przydałby się, zwłaszcza do tego z własną firmą budowlaną lub chociażby wypożyczalnią rusztowań, gdyż rusztowania potrzebne przy robotach dachowych wynajmuje się płacąc ileś tam za metr kwadratowy powierzchni. A że dom wysoki i długi (chyba że wymyślą jak robić dach od węższej strony) to i najbardziej kosztowną rzeczą wymiany dachu będzie rzeczone rusztowanie. No ale sufity nam się podniosą. I będzie można w końcu zrezygnować z wiaderka na deszczówkę ustawionego, a jakże, w sypialni.....

PS: bajkowe lasy z okolic Albaching, Bawaria
kamiennie
się lubi Castelmezzano, do którego się jeszcze bardziej przekonało po fakcie, gdy w sieci się znalazło więcej informacji niż podawał przewodnik po Apulii i Bazylikacie. Dodam, że przewodnik po Bazylikacie tylko z nazwy, bo niewiele informacji o rzeczonej Bazylikacie zawierał. Ale, jak się rzekło, w siecie informacje się znalazło, i teraz już wiadomo, że przypadkowo się trafiło na perełkę z widokami, historią i kulinariami.

już wiosennie

W Castelmezzano się było w maju, a się zachciało wrócić do wspomnień gdy w czasie niedzielnego spaceru po lesie padło pytanie zasadnicze: jak teraz wygląda Castelmezzano?
bawarsko i jesiennie
 No i się okazało, że pogoda w nim bawarska: 13 stopni w ciągu dnia, 4 w nocy. Co niespodzianką nie było, gdyż w połowie maja też zimno było i rękawiczki bardzo by się przydały, ale tylko na dwa dni; dnia trzeciego niespodziewanie się zrobiła wiosna i Dolina Basento wymieniła dywan z szarozielonego na soczyście zielony, mieniący się w słońcu - jak na prawdziwy jedwabny dywan przystało - czerwienią miejscowej koniczyny.

O zimie przypominały informacje, że do Pietrapertosy nie dojdziemy - górski trakt dla owiec, osłów i turystów zamknięto z powodu osuniętego zimą zbocza - i przypominały grube łańcuchy przymocowane do ścian domów stojących wzdłuż najostrzejszego podejścia via Regina Margherita, a służące do podciągania się w miesiącach jesienno-zimowych, gdy w Castelmezzano leży śnieg.

zimowo

Się pamięta: stroma Via Regina Margherita, przesmyki uliczek, które są jednocześnie schodami łączącymi tarasy wioski. Długie podejście do punktu widokowego (tylko się nie wie czy to via Marconi czy też inna ulica, której nazwy na mapie wioski nie zaznaczono, bo chyba nie jest to via Margherita?). Pionowe schodki wyryte w wielkiej skale, wiszącej nad domkami poniżej. Domki wryte w skałę, wąski ogródek na półce skalnej.

Później się wyczytało, że schodki należały do zamku normańskiego, sama nazwa wioski pochodzi od Castrum Medianum, zamku średniego, który razem z zamkiem w Pietrapertosa i Brindisi di Montagna pilnował Doliny Basento, oraz że początków Castelmezzano trzeba szukać w Bizancjum i w historii Templariuszy. Nie znalazłam wiarygodnej informacji o powiązaniach tego zakonu z Castelmezzano, ale w kościele Chiesa Madre di S. Maria można obejrzeć wyryty w skale krzyż templariuszy, o czym się dowiedziałam już po powrocie z Castelmezzano. Herb wioska ściągnęła z pieczęci zakonu: dwóch siedzących na jednym koniu rycerzy (co z prawami autorkimi, znakiem zastrzeżonym i tak dalej?)

W Chiesa Madre di S. Maria stoi figurka madonny, w koralowej sukni z błękitnym fartuchem w gwiazdy malowanym. Sama madonna siedzi sztywno jak na królową przystało, długa gruba szyjaprosta jak słup, twarz nieruchoma, z przenikliwym spojrzeniem ciemnych oczu i chyba obietnicą uśmiechu na zaciśniętych wargach. Na kolanach trzyma Jezusa z dojrzałą twarzą zmęczonego mężczyny, ale o dziecięcych stopkach, jedną z których otula dłoń madonny, ale jakby od niechcenia lub jakby madonna wstydziła się tego matczynego gestu.

Czy jest to Madonna dell'Olmo, madonna od wiązów? Chyba tak, choć w sieci znajduję zdjęcia dwóch różnych madonn o tej samej nazwie.

Się rzekło, że do Pietrapertosa nie można było dojść. Więc nie miało się okazji zobaczyć zamku, najstarszej dzielnicy zwanej L'Arabata, w średniowieczu zamieszkałej przez Arabów. Się nie było w Brindisi di Montagna, nie zeszło się do rzeki Basento, ale usłyszało to i owo, chociażby o tym, jak po zjednoczeniu Włoch, gdy rozsypał się jeden system, a jeszcze nie wykształcił drugi, okolice Castelmezzano stały się siedzibą band, miejscowa arystokracja (bo i takowa w Castelmezzano była) albo się przenosiła w inne, bardziej bezpieczne miejsca, albo sprawiała sobie ciężkie bramy i grubsze mury. W dwudziestym wieku ruszyła emigracja, potem zesłania przeciwników faszyzmu do wiosek na południe od Eboli, a jeszcze później akwedukt i kanalizacja i turystyka. Tę ostatnią reprezentują gospodarstwa agroturystyczne i kilka B&B oraz dobra restauracja Al Becco della Civetta, w dziobie sowy, w samym Castelmezzano. Że można tam dobrze zjeść, pisać nie muszę. Dodam jedynie, że pieczoną jagnięcinę uznaliśmy za najsmaczniejszą jaką nam kiedykolwiek podano. A mnie zachwyciły suszone papryki, cudownie chrupiące w zębach i smak krwistego steka. Oczywiście z miejscowych krów...rasy podolskiej ;)

====
Castelmezzano w wiki, w Discover Basilicata, oraz w Slow Europe
Castelmezzano jako jedna z najpiękniejszych wiosek Włoch: i Borghi piu belli d'Italia
O templariuszach w wersji audio  i wideo


Ristorante Al Becco della Civetta
Vico 1° Maglietta, 7 85010 Castelmezzano (PZ)
Tel.: +39 0971 986249

a jako niedrogą noclegownię z miłą obsługą i widokiem na Dolomity polecam Al balcone delle dolomiti, do której wspinaliśmy się via Regina Margherita  wracając z Al Becco della Civetta.




Wbić jajka
Makaron do agliaty trzeba zagnieść samemu. Trudne nie jest. Wystarczy jedynie pamiętać, że zapominamy o zasadzie jedno jajko do 10 dag mąki


  • Do kaldery usypanego z mąki wulkanu wbijamy jajka, licząc po jednym jajku na osobę plus jedno jajko na wszelki wypadek, gdyby mąka okazała się wyjątkowo sucha. 
  • Roztrzepujemy je widelcem, zahaczając przy okazji o mąkę. 
  • Gdy jajka przestają się rozlewać, odsuwamy na bok mąkę i zaczynamy zagniatać ciasto, od czasu do czasu podsypując mąką. 
  • Po 10 min. zagniatania i podsypywania ciasto jest gładkie, lśniące i elastyczne. 
  • Odkładamy je pod miseczkę na pół godziny, a potem kroimy na kawałki, rozwałkowywujemy, pamiętając że im mniej składania i wałkowania, tym makaron lepszy. 
  • Rozwałkowane płaty ciasta odkładamy na pół godziny aby trochę przeschnęły. 
  • Pokrojony makaron znów podsuszamy. 
  • Więcej o robieniu makaronu powie podkuchenna z makaronem
reflektorem w makaron
Agliata najlepiej wychodzi ze świeżych okruchów. I nawet jeśli nie wchłonęły one całej szklanki mleka, nie znaczy to, że trzeba dosypać bułki tartej! Wierzcie mi na słowo. Mleko z moczenia też wlać. Agliata (przepis tu) w miarę stygnięcia zmienia się w gips, a więc warto zrobić rzadkawy (ale nie płynny) sos. Sprawdziłam.

Telefon komórkowy największym przyjacielem człowieka we Włoszech jest. Przede wszystkim po to, by opowiadać rodzinie i przyjaciołom, że się idzie lub siedzi, ogląda lub je. I by sprawdzić czy restauracja istnieje (na Sycylii okazało się że polecaną rok wcześniej restaurację zamknięto 11 miesięcy temu , zaś kolację można zjeść w pizzerii serwującej najgorsze spaghetti alla carbonara na Sycylii), a jeśli istnieją, to czy są otwarci tego akurat dnia?

I jeśli istnieją, są otwarci, to czy mają dla nas stolik? Nie raz, nie dwa, a nawet i nie trzy, w trattorii nie było dla nas wolnego stolika, mimo że wtorek, trattoria zdala nie tylko od miasta, ale też kilometry od najbliższych zabudowań, a stolika nie ma. I nie ma po co czekać, bo stolika dzisiaj i jutro nie będzie....

Ale ja do polecanej trattorii w Abruzji nie zadzwoniłam. Zasłużyliśmy więc na zamknięte drzwi i  pustkę kulinarną w okolicy. Na obiad, zamiast planowanej jagnięciny - a  trzeba wam wiedzieć, że najlepszą jagnięcinę dostaje się właśnie w trattoriach leżących na terenie i w pobliżu Parco Nazionale del Abruzzo, Molise e Lazio, ba, wiadomo, tratturi i tak dalej (czym się tratturo je?) - jedliśmy ryby. Do trattorii Vecchia Marina dzwoniłam zza kierownicy. Otwarci? Będziemy między 13:30 a 14.  Trzymajcie dla nas stolik i nie zamykajcie kuchni!

Warto było gnać z wywieszonym językiem. Naprawdę warto. Maccheroni z owocami morza? Świetny. Fritto misto? Jeszcze lepsze. Ryby i owoce morza z grilla? Objawienie. I nawet brak butelki wina na stoliku (JC, dochodzący do siebie po usunięciu woreczka żółciowego, nie pił, a ja, kierowca docelowy, nie mogłam) nie popsuł nastroju....


Wbrew obawom, roboty w San Salvatore Maggiore postępują. Zdjęto stalowe plomby z wieży, wnętrze można obejrzeć i przekonać się, że barokowa fasada kryje średniowieczne sklepienia. Nie powinno to w sumie dziwić: okres świetności klasztoru przypadał na na wiek VI - VIII, a po najeździe Saracenów nigdy nie odzyskał swojej świetności. Barokowa fasada była jedynie malowaniem zwłok do trumny.

I jeśli o zwłokach mowa, to jesień jest. Liście umierają, Wasserburg zakłada ciepłe skarpetki. Może mniej pasiaste niż te z rury w Alkmaar, ale za to lepiej komponujące się z otoczeniem:



=====
Vecchia Marina
Lungomare Trento 37, 64026 Roseto degli Abruzzi (TE)
tel: 085.8931170
można płacić kartami kredytowymi
otwarci na obiady i kolacje
a do tego Barbera, Lub Nebbiolo.
gdybym kiedykolwiek miała napisać książkę kucharską na wzór tej o trzech dobrych rzeczach na talerzu (Three Good Things...on a plate) Hugh Fearnley - Whittingstall (btw: polecam bardzo!) to trafiłyby do niej dwie potrawy, obydwie z Piemontu, a jeszcze konkretniej - z okolic Alessandrii, kwalifikujące się do określenia bieda-kuchnii w jej skrajnej formie, może jeszcze nie w wersji typu zupa na kołku od kiełbasy, ale bardzo, bardzo do niej zbliżone.

Pierwsza z nich, przypominająca kolorem i konsystencją rozgotowaną burą ścierkę, jest bardzo syta. Trudno żeby nie była: polenta, kapusta włoska i fasola klei się żeber, izoluje od lodowatego wiatru i jest nadspodziewanie smaczna. Trzeba jedynie pamiętać, że z liści kapusty trzeba odkroić łykowe zgrubienia na grzbiecie. W innych potrawach nie przeszkadzają, ale w TEJ,  gdy są prawie rozgotowane, łykowate grzbiety liści ujawniają swą obecność i nieprzyjemnie kojarzą się z polentą uzdatnioną nitką dentystyczną. 

Polenta z fasolą i kapustą
3 składniki: polenta, kapusta włoska, fasola (na przykład borlotti)
Opcjonalne dodatki: kartofle i parmezan

porcja dla 6 głodnych osób wracających prosto z wykopków


300 g fasoli
1 główka kapusty włoskiej
1 dojrzały pomidor lub pomidor z puszki
250 g polenty
4 ząbki czosnku
kilka listków szałwi
sól, pieprz, oliwa, strączek peperoncino

Fasolę namoczyć. Następnego dnia odcedzoną ugotować z dodatkiem listków szałwi. Można też użyć fasoli z puszki, trzeba ją jedynie opłukać i podgrzać w odrobinie wody. Ugotowaną fasolę przetrzeć przez sito. Wodę od gotowania zachować.

Główkę kapusty obrać z twardych zewnętrznych liści, wykroić głąb, a liście pokroić. Wrzucić do gara z wrzącą osoloną wodą i gotować przez 5 -10 min, aż liście zrobią się miękkie. Odcedzić, zachowując płyn z gotowania. Ugotowaną kapustę posiekać.

W dużym garnku rozgrzać łyżkę, dwie, oliwy (w podanym mi przepisie podany jest smalec) zrumienić na niej drobno posiekany czosnek. Dodać grubo posiekanego pomidora, szałwię, peperoncino, puree fasolowe, kapustę, wlać płyn od gotowania fasoli, gotować przez kilka minut.

Cienkim strumieniem wsypać polentę, ciągle mieszając by nie powstały grudy. Gotować na wolnym ogniu, często mieszając, przez 40-60 min (w zależności od polenty), w razie potrzeby rozcieńczając wodą pozostałą z gotowania kapusty.

Gotową polentę wylać do ceramicznego naczynia i albo posypać ją parmezanem po czym wstawić do nagrzanego piekarnika na 30 min, albo poczekać aż wystygnie,  pokroić w grube plastry i zrumienić je na rozgrzanej oliwie.

Polentę da się wzbogacić dodatkiem pokrojonych surowych kartofli, które dodaje się na początku, razem z puree fasolowym i posiekaną kapustą.

Potrawę można też polać roztopionym masłem w którym wcześniej podsmażyliśmy listki szałwii (szałwia jest jak najbardziej do zjedzenia!)

Agliata do makaronu

3 składniki: czosnek, orzechy, bułka namoczona w mleku
opcjonalnych składników brak

porcja na pół kilo suchego tagliatelle

uwagi:  nie redukować ilości czosnku. Jak sama nazwa wskazuje jes to sos czosnkowy, choć smak czosnku nie jest dominujący



500 g orzechów włoskich w łupinach, czyli jakieś 200 g łuskanych
70 g wczorajszej pokruszonej bułki, zalanej szklaną mleka i odstawionej na 20 min.
6 małych ząbków czosnku
czubata łyżka masła

Orzechy wyłuskać, zmiksować z czosnkiem.

Dodać bułkę (bez odciskania!).

Ponownie zmiksować.

Osolić wedle uznania.

Ugotować tagliatelle, omaścić masłem.

Dodać sos.

Dobrze wymieszać.

Podawać natychmiast (sos bardzo gęstnieje)

W książce Three good things potrawy fotografował jeden z najlepszych, Simon Wheeler. Pewnie on poradziłby sobie z makaronem w bezbarwnym sosie i z porcją burej polenty nakrapianej czerwonym pomidorem.

Umówmy się, że mnie udały się jedynie zdjęcia niektórych składników :D


Jest powiedzenie w Holandii: zachowuj się normalnie,  i tak jest to wystarczająco dziwne. Pytanie tylko jak holenderską normę odbiera reszta świata....

Ciekawe czy jeśli Holendrzy mieliby wybierać nowy herb to czy przypadkiem nie byłby to Nijntje (od koNIJTJE, króliczek) Dicka Bruny? I czy Nijntje podobałaby się H. Matisse? Skąd Matisse i kreskówka? Otóż Dick Bruna, zafascynowany kreską Matissa, postanowił naśladować styl Francuza. Niezbyt mu to dobrze szło (na wystawie w Rijksmuseum pokazano martwą naturę Matissa i wysiłek Bruny. Niestety, porównania nie ma), więc sięgnął po kreskówkę. W roku 1955 pojawiła się pierwsza Nijntje, która miała być chłopcem, ale spodenki nie wyglądały na niej dobrze (pewnie za dużo kresek), więc ubrano ją w sukienkę. Od początku była biała, choć pierwsza Nijntje, ta z lat 50. przypominała zabawkę z lekko rozchodzącymi się na boki uszami. Dopiero wersja z 1965 roku zgubiła pluszowatość ciałą i dostała wyprostowane słuchy.


Nijntje jest znana; doczekała się nawet japońskiej podróbki - Cathy z Hello Kitty, świeci (lampa Nijntje, którą chciałabym mieć na biurku), gra w filmie i ma swoją ulicę, a właściwie skwer w Utrechcie - Nijntjepleintje (króliczkowy skwerek), ale to nie przy Nijntjepleintje stoi muzeum jej poświęcone, a przy Agnietenstraat 1. Na razie jednak jest to jedynie Dick Brunahuis, ale od grudnia nazywać się będzie tak jak powinien, a więc Nijntje Museum Utrecht.

Z okazji 60. urodzin Nijntje Holandia porozstawiała figurki Nijntje (tu informacja i adresy). Jest Nijntje przebrana za żółtką kaczuszkę (czyli Neentje), Nijntje Made in Holland w żółtych trepkach, w różowym skafandrze i kasku oraz w seledynowym ubranku z gałązkami na uszach, zaś w hali głównej Schipol wita Nijntje w Royal Delft. Jest też tam jeszcze inna, ale jej nie widziałam. O szóstej rano kiepsko widzę, interesuje mnie głównie filiżanka mocnej holenderskiej kawy a nie figurka 60. letniej baby, nawet jeśli jest sławna :D

Ciekawa jestem kogo lub co ustawiliby Włosi? Dawida? Fiata 500? A może Calimero, najsławniejszego włoskiego kurczaczka z bloku reklamowego Carosello (tu notka na temat), który, tak jak Nijntje, zrobił międzynarodową karierę i jest w wieku nowej Nijntje, tej z wyprostowanymi uszami :D



We Włoszech, tak jak w Polsce, Nijntje znana jest jest jako Miffy. coniglietta Miffy.
Moje dwa ulubione miasta - Wenecja i Amsterdam, zanim doszły do okresu wpływów i bogactwa, zaczynały jako wiochy, z chatami z błota i trzciny, przetykanych  pastwiskami i ze świniami na ulicach. Wenecja zaczęła jednak dużo wcześniej, i w XI wieku wznosiła bazylikę św. Marka, szczytowym osiągnięciem architektury Amsterdamu było budowanie piętra i komina. Ale gdy potęga Wenecji zaczynała być wspomnieniem, Amsterdam zdążył wyautować Hanzę, handlować z całym światem i stracić zmysły dla tulipana.

Wenecja papieży i arcybiskupów trzymała na dystans, przy okazji zapracowywując na kilka konfliktów z Państwem Kościelnym. Piętnastowieczny Amsterdam próbował zatrzymać rozwój klasztorów i konwentów, zakazując napraw w klasztorze. Klasztory zajmowały bowiem cenną przestrzeń, każdy z nich musiał mieć własną kaplicę, ogród warzywny, piekarnię, podwórze, stajnie i warsztaty, a w dodatku zakony mogły wykupować okoliczne tereny. Trudno jednak udawać, że rozkwit w drugiej połowie XIV wieku zawdzięczał Amsterdam tylko i wyłącznie komercji. I choć trudno w to dzisiaj uwierzyć, Amsterdam był celem pielgrzymek (jeden z 8 późnośredniowiecznych must see) do tego stopnia, że miasto wprowadziło specjalne zasady, które miały pomóc w okiełznaniu żywiołu w dni święte. Zaś obydwa drukowały zakazane dzieła Piero Aretino

Z tego okresu zostały nam nazwy ulic: Gebed zonder end (modlitwa bez końca), Monnikenstraat (ulica mnisia), Bloedstraat (świętej krwi), Bethanienstraat (tu proszę o wyrozumiałość i cierpliwość, Geert Mak nie precyzuje, a mnie nie udało się znaleźć informacji o średniowiecznych betankach), gdzie rzeczone Betanki pasły krowy.




Wenecja ma się nieszczególnie dobrze, w każdym razie nie ma pomysłu co ze sobą zrobić, Amsterdamowi idzie lepiej, a nawet bardzo dobrze, choć - jeśli wierzyć Geertowi Makowi - rodowitych Amsterdamczyków w Amsterdamie - tak jak Wenecjan w Wenecji -  jest jak na lekarstwo.


Obydwa miasta doczekały się współczesnych monografii. W przypadku Wenecji niezastąpiona jest książka Juliusa Norwicha Historia Wenecji (książka jest z 1982, w tym roku polski przekład wydało W.A.B) i prawie równie dobra  Wenecja Biografia  Petera Ackroyda (z 2009 roku, w kwietniu b.r. wydana przez ZYSK I S.KA).

O historii Amsterdamu czytałam w książce Geerta Maka, jak na razie nie przetłumaczonej na j. polski. I to z jego książki pochodzi adresy piętnastowiecznych targów, historia o klasztorach, oraz niewymienione w tekscie notki  informacje o zakazie gry w piłkę w Nes (by hałas nie przeszkadzał w konptemplacji) oraz o możliwości kupna całego żywego słonia na targu.

=====
wszystkie zdjęcia są z Rijksmuseum

=====
trochę się o Wenecji już napisało:
A o Amsterdamie nic ;D


na Museumplein w Wenecji Północy ustawiono 125 tysięcy słoneczników. Vincent by się ucieszył. Tyle słoneczników do namalowania. Labiryntem ze słoneczników  Amsterdam świętował uroczyste otwarcie nowego holu Muzeum van Gogha.


Załapaliśmy się na nie przypadkiem, gdy pojechaliśmy obejrzeć co Hiszpanie* zrobili Rijksmuseum. A więc donoszę, że zrobili kawał dobrej roboty. Nowe atrium nie udaje XIX wiecznej architektury zaprojektowanej przez P. Cuypersa, ale nie jest też fantazją w szkle i w inoxie. Odrestaurowano freski i witraże, dodano nowe skrzydło na kolecję sztuki azjatyckiej, a przestrzeń wystawową podzielono chronologicznie. I tak autoportret młodziutkiego Rembrandta nie wisi z jego Strażą, zaś obok Vermeera jest Metsu, a nie Jan Steen.

W końcu zniknęły białe ściany i ostre światło. Teraz ściany są ciemnoszare, obrazy oświetlone tak, że widać je z daleka, a przedmioty rzucają piękne cienie. Co pewnie ucieszyłoby Carlo Scarpę, który był jednym z propagatorów nowego stylu w wystawiennictwie. Pewnie by mu się to nowe Rijksmuseum spodobało.


 A my wracamy do Amsterdamu nie tylko by zobaczyć resztę muzeum (niestety, nie da się tego ogarnąć w jeden dzień, mózg pada po kilku godzinach) ale też by wejść na wystawę zestawiającą van Gogha z Munchiem. Śmiem twierdzić, że nikt lepiej od Holendrów nie potrafi robić wystaw syntezujących. Wystawę Rembrandt - Caravaggio pamiętam z detalami do tej pory i uważam ją za jedną z najważniejszych wydarzeń artystycznych mojego życia. Co nie znaczy, że pamiętam datę wystawy :) Musiałam sięgnąć do zapisków: na stronie tytułowej książki z wystawy zapisałam: A'dam 24. maja 2006.


=========
Informacje:
======== 
*Cruz y Ortiz z Sewilli odpowiadali za całość projektu, który miał nie tylko obejmować stworzenie nowych przestrzeni wystawowych, ale też i zadbać o zachowanie oryginalnej architektury budynku, który sam w sobie jest obiektem zabytkowym.
Nie będziemy razem drobić cynaderków na coratellę. Nie posiedziemy na progu skubiąc zielsko na przystawkę. I nie pogadamy o tym jak to było na służbie u hrabiny. I już się nie dowiem czy wiedziała, że Annamaria i Piera, jej dwie córki, biegały do kamieniołomów by patrzeć odstrzał trawertynu, co było zajęciem niebezpiecznym, a więc zakazanym. Nie ma już Babci Nicoliny.

Mussolini wniósł nowe wartości do szeroko rozumianej kultury włoskiej I tak powiedzenie che cavolo (co za kapusta!) żyje na równych prawach z che cazzo (co za cholera!), choć zakaz używania przekleństw w miejscach publicznych został zniesiony jakiś czas temu. Nadal mówimy calcio na futbol, tramezzino na kanapkę i czasami słyszy się jeszcze określenie autista, choć kierowca częściej znany jest jako guidatore*.

To dzięki Mussoliniemu, a właściwie dzięki cenzurze, zarżnięto na żywca i bez znieczulenia włoski kryminał. Włoch nie mógł być kryminalistą, policjant musiał być święty. A że hagiografia i powieść umoralniająca to inny sektor rynku, więc powieść kryminalna w nowej wersji przestała interesować i czytelników i co zdolniejszych pisarzy. I przez długie, długie lata powiedzenie dobry kryminał włoski było takim samym oksymoronem jak powiedzenie, że Berlusconi szanuje demokrację.

Le veline, bibułki, pojawiły się też czasów faszystowskiej cenzury. Wiadomości musiały być pisane przez kalkę, zatwierdzony oryginał zostawał w archiwach rządowych, a dziennikarz lub redaktor pisał lub czytał z bibułki. Po wojnie bibułki z ministerialnymi rozporządzeniami pozostały w użyciu, aż w 1988 roku Piątka (Canale 5) Berlusconiego stworzyła program satyryczny Strisca la Notizia, w którym bibułki z wiadomościami podawały prowadzącym skąpo odziane atrakcyjne panienki, wkrótce znane publiczności jako veline.

Velinesche veline (szczupłe i zalotne bibułki), oprócz wartości że tak powiem językoznawczych, reprezentują fenomen społeczny - velenismo, związany głównie z telewizją. Samego określenia nie sposób dobrze przetłumaczyć. Są veline, ale są też i velini, czyli bibułki i ciacha. Chyba określenie seksistowa tabloityzacja telewizji jest adekwatnym polskim odpowiednikiem velenismo, choć nie do końca jednak tłumaczy o co z velenismo chodzi, gdyż tak velina jak i velino  (l.mn. veline i velini) nie jest określeniem pejoratywnym. A więc czym jest? Nowym opakowaniem bella figura? Czy jedynie wyrazem podziwu dla parcia na szkło?

========
*więcej na temat w poście me ne frego albo i nie

=======
zdjęcia z Rzymu, Sabuadii, Ausonii i Wenecji
Ginestra (nie)pozdrawia
Nowa znajoma powiedziała wiem że nie chcesz pomagać. W znaczeniu: nie chcesz prywatnie udzielać informacji. Ano nie chcę. A właściwie chciałabym, ale mam też wymagania, gdyż z zasady nic nie robię za darmo. I tak chciałabym usłyszeć dziękuję. Albo przeczytać: podobało się nam to i to, ale tam drugi raz wrócić nie chcemy.  Tymczasem fakty są takie, że dziękuję jest zbyt kosztowne,  zaś napisanie drugiego osobistego emaila- bo pierwszy, ten z prośbą o pomoc wyczerpał zasób kurtuazji - jest zbytnim obciążeniem emocjonalnym.


Weźmy taką H, przyjaciółkę znajomej. Mogłaby napisać, podziękować osobiście. Pracowałam nad listą rzeczy wartych zobaczenia w okolicy, sporządziłam przewodnik po restauracjach i miejscach kulinarnych godnych polecenia. Usłyszałam od niej coś osobistego? Nie.

Albo chłopak, który wybierał się objazdem po Europie, z postojem w Gent. Poprosił o listę miejsc wartych zobaczenia. Spisałam, podlinkowałam miejsca, których w przewodnikach nie znajdzie. Więcej się już nie odezwał.

Oczywiście nikt mi nie kazał. Nikt nie zmuszał. Robiłam bo chciałam. Podobno sama przyjemność pomocy powinna wystarczyć. Nie wystarcza. I tak jak nie chciałabym spotkać chłopaka jadącego Gent, pary która wybierała się do Umbrii i prosiła o pomoc w zorganizowaniu marszruty, tak mam nadzieję, że z H. w Ginestrze się nie zobaczymy.
Gaetano Pesce napisał do Napoletano, wtedy jeszcze Prezydenta Republiki, z propozycją nowego paszportu. Na okładkę Pesce proponował napis: Republika Włoska - siedziba 80% światowego dorobku kultury. Gaetano Pesce zrobił to oficjalnie, na piśmie, Napoletano mu nawet odpisał: bardzo mi przykro, ale...

No więc i ja chcę. Nie paszport a flagę. Może tylko marchew zmienić na czerwone wino?



Z rozmachu walnęłam też polską.Bardzo na czasie: od wielu lat nie ma Polska orłów w polityce, za to buraków wielu, a sól drogowa do kiełbasy wyborczej.

A w sumie, tak włoska jak i polska klasa polityczna jest tego samego wymiaru i na tym samym poziomie buractwa.  Odrobina pietruszki do polskiego zestawu i mamy Włochy.
Jeśli masz w pobliżu stragan z marchwią, selerem naciowym, cebulą i czosnkiem, a Jeśli w dodatku na balkonie wyrósł ci las bazyliowy, szałwia przejęła kontrolę nad przestrzenią, a do zbiorów natki potrzebujesz kosiarki, to sięgaj po słoiki. Z zestawu warzywno-ziołowego da się z tego zrobić coś, co zachowa i aromat i chrupkość przez długie miesiące. I jak twierdzi Annamaria, lepszej bazy do zup, sosów i gulaszu kupić nie można. Wystarczy jedynie pamiętać, że soli do potraw już nie dodajemy.


A więc
  • posiekać warzywa
  • posiekać zioła
  • (posiekać skórkę cytrynową - opcjonalnie)
  • wszystko posypać sołą gruboziarnistą
  • wymieszać
  • napchać do słoików
  • zalać oliwą lub olejem z tzw. czubem, a więc nic ma nie wystawać ponad poziom oliwy.
  • zakręcić

Proporcje marchwi do cebuli, a czosnku do selera to sprawa indywidualna. Siekanie też wedle uznania: Ja lubię kostkę z dużą ilością bazylii i pietruszki lub pietruszki z oregano, i zalewam oliwą. Annamaria sieka drobniej, prawie na papkę i przyprawia ziołami które akurat wybujały w ogrodzie: bazylią, oregano, szałwią i pietruszką. Zalewa olejem rzepakowym. Czasami mieszankę podsmaża by dała się przechowywać w spiżarni. Ja słój litrowy z surowizną wstawiam do lodówki.
nie zdziwiłbym się, gdyby to był już ze wszystkim koniec Neapolu
ile lat temu sięgnęłam po powieść historyczną? Dwadzieścia? A może nawet więcej? Coś tam z Kraszewskiego się przyczytało, zaś do czytania Bunscha zmusił mnie ojciec, wielbiciel i Kraszewskiego, Bunscha i Sienkiewicza (w tej właśnie kolejności). Ojciec nie żyje, ale gdyby żył to zainteresowałby się pewnie książką Macieja Hena Solfatara. Mnie do jej przeczytania, z racji nieobecności ojca, zmusiła recenzja Dariusza Nowackiego.


Fortunato Petrelli prowadzi zapiski z rewolty Masaniellego, przy okazji spisując losy własne i przyjaciół. Z Fortunato chodzimy po Neapolu, ukrywamy w zamkach, mieszkaniach i łaźniach, oglądamy egzekucje i palenie pieska na stosie, słuchamy motetów Don Carlo Gesualdo da Venosa, jemy placki z pommarolą. I przy okazji próbujemy zrozumieć dlaczego Maciej Hen zatytułował książkę Solfatara. Ja, przyznaję, nie za bardzo tę Solfatarę w Solfatarze widziałam. Delikatną kreską, w dodatku na bibułce, ją autor naszkicował. Dla mnie to było ciut za mało. Ja lubię dramat, barok, orkiestrę i farbę rzuconą na płótno, więc pewnie aluzji nie doczytałam, próbując ogarnąć kto jest kim i gdzie w powieści. A jest tego sporo, bo Fortunato wędruje nie tylko przez Neapol, ale też jest w Rzymie, jedzie do Paryża, zatrzymuje się w Mantui, Metzu, Ferrarze, Wenecji, Gesualdo i odwiedza nawet moje okolice zatrzymując się w Petrella Salto. Zna muzyków, dziwki, grupy teatralne, wicekrólów i zwyczajnych arystokratów oraz jeszcze zwyczajniejsze praczki. I, przede wszystkim, zna pomidory...

Ale przecież chciałoby się, by pozostał po nas jakiś ślad

Dariusz Nowacki twierdzi, że jest Solfatara powieścią szkatułkową, a ja dodaję, że w wersji light: są, co prawda puzderka i pudełeczka różnych rozmiarów, ale ustawia się je obok siebie, tak więc nie powieść wielopiętrowa, a jedynie dom jednorodzinny z sypialniami na pierwszym piętrze. Błądzić wiele nie trzeba, zapisywanie nazwisk i koligacji nie jest konieczne, da się to ogarnąć lepiej niż w Lali Dehnela czy Księgach Jakubowych Tokarczuk.

zanim je ciśniesz do ognia, spróbuj odczytać te moje gryzmolone zapiski
Z książek Henów znam jedynie biografię Boya-Żeleńskigo, więc nie trudno zrozumieć dlaczego nie załapałam, że Stefan Ligęza w Solfatarze Macieja pochodzi z Crimeny Józefa. Dariusz Nowacki, który o tym wspomina, nie precyzuje czy chodzi jedynie o nazwisko bohatera czy też o podobieństwo losów. Może to sprawdzę jeśli czasu wystarczy i jeśli Crimenę da się jeszcze gdzieś kupić lub wypożyczyć. Więc sprawdzę kiedyś w przyszłości. Dzisiaj wracam do Solfatary by posmakować język Hena. A tak jak on prawie nikt już nie pisze.  Tak twierdzi Dariusz Nowacki. I tak twierdzę ja, choć słowo memu kojarzyłam nie z zaimkiem osobowym a z rzeczownikiem meme ;) No ale Chryzostoma Paska dawno nie czytałam. Nie mniej jednak uważam, że Solfatara jest must read przed wyjazdem do Neapolu. Dlaczego must read a nie lektura obowiązkowa? Bo ja dziecko innego słownika jestem, a Pasek lekturą obowiązkową nigdy nie był ;)

Zdjęcia z Neapolu, Etny i Drezna. Tytuł postu to cytat z Dariusza Nowackiego, a podpisy pod zdjęciami pochodzą z pierwszej strony omawianej książki. 


====
Maciej Hen
Solfatara
w serii Archipelagi W.A.B, wyd. I. Warszawa 2015.


Gdy chcemy zaskoczyć gości wieziemy ich do Trydentu, pierwszego większego miasta zaraz za granicą Tyrolu z Włochami, które zgrabnie łączy zgrzebne z wyrafinowanym, delikatne  polichromie zestawia z drewnianymi balkonami, ochrę z beżem, zieleń z cynobrem. Tak więc i tym razem pojechaliśmy do Trydentu by uczcić 43, urodziny A.

I.
Gdyby nie cappuccino pite na pierwszej włoskiej stacji benzynowej, roboty drogowe tuż przy granicy, mercedes z domem kempnigowym na autostradzie i dochodzenie czy na Piazza Piedicastello można parkować czy też nie, zdążylibyśmy na widowisko roku. A tak mogliśmy obejrzeć tylko rekwizyty: barierki, porzucony  kask strażacki i sterę popalonych desek. No i pokryte szarym nalotem, jak w kominku, ściany dzwonnicy.

II.

III.
Brodziło się po mieście jak w gęstej zupie. Pot spływał wzdłuż kręgosłupa i między pośladkami, łaskocząc nieprzyjemnie. Słońce świeciło mętnie zza szarawej mgiełki, a góry przypominały analogowe niewyraźne zdjęcia.


IV.
W Il Libertino (Il Libertino, Piazza Piedicastello 4/6, Trydent) było gorąco. Odlepianie się od krzesła bolało. Wychodzenie na zewnątrz nie pomagało: wiało, co prawda, od rzeki, ale nie bryza, a gorące powietrze z termoobiegu.

V.
Chłodna zupa pomidorowa i tartar z wyczuwalną nutką kaparową i cytrynową pasowały i do kolorytu krajobrazu i do termoobiegu. Wino jednak powinniśmy zamówić białe, a nie czerwone. Nie po raz pierwszy (i zapewne nie po raz ostatni) doszliśmy do wniosku, że Trydent można lubić za wiele rzeczy, ale nie za wina.

VI.
Strangolapretti w Trento to nie makaron nitki, makaron - grube sznurki, makaron - zacierki, a kredelki, grube kluchy kładzione. Grube kluchy ze szpinakiem, lekkie jak pierogi leniwe z pianą z białek.

VII.


VIII.
Pennserjoch zimny jak rozklekotana lodówka, jak rozregulowana klimatyzacja w samochodzie. W dodatku z włączonym na maksa wiatrakiem, z ulewą na horyzoncie i obietnicą burzy. W tle pobrzękiwania dzwonków krów. Łaciatych jak na opakowaniu Milki.

IX.



X.
I żeby nie było wszystko ładnie i piękne jak w reklamie rzeczonej Milki, to atmosferę zepsuł supermarket pod Merano, w którym, jeszcze rok bodajże temu, kupowałam miejscowe sery i dynie, a półki uginały się od lokalnych specjałów, teraz w ofercie ma cytryny z Argentyny, czosnek z Chin, sery - głównie standard międzynarodowy  - czyli holenderskie i niemieckie, oraz tradycyjne wypieki z dodatkiem tłuszczu palmowego (sprawdzałam etykiety). Przez supermarket przewalały się tłumy, pod delikatesami o 200 metrów pusto....
Matera jest taka, że idziesz, idziesz i idziesz po stepie szerokim, stepie pachnącym tymiankiem, stepie wysypanym kamieniami różnymi (nawet takimi z muszelką na nim odbitą) i dochodzisz do cięcia w ziemi. Do wyrwy głębokiej, w której pognieździły się świątynie jaskiniowe, z polichromiami i wykwitem saletry na ścianach. A po drugiej stronie wyrwy leży miasto jak z opowieści biblijnych. Białe, lub - jak kto woli - czasami biało-szare, a czasami złote.

Stoisz na Golgocie i patrzysz na Jerozolimę z filmu Mela Gibsona. I choć Mela nie lubisz za antysemityzm, a podziwiasz za kształtne pośladki, i masz po uszy informacji, gdzie co Mel kręcił, to jednak zgadzasz się, że coś z klimatów biblijnych w tej wyrwie w ziemi i szaro-białym miasteczku jest. I zastanawiasz się, czy jeśli w Materze nakręcą filmową wersję Jaskiniowców, to na menu w ulubionej restauracji pojawi się, zamiast spaghetti Mela Gibsona, żeberko Freda F.

Jeśli masz czas na jedną wizytę południowych Włoch, to niech to będzie spacer po jednym z miast urwisk Murgii. A więc Gravina in Puglia, Massafra, Grottaglie, Mottola i przede wszystkim Matera, gdyż właśnie Matera ma wszystkiego najwięcej: największe (i najszersze) urwisko, najwięcej kościołów, największą cysternę na wodę, a przede wszystkim ma Sassi di Matera.


Sassi, czyli kamienne dzielnice, są dwie, Barisano i Caveoso, przedzielone wzgórzem na którym stoi katedra. Barisano jest nowsza, bardziej luksusowa i podobno większa. Tu też znajdują się hotele i restauracje. Caveoso, nie do końca jeszcze posprzątane, przypomina  amfiteatr, gdzie proscenium to mieszkalne jaskinie, z ulicami ciągnącymi się po dachach jaskiń położonych niżej, a thymele stanowi kościół św. Piotra. A dokładniej S. Pietro Caveoso, gdyż i Barisano ma swojego św. Piotra, choć nie tak atrakcyjnie położonego.
Gdyby nie Włosi po drugiej stronie Atlantyku to by Włosi w Italii wielu rzeczy nie wiedzieli o gotowaniu, gdyż otwarcie na nowości tego świata większa w Stanach Zjednoczonych jest. A jak ktoś zaistniał w USA to podbił świat. Tak można złośliwie podsumować zawartość książki Johna F. Marianiego (zbieżność nazwisk z Johnem Marianim -właścicielem Banfi  -  przypadkowa) How Italian Food Conquered the World. Książkę jednak doczytałam, gdyż - pomijając aspekt Świat to USA - wyjaśniła dlaczego tak długo kuchnia włoska w USA tak różniła się od tego, co podawano w trattoriach i restauracjach we Włoszech. A powód był prozaiczny: emigranci nie znali kuchni włoskiej, nigdy w trattorii nie byli, czytać nie umieli więc korzystać z książek - chociażby takiego Artusiego - nie mogli, gotowali  'na bogato', tworząc potrawy z marzeń o obfitości: pizza z górą dodatków, spaghetti z pulpetami, kotleciki cielęce w sosie pomidorowym zapiekane z serem, minestrone ze śmietaną i chleb czosnkowy.

Czy książkę polecam? Raczej tak, choć doczytywałam ją do końca raczej z obowiązku niż z przyjemności. Dla mnie najciekawsze rozdziały dotyczyły tworzenia się kuchni italo-amerykańskiej i powstawania pierwszych włoskich (w tym luksusowych), restauracji, notabene, już nie istniejących; nie wytrzymały naporu nowego stylu włoskiego, opartego na kuchni toskańskiej.

O tym jak wyglądało życie emigranta opowiadała mi Annamaria, jeden z jej wujków - nadal żyjący - wyemigrował z Poggio Moiano do Kostaryki . O jego historii napiszę przy innej okazji, teraz chciałabym wrócić do przeczytanych książek, a konkretniej do historii rodzinnej Mary Contini, autorki znanej w Wielkiej Brytaniii z książki wspomnieniowo-kulinarnej Dear Francesca. Idąc za ciosem, Mary spisała historie rodzinne dla drugiej córki w Dear Olivia, i właśnie ta książka mnie bardziej zainteresowała, choć miejscami proza ciężkawa, a próby wprowadzenia dialogów niekoniecznie udane. Z wioski w Ciociarii (a więc z wioski w moim Lacjum) dziadkowie Mary i jej męża trafiają do Edynburga, otwierają delikatesy, kawiarnię, fascynują się planami Mussoliniego lub nie (część rodziny niechętnie patrzy na Wodza), wpłacają oszczędności do banku związanego z faszystami by je stracić gdy prezes banku spakuje walizki i wyjedzie, i wszyscy po równo, tak zwolennicy jak przeciwnicy Mussoliniego, cierpią gdy po wybuchu wojny sąsiedzi demolują im sklepy, a synowie i mężowie zostają internowani.

Z przyjemnością przeglądam w Valvona and Crolla, książce kucharskiej Mary Contini. O początkach rodzinnych delikatesów Valvona and Crolla dowiedziałam się z Dear Olivia, ale przepisy i powojenną historię miejsca dopowiada właśnie książka kucharska. No i znalazłam w niej kilka ciekawych przepisów; baccala z cieciorką i kartoflami, zupa z kasztanów, pasztet cieciorkowy, zielona zupa pietruszkowa z jajkiem w koszulce albo zielona grochówka z ricottą i ogórkiem. Zdjęcia M. Brigdale przypominające klimatem to co robi Steven Joyce i Chris Terry.

A więc w sumie warto było Valonę and Crollę kupić, choć najulubieńszą od strony kulinarnej jest przywieziona z Sycylii dwujęzyczna (włosko-angielska) Sicilia in cucina. The flavours of Sicily. 80 przepisów, dużo zdjęć, w tym sporo reportażowych. Na końcu książki znajdują się opisy najważniejszych ziół i przypraw, kilka adresów oraz lista win sycylijskich. Jest to, co prawda, zestawienie największych producentów, ale zawsze to lepsze niż nic. Mówiąc krótko - porządne wprowadzenie do kulinariów Sycylii, stojące na półce między Commissario Montalbano* a Made in Sicily. Książki i filmy o Sycylii zawsze trzymają się razem. Jak na Sycylijczyków przystało.

* szukałam ulubionej sceny, tej z cannoli, ale nie znalazłam wystarczająco dobrej.


Czułam się w Poznaniu jak w Abruzji. Stwierdzenie to kompletem nie jest, gdyż odbudowa prowincji L'Aquilla zaczyna i kończy się na betonowych rondach, drogach prowadzących donikąd i betonowych centrach handlowych. Powszechnym jest przekonanie, że za betonowaniem stoją układy mafijne, zaś z pieniędzy na odbudowę (której końca na razie nie widać) można by wystawić przynajmniej dwie L'Aquille i okolice. A na poprawienie infrastruktury wystarczyło też by pewnie zostało.

A co w takim razie stało się z Poznaniem? Mafia włoska dotarła, czy prowadziła szkolenia? Trudno przyjąć że jedynie głupota pozwoliła na wydanie pozwolenia na wciśnięcie następnego centrum handlowego na Półwiejską, na której jednym końcu jest Stary Browar, a  dwa inne na drugim.

No i betonowe pole pod hangarem zwanym centrum handlowym przy Dworcu Głównym, za to z misterną siateczką chodników, schodków, rozjazdów ścieżek rowerowych, kilkunastu drzewek w ramach tworzenia terenów zielonych, za to ze sprytnie zakamuflowanym zejściem do dworca PKS.

Pewnie były niezagospodarowane fundusze na rewitalizaję,  więc można było rozwinąć się twórczo, szalejąc w betonie. Ciekawa jestem ile te betonowe wizje kosztowały Urząd Miasta i kto zadba by za lat kilka przejścia, kładki, ścieżki, schody nie przypominały Domów Centrum z łuszczącą się farbą na skądinąd atrakcyjnych stropach przejść i przejazdów ?



Kulinarnie Poznań okazał się nieporównywalny. Przez dwa dni żywiłam się koktajlami alkoholowymi i lodami (polecam Kolorową vis a vis Okrąglaka. Robi świetne lody mascarpone+czarna porzeczka), z jednorazową przerwą na dobre fish'n chips z Ę Rybę. Przyznaję jednak, że na starcie zawęziłam kryteria rezygnując z hipsterskich lokali z leżakami pod ścianami oraz z trattorii i restauracji uzdatniających spaghetti aglio, olio, peperoncino dodatkiem pesto oraz tych serwujących autentyczną carbonarę z autentyczną śmietaną.

 
Dwa dni w Poznaniu przesiedziałam w księgarni Bookarest. Za gorąco w Poznaniu było, za bardzo bolały mnie pęcherze na stopach, i za bardzo bolało serce.

======
O książkach z Bookarestu napiszę niebawem. Na Husarię pod Gnieznem zapraszał plakat wywieszony na ścianie hali Targów.

======
Włoszczyzna solidaryzuje się z pospolitym ruszeniem, czytała nawet Wannę z Kolumnadą i zapłakała nad Źle Urodzonymi oraz niedobitkami modernizmu opisanymi przez Christiana Kereza

Najpierw było pytanie iść czy nie na via Lungotevere. Niby sławny ołtarz, ale pogański; niby pracowicie poskładany przez Giuseppe Morettiego i Giuglielmo Gattiego z wygrzebanych kawałków, ale postawiony  w nowym miejscu, wybranym z powodów, że tak powiem, ideologicznych lub, jak kto woli, prestiżowych.


Stał  bowiem dawnymi czasy Ołtarz Pokoju, Ara Pacis Augustae, na Polach Marsowych, polach wojennych, ale od czasu gdy Moretti wygrzebał wszystkie brakujące kawałki (pierwsze fragmenty Ara Pacis znaleziono już w Renesansie) spod tybrowego szlamu, wiadomo było że Ołtarz gdzieś trzeba z powrotem postawić. Brano pod uwagę pierwotne miejsce - Campus Martius; zastanawiano się również nad Via dell'Impero, obecnie Via dei Fori Imperiali. W końcu jednak Mussolini zadecydował, że Ołtarz Pokoju najlepiej odnajdzie się na Piazza Augusto Imperatore i doda cesarskiego sznytu planowanemu mauzoleum, w którym miał spocząć Benito Amilcare Andrea Mussolini.



W roku 1937 i 1938, gdy Moretti i Gatti otrzepywali ze szlamu wygrzebane kawałki i sklejali z nich Ołtarz Pokoju, budowlę wokół niego projektował Vittorio Ballio Morpurgo, z ojca Morpurgo i Żyd, z matki Ballio i chrześcijanin.

Te 50% żydowskiego pochodzenia sprawiły, że zrezygnowano z planów Morpurgi i projekt poprowadził ktoś inny. Kto? Trudno dzisiaj powiedzieć, ale zarzucono pierwotny pomysł na arkady (miały być trzy), zaś trawertyn zastąpiono odpowiednio pomalowanym cementem, położono szklany dach i wstawiono wielkie okna. Nie wyglądało to źle, choć w czasie bombardowań Rzymu okna zasłonięto czterometrowym murem. Mur zniknął na początku lat 70., a faszystowskie opakowanie Ara Pacis w 2006 roku całkowicie rozebrano. Powodem (lub, jak kto woli, pretekstem) do wyburzenia pamiątki po Mussolinim był cieknący dach i miserny stan cementowej konstrukcji. Rozpisano konkurs.

Wygrał Richard Meier, ten od siedziby urzędu miasta w Hadze i wioski Lido di Jesolo. I jak to u Meiera, nowe ubranko dla Ara Pacis uszył bardzo białe, bardzo szklane i, jak się wkrótce okazało, bardzo kontrowersyjne. Nie podobało się Vittorio Sgarbiemu, który porównał obiekt to stacji benzynowej lub innego autogrilla; nie podobało Nicolai Ouroussoffowi z NYT. Stwierdził, że nowa Ara Pacis jest  tak samo bezsensowna jak jej faszystowska poprzedniczka, stanowiąca oderwany od stylu i atmosfery miasta przykład architektury, której głównym założeniem jest autopromocja jej twórcy.


Nowa Ara Pacis tak się nie podobała Alemanno, że obiecał  ją zburzyć gdy tylko znów zostanie burmistrzem Rzymu. Dziwne to trochę, gdyż Ara Pacis Meiera nawiązywała do projektu Morpurgo, a wiadomo że Alemanno miał powiązania z neofaszystami (z Berlusconim również :)) więc architektura racjonalistyczna nie powinna mu być ideologicznie obca (jakby nie było, stała się kanonem we wczesnym faszyźmie i komuniźmie), zwłaszcza że Meier zachował travertynowy piedestał z projektu Morpurgi i  nawet zaprojektował długą ścianę, być może na wzór i podobieństwo tej chroniącej ołtarz przed szrapnelami; potem ją usunął, twierdząc że zmiana otworzy plac na Tybr. Argument ciut na wyrost, gdyż na Tybr Ara Pacis się otworzy, gdy w końcu powstanie zaprojektowany przez Meiera taras. Na razie jedyną namiastką rzeki jest woda w fontannie i cienka firanka wody lecąca po trawertynowej ścianie.

Przeczytałam kilka wypowiedzi Meiera o projekcie Ara Pacis. W żadnej z nich nie powiedział o nawiązywaniu do projektu Morpurgi i nigdzie nie wytłumaczył o co z tą wodą chodzi. Czy ma być to poetycka aluzja do akweduktów, czy też raczej do rzeki, która ukryła ołtarz? A może zwyczajnie chodzi o przypominanie, że lepiej iść się wysikać w muzeum.....

================
  1. Nam się linearność Ara Pacis podobała. Nie nawiązywała co prawda do architektury otoczenia, co miał budynkowi za złe wspomniany Ouroussoff z NYT, ale inteligentnie interpretowała historię budynku, a sam projekt, zgodnie z zaleceniami i Rybczyńskiego i Rassmussena, okazał się czytelny i przyjazny użytnikowi, czyli mnie.
  2. O ile Ara Pacis nadal budzi kontrowersje, to nie trafiłam jeszcze na niepochlebne opinie o innej rzymskiej realizacji Meiera - kościele jubileuszowym zwanym również  Chiesa di Dio Padre Misericordioso.

Museo dell' Ara Pacis
Lungotevere in Augusta (angolo via Tomacelli) 
00186 Roma

godziny otwarcia:  cały tydzień 9.30-19.30
24 i 31 grudnia od 9.30 do 14.00; zamknięte w Nowy Rok, 1. maja 25. grudnia. 

Bilety: 10,50 i 8,50 (tylko Ołtarz, więcej za inne wystawy)

słońca mi brak. Koloru żółtego. A tego miałam dużo w Ginestrze. W maju pojawiły się pierwsze kwiaty cukinii i dyni. Robiłam z nimi różne rzeczy: rzucałam na pizzę, nadziewałam sardelami i mozzarellą, otaczałam w cieście i smażyłam na oliwie, panierowałam jak kotlety schabowe. I w końcu robiłam z nimi risotto. I choć ugotowane kwiaty cukinii przypominają wymięte żółte szmaty, to samo risotto smakuje bosko. Jak lato :D


Tak więc przepis, a właściwie kilka sugestii, gdyż - jak to przy risotto - gotowanie to kwestia wyczucia proporcji. A że kwiaty cukinii/dynii delikatne są, więc smak potrawy wymaga podrasowania drobno pokrojoną młodą cukinią, garścią świeżo wyłuskanego zielonego groszku, drobnolistną miętą lub odrobiną tymianku. Zamiast parmezanu lubię dodać pokruszone taleggio, a masło, które tradycyjnie dodaje risotto wykończenia, w tym przypadku zastępuję łyżką śmietany kremówki.

Na łyżeczce roztopionego masła podsmażyć drobno posiekaną cebulę do momentu aż zrobi się szklista. Wsypać dwie garście ryżu do risotto (lubię vialone lub carnaroli), smażyć przez kilka minut, ciągle mieszając. Dodać drobno pokrojone warzywa. Wlać kilka łyżek białego wina, a gdy wyparuje, dolewać chochelką odrobinę gorącego bulionu warzywnego, ciągle mieszając. Gdy ryż zrobi się suchy, dodać następną chochelkę płynu...i tak dalej..i tak dalej. Gdy ryż będzie prawie gotowy, wrzucić kwiaty i pokruszony ser. Gdy ryż jest al dente, a ser roztopiony, dodać śmietanę.
Annamaria robi to risotto na oliwie choć dodaje odrobinę masła i czubatą łyżkę parmezanu na zakończenie.

Craco wybudowano na terenach na których nie powinno się budować. A jak się już chciało budować, to trzeba było zostawić drzewa. A jak się sprzedało drzewa i wybudowało miasto, to trzeba było słuchać specjalistów radzących by porobić tarasy i posadzić drzewa. Oczywiście tarasy i zalesienie wymagało czasu, zaś czasy były takie że miało być szybko i nowocześnie, czyli betonowo. Więc postanowiono zrobić betonowe ściany zapory.

Wiara, jak to wiara miewa, zawiodła. Cud betonowy się nie sprawdził i Craco zjechało w dół. Tak na oko biorąc, o jakieś 5 metrów. Widzieliście kiedyś osypującą się kupę piachu? Tak właśnie zjeżdżało Craco w latach 60. Proces (koniec XIX wieku), rozpoczęty wycinaniem drzew trzymających mieszkankę gliny i piachu w miejscu, przyspieszyło wrzynanie nowej drogi w stok wzgórza i kopanie nowego stadionu i basenu miejskiego u podnóża góry. Potem przyszły deszcze i poszła lawina błota, a z nią ściany i ulice.

Pojechały z błotem domy najbogatszych (Palazzo Grossi) i tych mniej zamożnych, kościoły i zwykłe domy. Najlepiej, co nie oznacza wcale - dobrze, wygląda stara wieża normańska i squaty biedoty, ciągnące się wzdłuż głównej ulicy: małe ciemne pomieszczenia bardziej przypominające jaskinie, gdzie na 10, może 15 metrach kwadratowych, gnieździła się 10 osobowa rodzina plus zwierzęta domowe (i nie mówię tu o psach albo kotkach, lub kanarkach w klatce).
O życiu w wiosce opowiadał nam przewodnik, którego rodzina miała w Craco 3 lub 4 domy i gdy mówił, że tam odbywał się targ, a tu chodziło się po mydło, to głos mu jakoś tak dziwnie brzmiał, choć nie powinien, gdyż tę samą historię opowiada przynajmniej 2 razy dziennie, więc wydawałoby się, że powinien być przyzwyczajony do prowadzenia i narracji i do pokazywania  ciekawskim grobu rodzinnego zwanego Craco.

==========
najlepszy spis zabytków Craco jaki udało mi się znaleźć opublikowało Craco Society i strona Craco Vecchia. Ja jeśli kogoś interesuje aspekt geologiczny, to proszę, tu jest praca naukowa na temat: Integrated approach for landslide risk assessment of Craco village. Całą pracę można też znaleźć na google books. Przyjemnej lektury :D
Choć Craco wielkością dorównuje innemu sławnemu trupowi - Civita di Bagnoregio - to  niewiele się o nim pisze i niewiele pokazuje, choć zasługuje na wystawienie w gablocie, jak święty kościotrup, ofiara przyrody i ludzkiej głupoty.


A Craco, choć przewodniki turystyczne jeszcze tego nie złapały, zaczyna przyciągać turystów, pewnie za sprawą Mela G., któremu i Craco i pobliska Matera, skojarzyły się z Jerozolimą sprzed 2000 tysięcy lat.Patrząc na zbierające się grupy zwiedzających, powiedziałabym nawet że zaczyna być tak modne jak Matera, choć Craco, w przeciwieństwie do Matery, drugiego wiatru w żagle już nie złapie, bo żagli osunęły się wzdłuż południowego stoku, zabierając ze sobą ściany domów i pałaców, ulice i place. A czego nie zrobiła przyroda, dokończyły stada owiec i kóz, które ktoś trzymał w opuszczonych domach i pałacach, a które - łażąc po dachach - niszczyły dachówki i strukturę tego co ocalało. Inne stada - poszukiwaczy bogactw i zabytków - powywoziły marmurowe ołtarze z kościołów, odrywały gzymsy, szabrowały kafelkowe posadzki i framugi okien.



Przy wjeździe do Craco wręczono nam kartkę z historią miasta i poinformowano, że bilety są do kupienia po drugiej stronie wzgórza. A więc drogą pod górkę (miasto po prawej stronie), przez garb drogi wprost do nowej części miasta (zabytkowe Craco za plecami), jeśli nowym miastem można nazwać betonowe klepisko i cztery szare betonowe klocki. Na jednym z nich wymalowano białą farbą wielkie ponumerowane prostokąty przygotowane na wybory, ale ani jednego plakatu wyborczego. W budynku przypominającym PRLowskie rozlewnie mleka stoi już kolejka po bilety. Płacimy 20 euro i potwierdzamy, że idziemy do Craco na własne ryzyko. Ja skrobię nieczytelnym podpisem, a JC krzyżykami. JC zawsze miał dziwne poczucie humoru :)


Potem przenosimy się w pobliże budy z kiełbaskami. Tu dołącza do nas przewodnik, a my zakładamy białe siatki na włosy i na nie wciskamy żółte kaski. Przewodnik sprawdza jeszcze nasze obuwie i sugeruje by jedna z kobiet zamieniła klapki na obuwie sportowe. Gdy ona drepcze do auta, poślizgując się na bruku, ja przyglądam się młodemu mężczyźnie z brodą. Do Craco przyjechał z mamą i tatą. Na jakieś 25-30 lat, twarz zarośniętą brodą na drwala. Gdy mama pracowicie poprawia mu kask i instruuje jak ma się zachować na niebezpiecznym terenie, a on z nieruchomą twarzą wpatruje się w nastolatkę z bardzo krótkich szortach i przeźroczystej koszulce. I to że mu się podoba sygnalizuje nie uśmiech, a wyraźna erekcja pod spodenkami. Mama wciska mu ostatnie pasemko ciemnych włosów pod siatkę, kobieta wraca w adidasach pokrytych cekinami, a przewodnik mówi 'andiamo'....

Ruszamy na  trupa Craco. Przed nami dwie godziny w prosektorium.
Wrócił mi głos, może jeszcze niezbyt mocny, ale jednak zanucić mogę. Chociażby balladę o Craco w Basilicacie, czyli jednym z tych miejsc, które trudno zapomnieć, gdyż są piękne, jak piękne bywają resztki szkieletów w muzeach archeologicznych.

Zaczynamy więc dzisiaj od zdjęć. Potem będą słowa.




baci singeri

Wioski było na dwa autokary.


W pierwszym pojechała orkiestra i flaga związku kombatantów, w drugim - reszta wioski, głównie kobiety. Oczywiście, nie wszystkie. Nie było, na przykład, Emilii i Gio nie lubiących tłoku, Antonii i Giovanny, nowych w wiosce, w dodatku z mężami cudzoziemcami.

Z Ginestry mieliśmy wyjechać o 14:50. Prawie by się nam udało gdyby nie Gino. Twierdził, że kartka z planem dnia wprowadziła go w błąd. Odczytał godzinę przyjazdu do Rzymu jako godzinę wyjazdu z Ginestry i miał o to pretensje do wszystkich i każdego z osobna.

Dobrze żee flaga związku kombatantów pojechała pierwszym autobusem. Pewnie by się poczuła urażona językiem Gino, który zaczął od cazzo a skończył na culo, wzywając przy okazji porca madonna i odwoływał się do aktów płciowych. Zanim jednak dojechaliśmy do Rzymu, Gino spadło ciśnienie i ładnie machał flagą czerwono-biało-zieloną. Biel była mocno przyżółkła, jak stare kości.

Dwa autokary jechały do Rzymu na wystawę poświęconą I. Wojnie Światowej w Ginestrze


cara sorella vengo con cuesta cartolina


Od roku, dwudziestolatki Ginestry, w tym Leonardo, zbierały pamiątki z I. Wojny Światowej: dziadek z dumnym uśmiechem na twarzy, w której można zobaczyć rysy jego potomka - Stefano; dwóch żołnierzy w maskach gazowych, a między nimi smutny osiołek w masce gazowej.

Menażka, plecak, strzelba. Maska gazowa. Chlebak.

Kartki z frontu pisane niesprawną ręką Ugo Silvestriego: droga siostro przychodzę z tom kartką...i dalej;  piszcie częściej. I powiedzcie rodzicom Antonio, że syn się jeszcze odnajdzie. Widziałem Antonio dzień po wypisaniu go ze szpitala. Potem zamilkł, ale to się zdarza. Serdecznie sie pod pisuje wasz brat i syn Silvestri Ugo pozdrów babcię i dziadka wujka Peppe z rodziną. Wszystko pisane bez znaków przystankowych.

A fraza gli ho spiegato (wytłumaczyłem mu) na kartce Ugo Silvestriego wygląda tak:

Io glio s Piegato


Na wystawie w niewielkim muzeum u podnóża Janiculum wisi też zdjęcie Ginestry z roku 1900. Tak jakby z 1900, dokładniejszej daty nie daje się określić. Domów po drugiej stronie naszej ulicy, od strony doliny, jeszcze nie ma. Wieża kościelna stoi w innym miejscu (przesunięto ją pod koniec lat 50.), ale nasz dom jest. Dwupiętrowy, z dwoma oknami na drugim piętrze i małym okienkiem pomiędzy. Czyli twierdzenie Giny, że Gino dobudował ostatnie piętro nie jest prawdą. Jeśli już to Gino jedynie przebudował istniejące wcześniej piętro.

Następna fotografia Ginestry, z roku 1954. Wieża kościelna nadal w starym miejscu, ale naszego domu nie widać, gdyż zasłaniają go nowe wysokie domy wybudowane po drugiej stronie ulicy. Krótko musiały stać skoro na następnym zdjęciu, z połowy lat 60., domy są o piętro niższe, widać więc okna Casa di Giuseppe z jaskrawoczerwonymi zasłonami w oknach.

Ostatnie zdjęcie: zbiorowe. Rodziny chłopskie w czasie przerwy obiadowej. Pięć kobiet i sześciu mężczyzn. Jeden z nich w jasnym garniturze i ze strzelbą. Nadzorca?
Kobiety złożyły grube dłonie na pokrytych ciemnymi spódnicami kolanach. Na ramiona zarzuciła białe chusty z frędzlami. Jedna w czepku, druga w ciemnej chusteczce w groszki lub drobne kwiatki. Patrzą uważnie w obiektyw. Twarze mężczyzn nieczytelne - za ciemne, za bardzo zasłonięte opadającymi na czoło daszkami czapek lub rondem niekształtnych kapeluszy.

state trancuilli
Po koncercie orkiestry dętej aktorka czyta wspomnienia kogoś pamiętającego wojnę;
na drodze prowadzącej do krzyża na rozdrożu ustawiono kapliczki ze zdjęciami osób na froncie. Codziennie szły do nich procesje modlące się o szczęśliwy powrót walczących do domu.

suo figlio e usito da lo spedale

z wojny do Ginestry nie wróciło 18 mężczyzn, z których 6 zaginęło bez wieści. Po traktacie wersalskim zaprzestano procesji, na cmentarzu wmurowano marmurową tablicę z nazwiskami poległych.

Dziadek Stefano wrócił z wojny jako kapral, a w okopach nauczył się pisać i czytać.

Obecny wójt gminy rozpoczął swoje kilka słów: w wojnie nie ma zwycięzców. A Gino powiewał flagą



======
Wszystkie wygrubione podtytuły pochodzą z pocztówek wojennych. Zachowałam oryginalną, niegramatyczną i nieortograficzną pisownię oryginałów. Tytuł postu jest próbą oddania ich pisowni.


Zdjęcia pochodzą z koncertu i wystawy, a większość (choć nie wszystkie) portretów to zdjęcia mieszkańców Ginestry



Powered by Blogger.