na koniu. Bardzo lubię średniowieczne komiksy z prawdami objawionymi.

W oglądaniu przeszkadzała obecność wycieczek emerytów amerykańskich, którym przewodnik musiał tłumaczyć, że styl romański był przed renesansem.

Zwiedzanie klasztoru i parkowanie jest darmowe. Dojście z parkingu do klasztoru daje po kościach. Schody prowadzące pod górę są dość długie i stromawe. Sklep z pamiątkami dobrze zaopatrzony choć drogi

Więcej informacji o klasztorze można przeczytać tutaj
niby kuchnia włoska powstała na potrzeby patriotyczne w XIX wieku, ale coś odróżniało Włochów jeszcze w okresie, gdy nie wiedzieli, że są WłochamI: tradycja jedzenia surowej zieleniny. Już w średniowieczu, gdy Europa obryzała kości od udźców a surowiznę pozostawiano krowom i biedocie, Włosi, do posiłku (mięsnego), podawali zieloną sałatę. Gdy w Europie nastała moda na przystawki z rozgotowanych warzyw, Włosi nadal przeżuwali zieloną sałatę. Śmiano się z nich i drwiono, a oni-nawet na wygnaniu w Londynie z przyczyn prześladowań religijnych-tęsknili za mieszanką zielska przyprawionego solą i octem.

Dziwny naród, prawda?

Na podstawie Italian Cuisine, autorzy: A. Capatti i M. Montanari

Anagni jest, moim zdaniem, miastem do którego powinno się wracać. I to często. Rok temu miauczałam o urodzie krypty w katedrze. Teraz pora na zachwyty nad posadzką. Powstała prawdopodobnie w pierwszej połowie XIII wieku, czyli gdy rodzina Cosmati tworzyła swoje precyzyjne mozaiki. Oficjalnie jednak posadzkę w duomo określa się jako cosmatesque. Tak czy owak, warto zobaczyć i jako kawał dobrej roboty rzemieślniczej i jako twór artystyczny.

I to, że wpadam w zachwyty nad kawałkami kamieni ułożonymi we wzorki wcale nie znaczy, że odradzam zejście do krypty. Wprost przeciwnie. Tym razem odkryłam, że baranek ofiarny na jednym z fresków wygląda jak pudelek kiepsko ostrzyżony.


I jeszcze kilka słów o rodzie Cosmati, czyli Kosmatych. Pochodzili z Rzymu; tworzyli od ostatniej dziesięciolatki XII do połowy XIII wieku. Zasłynęli wspaniałymi mozaikami, chociażby w bazylice laterańskiej czy San Lorenzo. Protopastą rodu był Lorenzo, tworzący na pewno w 1190 roku, ostatnim - Giovanni (1235). Gdzieś pośrodku plasują się Giacopo i Lucca, którym przypisuje się mozaiki w Anagni i w Subiaco. O Subiaco jutro :-)


jedziemy do Włoch, ślinimy się na widok targów, wylizujemy talerze w trattoriach....Po powrocie narzekamy na brak sardeli i peccorino. Tymczasem kuchnia, do której wzdychamy w Warszawie, Monachium czy Amsterdamie, opiera się- w dużej mierze- na tym co u nas ląduje w koszu na śmieci. Te pracowicie odkrawane przez nas liście rzepy, kalarepy czy buraków są częstym dodatkiem do makaronów lub risotto. Zamawia się je w eleganckich restauracjach jako contorno.

Kiedy i do nas dotrze (a piszę to nie tylko o Polsce, ale również i o Bawarii, w której obecnie mieszkam, i o Holandii i Belgii, w których mieszkałam ponad 10 lat), że powinniśmy zastanawiać się co zgarniamy do kosza? Czy w końcu zrozumiemy, że zupa z pokrzyw i sałatka z mlecza to niekoniecznie dowód biedy, a raczej wyrafinowanego smaku?

Tyle mojego nawracania na wiarę. Dla nawróconych (i zainteresowanych zdjęciami) podaję przepis na troffie z liśćmi pospolitej rzepy. Troffie można samemu uturlać z ciasta zrobionego z mąki i wody. Oczyszczone i pokrojone liście rzepy podsmażyć (aż będą miękkie) na oliwie z dodatkiem czosnku i peperoncino. Ugotowany makaron dodać do zieleniny, wymieszać, wlać odrobinę oliwy dla odświeżenia smaku i podawać posypane świeżo zmielonym pieprzem i startym serem. Pecorino, of course :-)

Zdjęcia robione nie w Wasserburgu a w Ginestra; niestety-w przeciwieństwie do nawyków kulinarnych-włoskiego światła nie da się przesadzić na grunt bawarski :-)
Pokłóciłam się z przyjaciółką. O zdjęcia z Włoch. Nie podobały się jej ujęcia odrapanych murów. Nazwała to romantyzowaniem rozkładu (po angielsku brzmiało to jeszcze lepiej: romanticising decay). Oskarżała Włochów o brud, niechlujstwo, brak szacunku, a mnie-pośrednio-o dorabianie sobie do tego ideologii.

Zabytki powinny być zadbane. Odnowione. Mają wyglądać czysto. Argument D. o przynależeniu zabytków do przyszłych pokoleń wydaje się nie do zbicia. Tylko że romantyzowanie rozkładu jest częścią naszej kultury. Nazywamy to szacunkiem dla wieku i zmarszczek. Gdybyśmy rozkładu nie romantyzowali to ludzi w wieku emerytalnym powinniśmy oddawać na części zamienne lub przemiał. Lub wymuszać na nich operacje plastyczne. A jeśli argument o ludzkim losie nieuchronnie idącym w kierunku ostatecznego rozkładu wydaje się na wyrost, to zacznę z innej beczki: od którego momentu kończy się stan naturalny a zaczyna rozkład? Czy Akropol jest w stanie naturalnym czy stanie rozkładu? Restauracja fresków w Kaplicy Sykstyńskiej wydawała się być mądrym-według porządnickich-posunięciem. Dlaczego więc porządniccy zaczęli jęczęć że klimat nie taki sam, bo kolory ostre? Czy wystarczy połatać, tak jak zrobiliśmy my, z nawiązaniem do tradycji okolic, czy powinniśmy posunąć się dalej? Wyprostować ściany, zerwać salceson z podłóg i przestać kupować odrapane krzesła z ebayu?


Postscriptum bez taryfy ulgowej: obiecałam sobie, że więcej zdjęć z Włoch pokazywać jej nie będę. I chyba dam znać UNESCO, bo może-w przypływie germańskiej potrzeby odbudowywania-zacznie robić porządek z Koloseum albo willą Hadriana :-)

wszystkie zdjęcia pochodzą z Lacjum
Góra (licząc od lewej): ulica w Rieti, Anagni, Fossanova
Dół (od lewej): Tuscania, Tuscania i Anagni

1. przy drogach kwitną różowe cyklameny wielkości stokrotek
2. dojrzewają oliwki wielkości oliwek :-)
3. słońce zachodzi o 19:45, a po jego zachodzie jest zimno: trzeba zakładać sweter wychodząc na balkon

od września ubiegłego roku cierpię na zespół chorobowy campanilissimo. Objawy pogarszają się po odwiedzinach w Ginestra. Choroba jest zaraźliwa. Cierpi na nią JC, cierpią Szwedzi, i podejrzewam, że pani z baru jest klinicznym przypadkiem:

-ludzie z Ginesta są wspaniali, o wiele lepsi od tych z Monteleone
-?
-w Monteleone wpadają tylko na sekundę, piją kawę i gnają dalej. W Ginestra mają mają więcej czasu dla sąsiadów
-a Poggio San Lorenzo?
-O, ci są w porządku. Mam tam przyjaciółkę


Ginestra jest the TOPS, ale reszta Sabiny też w porządku. Na pewno jest ładniejsza niż prowincja takiego Viterbo, czy przeludnione okolice Latiny. A już wygrywa na starcie z Toskanią czy taką, na przykład, Umbrią. Północne Włochy nawet nie są dopuszczone do konkursu :-)

na tyłach Rieti, broniąc dostępu do bogactw Sabiny przed zakusami Picenów i innych, leży góra Terminillo. Wydaje się oswojona: dojazd łatwy i w miarę przyjemny; architektonicznie też zaawansowana-hotele dorodne, cementowe, z widokami, na każdym zakręcie a to restauracja a to bar. Nic tylko jechać i machać American Express.

Za hotelami i parkingami zaczyna się ostry podjazd i kończy cywilizacja a zaczyna przyroda. I przyjazna ona nie jest.

12 października 2009, w południe, robiłam zdjęcia na Terminillo i marzłam. 30 km wcześniej, w Ginestra, świeciło słońce, zieleniły się wzgórza, zbierałyśmy figi i miętę wystrojone w sandały i bluzki z krótkimi rękawami.

O Monte Terminillo pisałam już wcześniej: technicznie to nie Sabina

trufle dwie, wielkości orzecha włoskiego, kupiłyśmy w Leonessie.

Trufle, pochodzeniem z Umbrii, wyglądały ładnie, pachniały obiecująco i były fotogeniczne (co będę mogła udowodnić wklejając zdjęcie zrobione przez Z, gdy owo rzeczone zdjęcie ściągniete zostanie z aparatu do komputera). Jak wszystko z Umbrii (z wyjątkiem Sangrantino), trufle były prawie OK. Dawało się je zjeść, aromat jakiś tam miały, ale trudno mówić ekstazie kulinarnej. Do listy powodów dla których NIE POWINNO SIĘ jeździć do Umbrii (nr. 1 na liście to Orvieto) dodaję trufle. A nasze dwie trufle mamłałyśmy w dwóch wersjach: na toście z jajecznicą i z fettucine. Fettucine było doskonałe, mimo że kupione w SISA. Jeszcze raz mam potwierdzenie, że najlepsze rzeczy Włosi zostawiają w domu a eksportują to czego żaden szanujący się Włoch do ust nie weźmie.
ilustracja:
1.

najpierw na parkingu prawie-pod-oknami zgromadzono sprzęt (prawie) ciężki i hałdę piachu. W poniedziałek 21. września o 8 rano rozpoczęto rycie w ramach projektu 'acquedotto'. Przeryto całą Ginestrę doszczętnie, od baru Sport do centro storico, a wioska dostała nowe studzienki cementowe i grube czarne rury. Gdy wyjeżdżałyśmy, projekt 'acquadotto' był ukończony. Zaczęto zaś projekt 'electricita', który obejmował rycie rowu obok rowu wyrytego przy projekcie acquedotto.
2.
Mario, którego namierzyłam pod sklepem w Osteria Nuova, miał nam dostarczyć trufle na spróbowanie. Nie dostarczył. W Leonessa kupiłyśmy własne trufle, które wyglądały lepiej niż smakowały.
3.
Z racji projektu acquedotto zakręcano wodę o 8 rano, włączano o 12 i wyłączano ponownie o 15. Sikało się według harmonogramu. Gotowało po 18. Resztę dopowiem w rozdziale 7bis
4.
Pojechałam do banku odebrać kartę do bankomatu, ale nie było czego odebrać bo pan zapomniał kartę zamówić. Karta przyszła po 2 tygodniach. Po PIN musiałam jednak jechać do siedziby banku w Rieti. 30 km w jedną stronę.
5.
Postałam na poczcie w Ginestra (otwarte 8:30-12:30 poniedziałek, środa i piątek), żeby kupić znaczki na kartki pocztowe. Znaczków nie było. Pani obiecała przywieźć je w następny dzień otwarcia, czyli w poniedziałek. Nie przywiozła. Dałam jej pieniądze na 9 znaczków po 65 centów, włożyła kartki i pieniądze do koperty i obiecała wysłać z Poggio San Lorenzo, gdzie pracowała w poniedziałki, środy i piątki po południu. Karta z kotem i koloseum, adresowana do JC, dotarła do Wasserburga w piątek.
6.
W Osteria wszystkie banki zamnięte z racji braku prądu. Nie można pobrać gotówki, bo bankomaty też nie działają. Supermarket SIS pracuje na pół gwizdka, z akumulatora :-) Po gotówkę musiałyśmy jechać do Rieti.
7.
W Belgii, Holandii, Niemczech, rachunek za prąd reguluje się raz na rok. W Ginestra rachunek przychodzi co 2 miesiące. A że z Niemiec nie można rachunku zapłacić (ENEL przyjmuje jedynie karty kredytowe wystawione przez włoski bank; nasze włoskie konto bankowe jeszcze nie do końca jest uruchomione), więc rachunki płacimy w czasie pobytu w Ginestra, z poważnym opóźnieniem. Nikt jednak nie protestował, więc wydawało mi się, że wszystko jest COOL. Nie było. 11 października wyłączono nam prąd. Czyli nie ma światła i ciepłej wody. ENEL potrzebuje 4-5 dni, żeby nas znów podłączyć, więc nie grozi nam abyśmy miały światło przed wyjazdem. Od szwedzkich sąsiadów otrzymuję w prezencie worek świec. Z., jak sama określiła, wk....wiona, bo chce światło, ciepłą wodę i konstytucyjnie zagwarantowane prawo do korzystania z suszarki do włosów. Wk...wienie przechodzi jej jednak do 18:15 i kolacja,na którą zaprosiłam Szwedów jeszcze w czasach gdy żyłyśmy w luksusowych warunkach, udaje się znakomicie. Świece w butelkach po winie, jeden półmisek wędlin i serów, drugi lampek nagrobkowych (chyba), na danie główne zupa z kasztanów i cieciorki (genialna!), butelka 5-litrowa czerwonego wina z Cantina Sociale z Magliano Sabina i ananas, misternie pokrojony przez Z., posypany cukrem z miętą (przepis Jaimiego O. mentuccia zbierana własnoręcznie w polu).
7bis
We wtorek rano Szwedzi, wyjeżdżając z domu, dają mi klucze od mieszkania aby Z. mogła wziąć prysznic. O 11 Z., spakowana, wędruje na drugą stronę ulicy w wiadomym celu. Wraca o 11:05. Ekipa od projektu acquedotto (a może już projektu electricita?) zakręciła wodę

wrzesień w Sabina to brzoskwinie, ciccoria (nie mylić z cykorią), figi, kasztany, porcini, trufle. I żuki. Takie zielone, płaskie, przypominające mały zielony listek. Wlatują do pokoju po zachodzie słońca i, odbijając się od ścian, łomoczą po nocach. Z. je zabijała, ja próbowałam łapać. Najpierw złapałam jednego takiego delikwenta nakrywając go szklanką. W nocy stracił kolor, a rano, wyrzucony z balkonu, zamiast rozłożyć skrzydła i poszybować, spadł jak kamień i nigdy już nie powstał.

Co wieczór trzeba było sprawdzić czy jakiś nie schował się w fałdach firany, w kryzach lampy lub czy nie wlazł pod kołdrę. Najwyraźniej moje humanitarne podejście spowodało, że bydlaków przychodziło coraz więcej. Codzienne łowy to 5-6 okazów. Niestety, ze względu na pamięć o żuczku który nie poszybował nie miałam serca do zrobienia porządku z towarzystwem. I tak się bawiliśmy do 13 października. 14. zrobiło się zimno i żuki przestały przychodzić

W polu, gdzieś między Ginestra a Orvinio, natrafiłyśmy na pole z pajęczynami.Grubość pajęczyn i ich liczba wskazywałaby na istnienie stada pająków wielkości sporych kotów i odżywiających się upolowanymi owcami.
wnętrzarsko, kuchennie i ogólnie nastrojowo



Pamiętacie?
- Najlepsze kasztany są na placu Pigalle
- Zuzanna lubi je tylko jesienią
- Właśnie przysyła ci świeżą partię

Otóż najlepsze kasztany są nie na placu Pigalle, a w Lacjum. Po prawej stronie A1. My jesteśmy po lewej, kasztany są po prawej, w prowincji Viterbo. Jeździ się po nich jak po cytrynach.

Byłyśmy w Capraroli, w pałacu Farnese. W parku zebrałyśmy worek kasztanów. Najpierw jadłyśmy je prażone, z patelni. Potem zrobiłam z nimi zupę (pietruszka, bazylia, czosnek, pomidory, cieciorka), a wczoraj dodałam ich do duszonej jagnięciny.

PS: Zuzannie jesienne kasztany smakowały. Mai i JC też. Kotów o zdanie nie pytałam :-)

Od połowy września pojawiły się na straganach borlotti, w Sabina zwane corallo. Pierwszy kilogram łuskanej fasoli zrobiłam na sposób miejscowy: z liściem laurowym, pomidorem i pancettą. Z następnego kilograma była toskańska sałatka z tuńczykiem oraz pasta e faggioli. Ta ostatnia też na sposób miejscowy: gęsta breja o kolorze ścierki (w gotowaniu borlotti tracą swój pastelowy urok), mocno przyprawiona peperoncino, rozmarynem i oliwą.
przyjechaliśmy z JC na drugie dojrzewanie fig. Chodząc po okolicy czuło się zapach fermentujących owoców. Gdy w połowie września odjechał JC, a dołączyła do mnie Z. była pora na zbiory. Znałam jedno bezpańskie drzewo obsypane owocami. Nie bez szkód własnych, bo ja włożyłam łapy w pokrzywy, a Z. zapomniała się spryskać przeciw komarom, zebrałyśmy jakieś 3 kg owoców. I zrobiłyśmy dżem figowy, a właściwie jego kilka wersji: z rozmarynem i pieprzem, z kawą i -mój ukochany- z mentuccia romana.


Tuż przed wyjazdem poszłyśmy znów w pole, ale na naszym drzewie fig nie było. Zagadnęłam pana, który urzędował w pobliskim obejściu. Okazało się, że od tygodni karmi figami swinię tuczoną na prosciutto.
Czy zna kogoś od kogo mogę kupić figi?
A ile chcecie?
2-3 kilo, na dżem
Jutro przywiozę
Nie liczyłyśmy na to. Mario też nam obiecał przywiezienie trufli.

Następnego popołudnia miałam skrzynkę fig przykrytych liśćmi figowymi.
Zrobiłam dżem z mentuccią a Z. paprała figi, robiąc z nich chutneye.

O prosciutto z karmionej figami świni pytać już nie śmiałam :-)

tyle pamiętam z przywitania nas przez Ginestrę. 900 km z kawałkiem za kierownicą to dużo, zwłaszcza że auto załadowaliśmy po dach i mowy nie mogło być o zmianie kierowcy bo fotela nie dało ruszyć. Do tego koty, przyzwyczajone najwyraźniej do środka uspokającego, darły się grupowo lub na zmianę przez 9 godzin, a Lucek łomotał drzwiami klatki domagając się czasu za kierownicą. My kłóciliśmy się o zestaw muzyczny. JC miał dość Vivaldiego. ja dla odmiany nie chciałam słuchać Stranglers.

Humory poprawiła kolacja w La Ginestra w Ornaro Alto. Bomboli z pikantnym sosem były świetne, mieszanka mięs z grilla jeszcze lepsza. Siedzieliśmy na zewnątrz, obserwując okolicę. Wino złagodziło obyczaje i już zgodnie doszliśmy do wniosku, że lody figowe z Androdoco smakują jak ambrozja. Kawa była mocno nieszczególna, ale cena kolacji z widokiem i prosecco wyniosła 30 euro. Holenderska dusza JC poczuła się jeszcze lepiej. Ściągnęliśmy do domu po 23, żeby rozpocząć walkę z kotami o nasze miejsce w łóżku.

Następnego ranka obudzono nas o 8:00. Gina przyniosła nam bochenek chleba.
że wróciłam

z tropików (20 stopni z plusem, spanie przy otwartym oknie) i trafiłam do epoki lodowcowej: co niektórzy musieli zakładać skarpetki bo wyjechali z Ginestra w pepegach.

Reszta opowieści na dniach, bo jutro czeka mnie sprzątanie mieszkania po 3 tygodniach gospodarzenia JC.
Powered by Blogger.