Lech strzelił i orzeł spadł na polanę. Ale masz, bracie, oko, pochwalił Czech.

Rus złapał zwierzynę za szpony: Jest tego z dziesięćkilo więc nawet po wybebeszeniu trochę mięsa będzie. Nie chcę ci, kolego, koło kupra robić boś gospodarz, ale rzygam jagódkami, zwłaszcza jako zagrychą pod samogon. Do dupy te polskie lasy: jagódki albo jeże. Jedne ryj farbują na niebiesko, a drugie łykowate i co chwila kolce między zęby włażą. 
Tu wciął  się Czech, który nigdy nie pominął okazji by dać Rusowi werbalnego kopa w jaja: A u was to niby, kurwa, lepiej? Napój z kory brzozowej i pieczeń z Żarpticy. To już wolę żreć jeże. Przynajmniej nie świecą jak prawdziwki po Czernobylu.

Pewnie by za ten tekst Czech w ryja dostał, gdyby nie zadrżała ziemia i nie dało się słyszeć szczęku metalu.  Zatrwożył się Rus, bo choć Czechowi i Lechowi dałby radę, bo ci w skórzanych panterkach byli, ale facetowi w zbroi to nie za bardzo, a już  napewno nie po półliterku co go sobie pod borówkę czarną do śniadania obciągnął.

Czechowi też zrobiło się niehalo i już miał się za dzidę bukową chwytać w samoobronie, gdy Lech walnął się z całej siły w czoło tak, że mu futerkowa bejsbolówka  z głowy zleciała: o kurwa, chłopaki, to pewnie koleś, Julian Cezary, umówiony na oglądanie bursztynów wygranych w pokera od ziomali z Pomorza.

Nie był to jednak Juliusz Cesar, ale Lukullus, zwany też z cudzoziemska Lucullusem, nadciągający z od strony słowackich Tatr. Salve Lechus!, podniósł dłoń na powitanie. Buon giorno, odpowiedział Lech, siemasz Luki, co u Cesarego?

Lukullus już nie odpowiedział. Zeskoczył z konia i podbiegł do leżącego na ziemi ptaka. Piękny okaz, rzucił przez ramię, haliaeetus albicilla. W sam raz na dobrą kolację.

Halka-co? odezwał się Rus. Haliaeetus albicilla, czyli orzeł bielik, z gatunku jastrzębiowatych, w moim języku zwanych accipitradae, cierpliwie tłumaczył Lukullus. Nie jest to, co prawda,  najlepsze mięso, ale akurat w tym miejscu, i tu Lukullus rzucił okiem po górach, trudno o coś lepszego. Łabędzi tu nie ma. Więc upieczemy orła.

Ty, jak ci na imię? Lukullus wskazał na Czecha, bierz się do skubania, a ty, odzewał się do Rusa i strzelił palcami, szykuj ognisko, i to ciap, ciap... Lechus, chodź ze mną, bo sam nie dam sobie rady. Stolnica i wałek jest do przeniesienia, no i pióra muszę z torby wyciągnąć, bo będziemy piec orła ala łabędź. Nie mam, co prawda piór łabędzich, ale z mewy też mogą być.

Powtykamy je tu i ówdzie i będzie łabędź jak ta lala. A z podrobów i szyjki zrobi się nadzienie. Zagnieciemy ciasto na ravioli, nadziejemy posiekanymi podrobami. Leć jeszcze na polanę nazbierać ziół i mleczu. Zioła damy do nadzienia, a z mleczu zrobimy contorno, czyli przystawkę warzywną.

Kilka godzin później było już po uczcie. Rus zeżarł nawet kości i poszedł spać pod olszynę, a Lukullus próbował się od Czecha nauczyć jak śpiewać ta laska nebeská z odpowiednim akcentem.

A Lech? Lech siedział nad stolnicą i pracowicie lepił ravioli z borówką czarną, którą, jak się od Lukullusa dowiedział, po łacińsku zwą vaccinium mirtillus i rozmyślał nad orłem ala łabędź. Nie chciał się przed kolegami przyznać, ale strasznie mu się ten orzeł z białymi piórami podobał. Może by tak herb sobie z tego zrobić? Biały orzeł wygląda lepiej niż orzeł szary.....

Dziękuję autorowi postu o kuchni włoskiej, a zwłaszcza fragmentu o jej genezie,  za bezcenną  inspirację,
Wtorek
Stał na drabinie i brał gałązki w garść. Zaciskał pięść i szybko przeciągał ją aż do końca gałązki. Do kosza, opartego o pasek jego spodni a wiszącego jak naszyjnik na kawałku drutu obciągniętego żółtym przezroczystym plastikiem, sypały się wtedy czarne oliwki i zielone listki, choć czasami trafiały się i żółte. W końcu był już listopad; okoliczne gaje zaczynały żółknąć.

Musicie tam pojechać, powiedział, to prawdziwa uczta.

ten inny patriotyzm
Adresu do TAM nie podał. Ostatecznie wystarczyło  jechać z Rieti na Monte Terminillo, w ostatniej wiosce przed podjazdem skręcić w prawo. Nie w lewo, przez mostek do wioski rozciągniętej na wdłuż obrzeży równiny, ale właśnie w prawo, gdzie wioska wspina się po zboczu góry.

Pojechaliśmy. Trattoria bez nazwy nie miała menu. Wszystko co miała do zaoferowania, wypisała pisakiem na tabliczce przy drzwiach, robiących również za doświetlające pomieszczenie okno: fregnacce, stracci, salsiccia, jagnięcina. O deser i zakąski mamy pytać.

Więc pytamy. Przede wszystkim o fregnacce. Czy to maltagliati?  Nie. To frescacce lub paciocche. A więc co? Makaron pocięty nierówno? Si. Więc maltagliati. Nie, maltagliati to nietutejsza nazwa. Ale tnie się je w nierówne romby? Tak. Aha. Czyli łazanki, zwane tutaj fregnacce.

Fregnacce z sosem z dzika i stracci nadziewane mięsem. Miejscowe potrawy  jesienne. Latem sos z dzika nie pasuje i wtedy fregnacce miesza się z sosem ze świeżych pomidorów, którym polewa się też stracci zanim trafią do piekarnika dobrze oprószone startym pecorino.

Salsiccia z grilla. Miejscowa i pikantna. Obok talerzyk z cicorią, z ząbkiem czosnku i całym peperoncino, polane zielonkawą oliwą.  Tradycyjnie.

Środa
Stoję pod drzewem i zaciskam w pięści gałązkę oliwki. Próbuję ściągać owoce, ale za delikatnie to robię. Na zieloną siatkę rozciągniętą pod drzewem spada tylko kilka listków i jedna oliwka.  Ma (tak skracają moje imię w wiosce) do jutra tych oliwek nie oskubiesz! Choć lepiej jeść. Leonilde przesuwa w moim kierunku miskę z makaronem przypominającym łazanki. 
- Fregnacce?, pytam.
- Nie. Maltagliati. Maltagliati kroi się nożem, a fregnacce rwie z rozwałkowanego ciasta.
Makaron polany jest sosem pomidorowym; letnim, bo pachnącym bazylią. Podsuszaną salsiccię zagryzamy oliwkami pieczonymi w piecu, przyprawionymi czosnkiem i skórką pomarańczową. Pestki rzucamy w krzaki, które zaczynają się żółcić. Mamy ostatecznie koniec listopada. Od ponad miesiąca trwa sezon polowania na dziki, a od tygodnia zbieramy oliwki. Tradycyjnie.

Tradycyjny sos pomidorowy na zimę
Skladniki: dojrzałe pomidory, sól, czosnek (ewentualnie pokrojone w grube kawałki warzywa: papryka czerwona, cukinie, bakłażany, cebula, skropione dobrą oliwą), natka pietruszki i/lub inne zioła, ostra papryczka zamiast pieprzu

Jak zrobić: Pomidory przekroić, ułożyć na blasze rozcIęciem do góry, dodać nieobrane ząbki czosnku, osolić. Wstawić do piekarnika nagrzanego do 50°C. Piec całą noc, aż pomidory zrobią się pomarszczone, a na wierzchu zrobi się  lekko zrumieniona 'skórka'. Osobno upiec warzywa. Wszystko przetrzeć przez sito. Wlać do garnka, dodać papryczkę, natkę pietruszki i/lub inne zioła  i gotować przez godzinę. Gorący sos wlewać do wyparzonych słoików. Pasteryzować (ja pasteryzuję w zmywarce do naczyń).

Przypisy do przepisu: temperatura piekarnika,, jak wynika z wymiany komentarzy z  JoteSWuemką (patrz komentarze poniżej) to sprawa umowna. Piekarnik ma być na tyle ciepły, by pomidory się piekły, ale nie na tyle gorący by zrobiła się z nich ciapka lub węgle. Zawsze można je dorumieniić w ostatnich minutach, włączając termoobieg i pieczenie od góry.

i jeszcze słowniczek
  • fregnacce, frescacce lub paciocche to makaron z Sabiny, przypominający łazanki znane też jako maltagliati (dosł: źle pokrojone)
  • stracci: rodzaj naleśników, specjalność okolic Antrodoco
  • salsiccia to kiełbasa, czasami podsuszana, do zagryzania jak jałowcowa, a a czasami surowa. Tą ostatnią nadziewa się warzywa lub, przeciętą wdłuż, grilluje.

próbuję nauczyć się snucia planów, spekulowania o wpływie przeszłości na teraźniejszość lub przyszłość.

Już rozumiem zasadę: zaczynamy od słowka se. Potem dodajemy czasownik w odpowiedniej formie, poprzedzający następny czasownik w jeszcze  innej formie. I wtedy mogę  powiedzieć:

S' io fossi fuoco arderei lo mondo,
S'io fossi vento lo tempesterei,
Se fossi acqua io l' annegherei,
Se fossi Dio mandereil in profondo.


Gdybym był ogniem – w proch bym świat obrócił
Gdybym był wichrem – smagałbym go wiecznie
Gdybym był wodą – zalałbym skutecznie
Gdybym był Bogiem – w głąb otchłani rzucił*

Ale nie mówię, bo ktoś inny już to wcześniej powiedział. Na imię miał Cecco, zwano go Angioleri i pochodził ze Sieny.  

Gdybym był ogniem. Gdybym był wodą. Trento

Siedząc pod barem Sport mamroczę pod nosem  fossi, fossi, fosse, fossimo, foste, fossero, a potem szukam w rozłożonych książkach....tak, w opowiadaniu I Poveri, Carlo Cassola używa congiuntivo imperfetto. Cesare Pavese też.  I Moravia również.

Sabina twierdzi, że niepotrzebnie się tego uczę. Wielu Włochów nie wie, że fossi to congiuntivo imperfetto, arderei to condizionale semplice, a wszystko razem i poprzedzone se daje il periodo ipotetico, co zdaje się być polskim trybem przypuszczającym, ewentualnie trybem życzącym, bo podobno ten rozpoczyna się od gdyby..... Sabina mówi, że trwają dyskusje nad pozbyciem się tych dziwnych konstrukcji gramatycznych, bo ludzie nie znają, książek i tak nie czytają.....Więc po co komu rozumieć co pisze Cecco Angiolieri ze Sieny? Lub Carlo Cassola? Lub Italo Calvino?

Ale mnie jeszcze  (na razie) się chce. Więc wkuwam dimenticassi, dimenticasse, dimenticassimo, dimenticaste, dimenticassero........ I powtarzam głośno formułkę: se io studiassi di piu italiano, io parlerei meglio (gdybym uczyła się więcej włoskiego, mówiłabym lepiej); na wszelki wypadek......

Cecco Angiolieri: biografia i cały poemat
* tłumaczenie z włoskiego na polski: prof. Piotr Salwa
nowy film zapowiada się świetnie. Zwłaszcza opowieść o człowieku (rola Roberto Benigniego), który z dnia na dzień, z nieznanego powodu, staje się celebrytą. No i Penelope Cruz;  nie tylko lata w czerwonej kiecce, ale też parla italiano. A sam film po polsku to Zakochani w Rzymie, po angielsku From Rome with Love.  A po włosku? Roma con amore oczywiście....

włoszczyzna z trastavere
włoszczyzna z Trastavere

oficjalna z(a)jawka filmu na youtube
wywiad z reżysem na stronie vodaphone square
oraz Jacek Szczerba na temat w Dużym Formacie
Wniosek nasuwa się jeden: nie jest dobrze z wiedzą o nauce. 30% Włochów nie zna (lub nie chce wymienić) ani jednego uczonego. I nie mówimy tu o znajomości w realu, bo tego dotyczyło inne pytanie. Chodziło o nazwisko któregokolwiek uczonego, żywego lub już nieżyjącego, w jakiejkolwiek dziedzinie nauki. I owe 30% nie umiało sobie przypomnieć Einsteina, Leonarda da Vinci, Galileusza; nie słyszało też o Ricie Levi-Montalcini, Alessandrze Volcie, że o Darwinie nie wspomnę.

Jak wynika z badań Fundacji BBVA, prawie 60% Włochów nie wie, że rośliny też zawierają materiał genetyczny. Dla 47% większość mikroorganizmów jest szkodliwych dla człowieka, a dla 58% dinozaury i człowiek żyły po sąsiedzku. Aż 60% nie potrafi zrozumieć prostego rachunku prawdopodobieństwa.

Testowanym , po 500 osób z każdego z 10 państw europejskich plus USA, a więc ponad 15 000 osobom przestawiono następujący problem:

lekarz informuje parę, że w świetle przeprowadzonych badań genetycznych,  prawdopodobieństwo choroby wrodzonej u ich ew. potomstwa wynosi 1 do 4. 

Badani mieli odpowiedzieć, czy znaczy to że:
  1. jeśli pierwsze troije dzieci urodzi się zdrowe, to 4 będzie chore
  2. jeśli jedno dziecko będzie chore, to troje będzie zdrowe
  3. każde dziecko ma taką samą szansę na zachorowanie
  4. jeśli będą mieli tylko trójkę dzieci, to każde będzie zdrowe

60% Włochów wybrało niewłaściwą odpowiedź, a więc opcję 1. 2. lub 4. Jeszcze gorzej wypadli Polacy i Austriacy.

I w sumie nie byłoby powodu do dumy, gdyby nie fakt, że Włosi, w przeciwieństwie do Hiszpanów, którzy wypadli w testach najgorzej, i Polaków zajmujących 3 miejsce od końca, zaraz po Włochach i Hiszpanach, najbardziej realistycznie ocenili własną wiedzę, lub niewiedzę jeśli ktoś tak to woli określić, odpowiadając na pytania o samoocenę wiedzy z genetyki, matematyki, ekologii, geofizyki...itd.

Czyżby więc skończyła się we Włoszech era bella figura? A może bella figura (zachowanie twarzy, robienie dobrego wrażenia) nie dotyczy nauki? Bo jak można elegancko wyglądać w kitlu laboratoryjnym? :D

O wynikach badań BBVA pisała Gazeta Wyborcza w Połowa Polaków wierzy w naukowe bzdury
Tu można znaleźć cały raport; BBVA Foundation International Study on Scientific Culture
Wyznania miłosne ryliśmy gwoździem w korze drzewa, rysując serca przebite strzałą. Potem, z rozwojem techniki przeszliśmy na pisaki i drzwi toalety, gdzie, już całymi zdaniami, twierdziliśmy iż  M.S. na wieki kocha Z.P. Nie zaglądałam wtedy do męskiej toalety by sprawdzić jakimi słowami Z.P. wyrażał miłość, ale sądzę że nie odbiegały one od przeciętnej wieku dojrzewania, więc pewnie pisał, że  M.S. ma ładne cycki.



Tak było kiedyś. Teraz wyznanie to kłódka i metr łańcucha, przypiętych do lampy na moście, najlepiej na Ponte Milvio w Rzymie, bo stamtąd wzięła się owa tradycja.  Kłódka, łańcuch, kluczyk wrzucony do Tybru jako oznak miłości wiecznej i niegasnącej. Miłości ze stali nierdzewnej, miłości w różnych rozmiarach i od różnych producentów.

Pomysł z kłódką i mostem Milvio pojawił się w filmie Ho voglia di te opartym na bestsellerze Federica Moccii.  Kto pierwszy poleciał z kłódką na most  jest obecnie nie do ustalenia, ale wiadomo, że trend szybko osiągnął masę krytyczną: nie tylko pod ciężarem miłości ze stali hartowanej lampa na Ponte Milvio zaczynała się niebezpiecznie wyginać, ale też trend przeniósł się na inne mosty, inne lampy, a nawet na bramy (brama do domu Julii w Weronie).

Podobno tradycję kłódki na moście, choć nie tym przerzuconym nad Tybrem, a nad Passirio w Górnej Adydze, rozpoczęli odchodzący do cywila z koszarów w Merano (Meran). Teraz jednak most nad Passirio przejęli nie tylko ci pozbywający się zawartości szafek, ale też i uczestnicy lucchettomanii, czyli kłódkomanii, wyznających miłość w sposób zorganizowany. Czyżby koniec indywidualizmu w sferze wyznań miłosnych?

Nie mogę się zdecydować, czy jest anarchistką czy też indywidualistką. Łazi tam, gdzie jej nie wolno i nawet nie udaje, że słucha co się do niej mówi.

dwu.kropka

Uwielbia design i buty na wysokich obcasach (ciągle próbuje je przymierzać), ale śpi na podłodze, gdy reszta kociego towarzystwa szuka poduszek, foteli i kanap. A więc czy laska z niej wyrośnie, czy też dołączy do alterglobalistów?
ginestra ogrodowo-kulinarna

od kiedy wprowadziliśmy się do Casa di Giuseppe, Renato się nami zaopiekował, co przejawia się w regularnych dostawach sałaty, bobu, czereśni, kwiatów cukinii i opowieściach o siostrze babci, która wyszła za starego Ombres i zmarła na drugim piętrze naszego domu, w pokoju po prawej stronie.



Come stai, Maya?, drze się na powitanie, i przy każdej okazji życzy mi pięknego dnia, a zapytany o samopoczucie twierdzi, że ma się świetnie dzięki specjalnej opiece Padre Pio i Matce Bożej. Coś w tym musi być, bo Renato, choć ma ponad 80 lat, nadal jest ciągle w ruchu. Jak nie kuśtyka na wieczorną mszę, to reperuje płot dostawiając następny kawałek blachy lub dekla z puszki po sardelach. Czasami buszuje w cantinie, w której trzyma kadzie z oliwą, beczki z winem, stary kredens kuchenny i skrzynię posagową babci. Pytany o gatunek winogron używanych do produkcji tylko wzrusza ramionami. Najważniejsze, by wino nadawało się do picia. Nie lubi też rozmawiać o gatunkach oliwek. Niepotrzebnie zaprzątasz sobie tym głowę, ogadnia się od pytań. Po co ci to wszystko wiedzieć. Oliwa to oliwa.

W soboty Renato idzie na cmentarz. Zanosi żonie świeże kwiaty. I przy okazji odwiedza grób syna. Syna urodzonego w 1961 roku. Mojego rówieśnika.
Pluk van de Petteflet
nadal wrześniowa wizyta u rodziny, nadal Holandia Północna i Dam w Amsterdamie. I nadal Annie Schmidt. Tym razem w książce o Pluku i jego przyjaźni z gołębiem i karaluchem. Czyli opowieść o tolerancji.
Jip en Janneke
dzisiaj mam ochotę na Holandię, zwłaszcza tę północną, z której pochodzi JC. Mam też ochotę na literaturę dziecięcą Annie Schmidt. Dzisiaj klasyka, czyli Jip e Janneke, znani w Polsce jako Julek i Julka, a post ilustrowany zdjęciami z wrześniowych odwiedzin u rodziny.
w ostatnim trzęsieniu ziemi ucierpiały nie tylko zabytki. Posypały się również sery. Dokładnie 608 tysięcy. A więc dużo. Nawet bardzo dużo.

Samuel Sanders i Raymond Janssen z Nijmegen ruszyli na pomoc. Rozpoczęli akcję sprzedaży uszkodzonych parmezanów, wszystko w przedsprzedaży, czy jak się to nazywa. Wpłacasz na konto 25 euro i dostajesz półtora kilograma sera. Do tej pory sprzedano ponad 11500 kg sera, kupujących było prawie 8 tysięcy. Producentom płacono tyle, ile dostaliby sprzedając nieuszkodzony produkt, reszta dochodu poszła na transport.

Jeśli ktoś chciałby wiedzieć co z tego mieli pomysłodawcy, to powiem, że o akcji dowiedziałam się z niemieckiego radia. A więc stali się sławni.

zupełnie nie parmezan

Jak to dobrze od czasu do czasu usłyszeć, że o kimś mówi się nie dlatego, że jest bezczelny i kradnie, ale dlatego, że robi kawał dobrej roboty.

Więcej o akcji serowej (po niderlandzku) na stronie evmi oraz oficjalnej stronie Red een kaas (ratuj ser).

Włosi też mają swoją akcję: aiutiamo i caseifici terremotati.

Che cavolo? Co jest do jasnej cholery?  spytała Clarissa patrząc na śnieżący obraz i poleciała na zewnątrz pokręcić przy dysku satelity, bo za pięć minut miały się zacząć wiadomości, a w nich transmisja z defilady w Rzymie, w której to defiladzie maszerował Massimo i którego miałyśmy nadzieję zobaczyć w całej umundurowanej krasie.

czarna kapusta. I to ugotowana

Majstrowanie przy talerzu satelity pogorszyło sytuację i Clarissa ha fatto una frittata, czyli zepsuła recepcję do końca. Zamiast na defiladę patrzyłyśmy jak Julia Roberts lata po Rzymie i oblizuje widelce, czyli gra w polpettone z dodatkowymi kulinariami w tytule: Mangia prega ama (Jedz, módl się, kochaj). Jeszcze kilka minut i byłabym alla frutta. Na szczęście wpadła z wizytą P, którą Clarissa określiła później jako prezzemolo, czyli miejscową plotkarę. Tym razem  P. nie sprawdzała ile łyżeczek cukru wsypujemy do kawy, tylko od razu przeszła do rzeczy: S. ma kogoś. A ponieważ S. nie ma szczęścia do mężczyzn, bo były mąż okazał się baccala, a ostatni kochanek salame, więc i tym razem P. niczego dobrego z tego związku nie oczekuje; będzie to samo, czyli fritta e rifritta. Teraz S. jest cotta, ale za kilka tygodni będzie płacz i depresja, prognozowała P., bo takie związki to tutto fumo e niente arrosto. Czyli chleba z tego nie będzie :D

Cavolo- kapusta
fatto una frittata - dosł. zrobić omlet, tu: spieprzyć do końca
polpettone - pieczeń rzymska lub banalny film
alla frutta - w owocach, czyli mieć dosyć
prezzemolo - natka pietruszki lub plotkara
baccala - suszony dorsz lub ktoś bez poczucia humoru
salame - to wędlina lub Głupi Jasio
fritta e refritta - smażona i odsmażana, w tym przypadku historia
cotta - ugotowana (potrawa) lub zakochana S.
tutto fumo e niente arrosto - dużo dymu i bez pieczeni - włoski odpowiednik polskiego dużo dymu i mało ognia


Livio potwierdził: powodzie w Ligurii zmyły winnicę Buranco. Dwie butelki wina stamtąd przywiezione  muszą nam wystarczyć na następne 20 lat, bo podobno tyle zajmie odtworzenie winnicy, jeśli w ogóle taka decyzja zostanie podjęta.

Buranco: non c'e

Tak więc jakoś mi źle na sercu, choć zapewne wątroba oddycha z ulgą: nareszcie urlop...., bo miałam nadzieję, wbrew logice, że dolina w której posadzono bosco, vermentino i albarolę ocalała. Livio pisze, że nie: do gospodarstwa nawet nie ma czym zejść. Zniknęła polna droga, którą szliśmy, nie ma gajów oliwnych i nie ma rzędów winorośli. Nie będzie sciacchetrà, jednego z najlepszych win deserowych jakie znam. 

Sciacchetrà robione jest z podsuszonych winogron, z których sok wyciskano ręcznie, zgniatając grono między palcami. Wytłoczyny służyły do pędzenia grappy, a w soku zaczynały buszować miejscowe drożdże, co dawało wino o posmaku dojrzałych moreli i śliwek, pachnącego kwiatami czarnego bzu i figami,  morską wodą i skórką cytrynową. Czyli Ligurią.

Jeśli ktoś sądzi, że nie wiem o czym piszę, to znaczy, że nigdy nie pił sciacchetry robionej tradycyjnymi metodami, bowiem sciacchetrà bardzo często (a właściwie głównie), to masówka dosładzana cukrem, podrasowywana syropem i lana w atrakcyjne butelki z ładną etykietką. Prawdziwą sciacchetrà produkują nieliczni, na palcach jednej ręki można ich zliczyć, a ja, oprócz Buranco znam jedynie Cantinę Cinqueterre z località Groppo (fraz. Manarola, Riomaggiore). Nie mam odwagi pytać, czy przetrwali, bo jeśli nie, to mogę się załamać psychicznie, a na leczenia na oddziale zamkniętym ubezpieczalnia nie pokrywa :D




Powered by Blogger.