Mama Eli przysyła sms-a:
Czy smakowała nam liguryjska oliwa? 
Tak, bardzo. Właśnie wyjadamy resztki, mocząc w niej kawałki bułki. Smakuje inaczej niż nasza, ale równie dobrze.

Eli opowiada dużo o nas i o naszym domu; przede wszystkim jednak opowiada o wiosce. Miejscu, które - mimo zmian - pozostaje niezmienione. Od lat te same tradycje i symbole: sylwestrowe ognisko na placu przed kościołem pożera ubiegłoroczne śmieci i problemy; niedomknięte drzwi od mieszkania sugerują, że koniecznie trzeba zajrzeć i powiedzieć buon giorno. Woda źródlana z kamiennego zbiornika, sałata z ziół zebranych w polu. Świąteczny obiad dla gości: maccheroncini z sosem pomidorowym przyprawionym prawdziwkami i czarnymi oliwkami, jagnięcina w białym winie z rozmarynem, wino domowej produkcji, własna oliwa, karczochy z miętą, panettone na zakwasie i nalewka z granatów; ciasteczka w liściach laurowych.



Na wigilię Ginestra podaje spaghetti z sercówkami, dorsza z sosie pomidorowym, węgorza w białym sosie. Muszelki nadziewane ricottą i ziołami tradycyjną potrawą wigilijną nie są. Tak stwierdziła Gina, a potem powtórzyła cała wioska. W ognisku sylwestrowym spaliłam opakowanie po muszelkach. I obiecałam poprawę.


Zdjęcia z drogi do i z samej Ginestry; zimowe menu i śnieżne krajobrazy. Na tablicy witającej w Ginestrze widać nasz dom.
nikt tak nie umie zrobić zimy jak Bawaria. Prawa autorskie powinna sobie zastrzec. A zima w Bawarii wymieszana z rokoko to już w ogóle pełen zimowy wypas. Warte wyjazdu, nawet jeśli ostatnie kilkaset metrów tańczy się po lodzie, a powrót odbywa się w tłumie tych wracających do domu z nartami. Ale korki były gdzie indziej. Na przykład na trasie Innsbruck-Monachium. Razem jakieś 40 kilometrów.

 

Montecassino lub Monte Cassino - obydwie pisownie poprawne, choć drogowskazy pokazywały drogę do Abbazia di Montecassino, leżącego na Monte Cassino - wyglądało majestatycznie. Przynajmniej dziedziniec Bramantego sprawiał takie wrażenie. A może to zasługa widoków na Campanię? Lub oświetlenia?



Wrażenie prysło na następnym dziedzińcu, zwanym Chiostro dei Beneffatori (czyli Krużgankiem Dobroczyńców czyli tych co dali kasę): postawiono tam na straży wejścia do bazyliki dwie figury papieskie:  Clemens VIII(?) tańczy z jednej, Urban (X?) zaciska zęby z drugiej strony odźwieży upamiętniających żywot Benedykta. Nicki papieskie zapamiętałam na sto procent, gorzej z numerkami, a jeszcze gorzej z zapamiętaniem który był którym.  Ale kto by się tam numerkami przejmował; nawet autorzy przewodnika po klasztorze o rzeźbach nie wspominają. Albo im te numerki wiszą, albo wstyd im opisywać jednego takiego podrygującego, z wyrazem zarozumiałej tępoty na facjacie, albo boją się mułowatego zacięcia tego drugiego.

O historii klasztoru można poczytać na stronie Encyclopedii Katolickiej (po angielsku), ale warto zajrzeć na interactywną stronę samego klasztoru (po włosku jak i po angielsku): jest chronologia, jest wirtualny spacerek po klasztorze z opisami i galerią zdjęć. Patrząc na profesjonalnie wykonanie jakoś nie żałuję 2 euro wydanych na parking (zwłaszcza, że płacąc za parking dostałam sikanie w toalecie za darmo). Za pobyt na Montecassino, w przeciwieństwie do Subiaco, się płaci.

Tropami Benedykta na włoszczyźnie:
Casamari i Sacro Speco w Subiaco
wnioskując z e-maili, które ostatnio dostałam - w tym jeden grożący mi sprawą sądową o obrazę uczuć religijnych - postem o papieżu poruszyłam serca, choć niekoniecznie rozumy. Tak więc kontynuując- i tu cytuję jednego z anonimowych korespodentów - agresywną lewacką nagonkę na dorobek narodowy i atak na świętości, piszę niniejszym o Montecassino.





Nie będę się wdawała w gdybanie czy trzeba było Montecassino zdobywać, czy też nie. Zwłaszcza, że jedni historycy twierdzą iż było to konieczne (otwarcie drogi na Rzym), inni  że nie, bo do Rzymu można było się dostać lądując w Anzio. Jedni chcieliby stawiać przed sądem pamięć generała Clarka, który wydał rozkaz prewencyjnego zbombardowania klasztoru, zabijając w ten sposób setki chroniących się w klasztorze cywilów, w tym kobiety i dzieci, inni zaś twierdzą, że generał zrobił to niechętnie, z rozkazu generała Alexandra, i uważają że ocena czynów z perspektywy współczesnej wiedzy jest niesprawiedliwa. Tak więc o tym pisać nie będę. Nie będę też pisać o czterech fazach bitwy, ani też o liczbie poległych, zwłaszcza że poległych Niemców nie dało się policzyć.

Chcę porozmawiać o sztuce i o snach generałów.


pomnik
Czy kiedykolwiek zastanawialiście się ile miejsca zajmuje 900 tysięcy zamorodowanych, a ile 1032 poległych? Ja tak. Dlatego w Montecassino zeszliśmy do polskiego cmentarza. 1032 nazwiska na tablicy. Cztery Ginestry. Jedna trzecia mieszkańców zabytkowej części Wasserburga.  Trudno powiedzieć, że rozczarowałam się cmentarzem, bo cmentarz nie powinien rozczarowywać, ale jak określić uczucie gdy widzi się blok z kamienia, zbitą skałę, w którą stapiają się pojedyńcze mogiły? Monument nie pokazał, że 1032 zwłok to jednak dużo.Mówi silni, zwarci, gotowi. A ja pytam, dlaczego nie pokazać jednostek? Zwłaszcza, że zginęli tak młodo...

Podobno generał Clark już po drugiej bitwie wprowadził  karę śmierci za dezercję.

i generałowie
Nie wiem jak się szkoli wojsko, nie byłam na strzelnicy, nie wiem jak wygląda trening wojskowy i czego się uczy oficerów. Z perspektywy osoby, która nie potrafi patrzeć w oczy rybie na talerzu, zastanawiam się jak sypia w nocy generał, który wysyła na górę kilka tysięcy żołnierzy i których wraca mniej niż połowa? Rozumiem, że wojna, że wielki plan, a nie indywidualny żołnierz....ale tak po wojnie, gdy fakty są znane i gdy już wiadomo, że zbombardowanie klasztoru ułatwiło sprawę Niemcom, że atak bezpośredni na Montecassino prawdopodobnie nie był konieczny, gdyż linię Gustava można było obejść od ’zadka’ tak jak to zrobił Juin, czy były głównodowodzący sypia wtedy snem sprawiedliwego?

Czy takiego Clarka goniły w nocy furie przypominając mu dumę, która kazała mu zdobywać Rzym, pozwalając Kesselringowi uniknąć ostatecznej przegranej, czyniąc tym samym zwycięstwo na Montecassino próżnym wysiłkiem? Jak sypiał po nocy taki generał Juin, którego marokańscy żołnierze, rozjeżdżając się po włoskich wioskach otaczających Montecassino, gwałcili kobiety (historycy sądzą, że było ich ponad 800), a próbujących ich powstrzymać, mordowali?

I czy takiemu Kesselringowi dobrze było z myślą, że wiedział ile potrzebował ciężarówek aby przewieźć zasoby archiwów klasztornych do Watykanu, ale po bitwie nie umiał policzyć własnych poległych?


Do języka włoskiego przeszło słowo marocchinate, ’zmarokowani’ jako wspólna nazwa zgwałconych lub zamordowanych ofiar Goumiers - kolonialnych oddziałów Juina.

Na podstawie:
jest cykoria; tylko nie cicoria a radicchio, bo tak nazywa się cykorię:-)

Ładne jest radicchio di Castelfranco: jasnożółte liście nakrapiane kolorem buraków. Najbardziej jednak lubię radicchio trevigiano: i to wczesne, zwane precoce, przypominające kształtem główki młodej sałaty rzymskiej, i to późne, czyli tardivo, o wąskich, lekko poskręcanych listkach i intensywnym kolorze.


Trevigiano smakuje mi z patelni grillowej, skropione oliwą i posypane gruboziarnistą solą; lub podsmażone z kawałkami prosciutto lub pancetty i wymieszane z polentą. Albo z risotto i posypane serem Montasio.

Giorgio Locatelli (Made in Italy. Food & Stories) pisze, że pokrojone w paski lub całe liście radicchio można ugotować z miodem lub likierem; karmelizować w cukrze i podawać z duszonymi owocami; zapiekać z ricottą w tartach; wymieszać z mascarpone i ricottą i używać jako nadzienia do cannoli.




dwa rodzaje trevigiano i radicchio di Castelfranco.

Dizionario delle Cucine Regionali Italiane wymienia:
  1. radicchio rosso di Treviso
  2. radiccio variegato di Castelfranco
  3. radicchio canarino
  4. rosa di Gorizia
  5. radicchia di Lucca
  6. radicchio bianco fior di Masera
  7. bianco variegato di Lusia
  8. rosso di Chioggia
  9. rosso di Verona
  10. variegato bianco di Bassano 
Il Cucchiaio d’Argento Cucina Regionale
Większość odmian radicchio pochodzi w prowincji Veneto, a więc możliwe jest że opowieść o początkach radicchio jest prawdziwa: radicchio di Treviso to wynik prac Franza van den Borre, rodem z Flandrii, projektanta ogrodów, który postanowił udomowić dziko rosnące radicchio. W roku 1874 wyhodował swoje pierwsze, dając początek tradycji kulinarnej i gatunkowi radicchio rosso di Treviso.
czego się najbardziej boi właściciel kota? Że będzie lekarstwo musiał kotu dawać. Z zastrzykami mniejszy problem: łowisz, a zanim zaprotestuje, wbijasz igłę. Najgorzej jest z tabletkami: trzeba kota złapać, unieruchomić, otworzyć paszczę, wcisnąć tabletkę do pyska, pchnąć jak najgłębiej, pomasować gardło lub popukać w nosek. Tylko że kot ma pazury, ostre zęby i zwinny język. Czasami nie wystarczy wcisnąć tabletkę między ściśnięte kły, bo kot, zwierzę cwane i uparte, potrafi schować ją pod językiem i wypluć przy pierwszej nadarzającej się sposobności. Stąd każdy właściciel wie, że po podaniu tabletki kota trzeba ponownie złapać, unieruchomić, otworzyć mu pysk i sprawdzić pod językiem i koło zębów, w razie potrzeby przesunąć tabletkę na język, pomasować gardełko, postukać po nosku, aby za kilka minut zaczynać polowanie na kota, unieruchamianie, otwieranie japy...



Paola, nasze futrzane dzieciątko Paola,  w wieku zaledwie 5 miesięcy, tydzień temu miała ruję. Ruję przetrwaliśmy a teraz wkraczamy w dłuższą, i nie mniej kłopotliwą, terapię antybiotykową bowiem, jak to często u devonek bywa, Paola cierpi na po-rujową infekcję narządów rodnych.  A więc zastrzyk u weterynarza i seria antybiotyku w tabletkach. Dwa razy dziennie przez pięć dni. Tabletka, ręcznik, naganiacz, wszystko gotowe....tylko kota nie ma. Zniknęła.

Pewnie przyjdzie mi dzwonić do doktora Schiele, że jednak przyjeżdżamy na ten zastrzyk. Jeśli, oczywiście, znajdziemy Paolę. Jak mówiłam: łatwiej przeciągnąć wielbłąda przez ucho igły niż dać kotu lekarstwo.
gdyby Błota Pontyjskie nie urodziły Hydry, Itri na mapie by nie było; mieszkańy kolonii Amyclae - wspomnieniu po peloponeskim Amyclae - nigdy by z domów nie musieli uciekać i nie wybudowaliby miasta, a ja w roku 2011, 19. stycznia, o godz. 22:58, nie miałabym o czym pisać.


Gdybym tak mogła mieć jeszcze jeden dom we Włoszech, to miałabym go w Itri, które to Itri ja w przedszkolu z drewnianych klocków budowałam: łuk nośny tu, ściana tam, czerwony dach nad wszystkim. Sensu i logiki w tym moim budowaniu nie było, ale najwyraźniej już w wieku rajstop bawełnianych na szelkach czułam instynktownie średniowieczne rozwiązania architektoniczne.




Hydra i amycleus uśmiechają się z herbu, łącząc czas mityczny z rzeczywistością, w której nazwa Itri pochodzi od łacińskiego iter (lub od zniekształconego imienia boga Mitrasza, czczonego w pobliskich jaskiniach), a wieża Santa Maria Maggiore, błyszcząc bizantyjskim splendorem, przypomina o Peloponezie. Wieża jakimś cudem nie podzieliła losów samej świątyni, zbombardowanej w czasie wojny.

Po zabudowaniach kościelnych zostały kawałki ścian, kilka łuków i przeświadczenie, że wojskowym powinno odebrać się bomby i samoloty, a dać w zamian pukawki i balony z wodą.

Do Itri wchodzi się tak, jak właziło się na zjeżdżalnię od śliskiej i spadzistej strony. Jest stromo i jest wąsko. Na głównej arterii ja i mały fiat to o samochód za dużo; zaś robienie zdjęć ulicy to makrofotografia.

Kilkadziesiąt metrów od pozostałości po San Maria Maggiore stoi kościół pod wezwaniem Świętego Michała Archanioła, tego od miecza, który pewnie by się mieszkańcom Amyclae przydał, ale wtedy aniołów z mieczem nie było i dzięki temu powstało Itri. Św. Michał Archanioł jest w stylu arabsko-normańskim, z majoliką ozdobioną dzwonnicą, pamiętającą wiek XI, gdy miasto należało do Księstwa Gaety.

Na przeciwko Michała Archanioła stoi dom (Signum Salutis, róg lewy dolny), który mogłabym mieć. Przypomina on moje rysunki z przedszkola, gdy pani dawała kredki świecowe, a ja bazgrałam zamaszyście, tworząc dzieło świadczące o moim instyktownym wyczuciu kolorystyki Itri :-D

Dodatkowe informacje:
w Itri jest do zwiedzenia zamek z XIIIw; można go zwiedzaćod poniedziałku do piątku, z wyjątkiem czwartku, od 16 do 18.
ustalono, że cud był i dokonał go Jan Paweł II. Joseph Benedykt XVI Ratzinger zdecydował, że beatyfikować będą pierwszego maja, dodając dotychczas świeckiej uroczystości nowy wymiar. I dobrze; po cholerę upamiętniać śmierć roboli domagających się 8 godzinnego pracy skoro można upamiętnić cud.

Oczywiście co niektórzy pytają jak to było z przyjaźnią papieża z Padre Maciel-em, ale kardynał Angelo Amato w wywiadzie dla Famiglia Cristiana kategorycznie stwierdza, że JP2 nic nie wiedział o podwójnym życiu Maciela. I ja tam Amato wierzę, bo nie dosyć że poważny człowiek i kardynał, to jeszcze reprezentant Watykanu, organizacji znanej z otwartości i obiektywności. Tak więc dziennikarze piszący na temat przymykania oczu na przestępstwa Maciela zwyczajnie kłamią. Kłamie  Domosławski w artykule Sekrety Kościelnej Monarchii, kłamią Renner i Berry prowadzący przez 15 lat śledztwo w sprawie Maciela i zdecydowanie kłamie Juan Vaca, który napisał do Wojtyły list opisujący molestowanie go przez Maciela. Podobno Vaca wysłał list  w roku 1989 i podobno nawet dał tłumaczowi przysięgłemu do przetłumaczenia, ale Amato mówi, że Wojtyła i tak nic nie wiedział. Pewnie tłumacz kiepski. Podobno byli jacyś inni seminarzyści, którzy pisali do ża w tej samej sprawie, ale wszyscy wiedzą że młodzi i głupi, pewnie im się w głowach poprzewracało. A z resztą pisał o nich Berry,więc się nie liczy. Wróg choć niby swój; katolik. Konspiracja i tyle. W każdym razie nie ulega wąpliwości, że wszyscy kłamią, prawdę mówi Amato; a Wojtyła nic nie wiedział.

Gdyby rozpisywano konkurs na emblematy nowego błosławionego, miałabym projekt jak w mordę strzelił: trzy małpki -  jedna z łapkami na oczach, druga z łapkami na uszach, trzecia z łapkami na ustach.

A pierwszego maja będę w Ginestra  bez dostępu do telewizji, radia oraz internetu. Do Rzymu się tego dnia nie wybieram. A dzień ludzi pracy świętować będę jak co roku: miską świeżego bobu, kawałkiem pecorino i kieliszkiem prosecco.
Właściciel naszego domu lubił pogadać z Viją po francusku. Najczęściej o pogodzie; o sobie mówić nie chciał. Zmarł prawie pięć lat temu. Na razie nie udało mi się znaleźć na miejscowym cmentarzu tablicy z napisem Giuseppe Ombres.


Na parterze, gdzie teraz przechowujemy narzędzia i gdzie stoi bawarski kredens, rodzina De Stefanis miała sklep. Godziny otwarcia znaczyły dzwony kościelne.

Na świętego Giovanni-ego Stefano zbierał na łące ślimaki, które mama gotowała w garze ustawionym na kominie. Stefano ślimaki wydłubywał wykałaczką, a sos spływał mu po rękach. Resztki sosu w garnku wycierał  kawałkami chleba, pieczonego raz w tygodniu w rodzinnym piecu. Do ślimaków nikt nie dodawał masła i czosnku tak jak to robią Francuzi. Gotowało się je z czosnkiem, pomidorami i ziołami znalezionymi w polu. Najlepsze ślimaki można było znaleźć na stoku południowym, kiedyś widocznym z naszego okna, dzisiaj zasłoniętym przez dom Viji.

Angellino dumny jest z drzwi. Najporządniejsze drzwi we wsi, powiada. Robił je w roku 1968; roku nowego dachu i nowej łazienki. Giuseppe miał pieniądze i stać go było na jakość. Dlatego drzwi nadal wyglądają jak nowe, a dach wytrzymał ponad trzydzieści lat.

Wpólnik oszukał Giuseppe a okradli do końca prawnicy. Cztery domy w Rieti cholera wzięła i pod koniec Giuseppe jadł raz dziennie. Czasami Gina przynosiła mu jajko od kury a czasami miskę makaronu. Siedział sam, rozmawiał po francusku z Viją, a drugie piętro (to z sypialnią w której umarła jego matka) i parter, gdzie rodzice Stefano mieli kiedyś sklep, wynajmował Albańczykom, którzy zostawili po sobie brudne talerze i czerwone napisy na ścianie. Po Giuseppe dostały się nam dwa święte obrazy, krucyfiks i zdjęcie grupy dzieci przed budynkiem szkolnym. Zdjęć samego Giuseppe jeszcze nie widziałam, bowiem matka Giuseppe, rodzona siostra matki Renato, z siostrą nie rozmawiała. Tak więc Renato zdjęć kuzyna nie ma.

Na tablicy witających podróżnych w Ginestra widać dom. Po lewej stronie jest wieża zamku z tyłu dzwonnica kościoła. Za bicie dzwonów odpowiada Renato i dlatego czasami dzwony biją dwa razy, a czasami wcale.


Jestem przekonana, że nazwę spaghetti bolonese wymyślił jakiś Amerykanin, który w Amatrice spróbował spaghetti polanego czerwonym sosem z kawałkami mięsa. Bo komu innemu jak nie Amerykaninowi może się wydawać, że Amatrice leży na przedmieściach Bolonii, a frytka - wynalazek belgijski (jedyny sensowny, oprócz piwa i gofra, wynalazek belgijski) pochodzi - jak nazwa wskazuje - z Francji, co z kolei sugeruje amerykańskie przekonanie iż Belgia leży we Francji;a  Polska, w opinii moich amerykańskich znajomych z uniwersytetu,  graniczy zaś  z Argentyną, a latają po niej białe niedźwiedzie.

Wieść gminna głosi, że sos z Amatrice to nowoczesna, czyli pomidorowa, wersja bardziej tradycyjnego sosu alla gricia (lub griscia, bo i taka nazwa jest poprawna). Wieść gminną potwierdzają źródła czyli Dizionario della Cucine Regionali Italiane i Cucchiaio d’Argento: Cucina Regionale.

Do Amatrice warto pojechać chociażby dlatego, że tylko w Amatrice podaje się do sosu spaghetti. Reszta Włoch sięga po bucatini. Ale i samo miasto warte jest kilku godzin wędrówki: dwa kościoły (Sant’Agostino w stylu gotyckim, San Francesco w stylu romańskim), poczta w w zabytkowym pałacu, dwie bramy, park, dzwonnica miejska. No i widoki na góry. Że o poplątanej historii miasta nie wspomnę. Przechodziło z rąk do rąk i, jeśli mnie pamięć nie myli, to było nawet w rękach hiszpańskich.
fotoreportaż może zachęci do odwiedzin, chociażby po to by sprawdzić czy klasztor NAPRAWDĘ tak wygląda :-)

Alta Macadam w Blue Guide Central Italy twierdzi, że klasztor przerestaurowano. I tu się z nią zgadzam: wypolerowany, odmalowany pod linijkę wygląda katalogowo. Jest jednak ale: na ścianach kościoła wymalowano cegły, co było cechą szczególną sztuki templariuszy. Może to i dziwnie wygląda, ale daje jakiś posmak dawnych czasów, nawet jeśli farba przypomina kolorem kogielmogiel.

Do ogrodów klasztornych wstępu oficjalnie nie ma, co nie znaczy że ktoś stoi i zabrania. Warto więc zajrzeć, bo i klasztor jakiś mniej oderstaurowany od zaplecza jest i ładna figurka przy skrzyżowaniu stoi. I chodzi się po pomarańczach. No i te widoki! Na zdjęciach widok na Normę, Błota Pontyjskie i sam klasztor.


Abbazia di Valvisciolo
godz. otwarcia 8:30 - 12:30; 15:30 - 18:30
tel. 0773 30013
więcej zdjęć: http://commons.wikimedia.org/wiki/Abbazia_di_Valvisciolo
więcej informacji po włosku i po angielsku
wcześniej też trochę było o okolicach
w pobliżu do zwiedzenia: ruiny miasta wolsków Norba, ogrody Ninfy, Sermoneta, Cori

i aha moment: koleżanka pytała skąd wzięłam informacje do opisu raju. Na ogół korzystam z netu i książek, w tym przypadku korzystałam z broszur dostępnych miejscu, spisanych danych z tablic informacyjnych, a całą konstrukcję podparłam literaturą faktu, m.in. The Oxford Illustrated History of Italy (autor George Holmes) i wydaną, również przez Oxford, serią Short Oxford History of Italy a konkretniej jeszcze jednym z jej tomów Italy in the Early Middle Ages (red. Cristina La Rocca)
kiedy my za oknem mieliśmy -2 stopnie - a w mieszkaniu niewiele cieplej - i gdy dupa przymarzała do krzesła z włókna szklanego, zaś koty spały pod namiotem z szydełkowych koców, w innej części Lacjum dojrzewały pomarańcze.

Mój system wartościowania rzeczy nakazuje, by miejsca w których rosną pomarańcze, oliwki i winorośla nazywać rajem. Tak więc w czwartek pojechaliśmy do raju.



Z Ginestry do raju jest niedaleko: z 80 km w linii prostej, 150 w linii krzywej. Wystarczy zjechać z naszych gór, podjechać pod inne i po ich drugiej stronie leży raj. Na osobistej mapie miejsc świętych raj zaczyna się na lewo od Cori, ma kształt trójkątny i na jednym jego rogu jest Abbazia di Valvisciolo, na drugim Itri, a na trzecim - Fossanova.

Nawet pogańscy Rzymianie poznali się na raju i wybudowali w nim bazę wojskową. Nie wiem tylko czy baza nadzorowała życie na Błotach Pontyjskich czy raczej pilnowała dostępu do Monti Lepini i amfiteatru w Cassino. A może po prostu rzymska generalicja lubiła pomarańcze?

Po pomarańcze zapuszczali się do raju Saraceni i tak się kiedyś rozpędzili, że przelecieli raj i dojechali aż do klasztoru Montecassino, w złości łupiąc go niemiłosiernie.

Trochę zaszalałam z chronologią bo zanim zjawili się Saraceni, w raju zmieniło się wyznanie, a co za tym idzie, rozkład sił. W miejscu bazy wojskowej powstało miasteczko Fondi, a na północ od Sermonety (której wtedy, jeśli dobrze liczę, jeszcze nie było) Bazylianie wybudowali klasztor Valvisciolo. Gdy zmieniła się - po raz kolejny -  władza, klasztor przeszedł w na krótko ręce templariuszy. Z templariuszami zrobiono ostateczny porządek ogniem i mieczem na początku XIV wieku, ale pozostały po nich pamiątki: krzyż i  palindrom w kształcie koła SATOR AREPO NENET OPERA ROTAS na ścianie krużganka.

No ale znów szaleję z chronologią; w okresie między VIII wiekiem w którym powstawał Valvisciolo, a rokiem 1124 czyli wielką przebudową klasztoru przez templariuszy, wschodni kąt raju zagospodarowywali benedyktyni, budując klasztor na miejscu rzymskiej willi. Jest dokładnie rok 1089.  Nie nasiedzieli się z nim zbyt długo: 45 lat później  i najbardziej wpływowym zakonem okazują się cystersi. W roku 1334 przejmują raj. Od tego momentu liczy się okres świetności Opactwa Fossanovy (bo tak je nazwano: od fossy osuszającej tereny klasztorne), a od roku 1312 Fossanova i Valvisciolo mają wspólną historię, gdy ten ostatni zostaje przekazany cystersom.

Opactwo Fossanova stało się wkrótce jednym z najbogatszym na całym półwyspie (mieli posiadłości nawet na Sycylii), a co za tym idzie, zaczęło się stroić w nowym, francuskim, stylu. Przy okazji i Valvisciolo dostało nowe ubranko: większe zabudowania klasztorne, nowe krużganki. Tyle historii. Obecnie  Opactwo Fossanova jest muzeum; w Valvisciolo cystersi są nadal. Fortuna kołem się najwyraźniej toczy. Nawet w raju :-)

I to by było na tyle. Spacer po głównych atrakcjach raju odbędziemy kiedy indziej.

Zdj. z Valvisciolo; w okolice Fondi i Itri rzeczywiście słyną z pomarańczy. Nawet Goethe o nich pisał, zachwycając się inżynierią osuszania Błót Pontyjskich i widokiem gajów pomarańczowych (J.W. Goethe Italian Journey, tłum. W.H. Auden i Elizabeth Mayer)
wlaliśmy zgromadzone próbki nowej oliwy do miseczek i zabraliśmy się do badań kawałkiem chleba.



Bardzo lubimy oliwę z Sabiny, bardziej od Annymarii niż od Giny, ale oliwa z Ligurii była piękna. Może nie kolorystycznie, bo nie mogła się zdecydować czy jest zielona czy złocista, ale smakowo była genialna. Piszę ’była’ bo dostaliśmy jej setę, czyli zdecydowanie jak na lekarstwo. Łagodnawa, migdałowa, z nutą słodyczy. Nektar.

Ta najbardziej zielona to oliwa z DOP Canino. Kupowaliśmy, co prawda, prosto z frantoio, ale było to frantoio dużego producenta, więc oliwa już przefiltrowana; zabrakło jej gęstości którą tak lubię w nowej oliwie.
W przyszłym roku, obiecujemy sobie, pojedziemy do Canino po oliwę do miejscowego cooperativo.
W komentarzu do wczorajszego postu o nas i o nich.
Oni, czyli ci z Monteleone, mają lepszy widok na Monte Soratte i naszą wieżę

A my próbujemy patrzeć na samych siebie

I.
od kiedy oni tu przyjechali nie jeżdżę miasta. Niebezpiecznie jest
Powiedziała do znajomych Frau X, mieszkająca w pobliżu Meran. Oni, to mówiący po włosku osadnicy z południa, którzy osiadali się w Południowym Tyrolu po tym jak region dostał się Republice za bycie w Pierwszej Wojnie Światowej po zwycięskiej stronie. Pani X., 87 lat, poduszki w wyhaftowanymi habsburskimi orłami, portret Franciszka Józefa na ścianie, mówi jedynie tyrolską gwarą.

Tak, kuchnia jest zamknięta, ale ponieważ rozmawia Pani ze mną po włosku, ugotuję Pani coś. Może być stek i warzywa? Oni ze mną w ogóle nie rozmawiają.
To było z kolei w restauracji na stacji benzynowej w pobliżu Merano. Rodzina kucharza przeniosła się do Alto Adige z Calabrii w latach 30., za panowania Mussoliniego, w ramach italianizacji terenów poaustriackich. Kucharz rodziców pochował w rodzinnej wiosce gdzieś w Calabrii,  rozmawia tylko po włosku i nie lubi niemieckiego papieża.


II.
Na targu w Bozen (Bolzano) można kupić i bułkę z kiełbasą i musztardą i pęczek czerwonego peperoncino. O bułkę prosi po niemiecku JC, a pęczek papryczek kupuję ja. Pytając o drogę najpierw pytam czy mam dukać po włosku czy niemiecku. Strój osoby zatrzymanej na ulicy decyduje w którym języku zaczynam pytanie

III.

Całe Włochy wydają się nie lubić regionu autonomicznego. Nie dosyć, że może sobie zostawićczęść wypracowanego dochodu, to jeszcze dostaje spore pieniądze od rządu republiki. Czyli, jak powiadają znajomi w Lacjum, całe Włochy płacą na nich podatek. Z tym, że niechęć wydaje się być skierowana na niemieckojęzyczne Alto Adige, czyli Południowy Tyrol. I choć Alto Adige i Trentino należały kiedyś do Habsburgów, to tylko o mieszkańcach Alto Adige mówi się pogardliwie Austriachi i ma się pretensje o kasę, którą dostają od rządu włoskiego gdy jeszcze niedawno maszerowali o przyłączenie się Austrii. Podobno marsze ustały, gdy Austriachi zorientowali się ile na tym przyłączeniu stracą. Tak powiadaią w Lacjum o Alto Adige. W Południowym Tyrolu nikt ze mną o secesji rozmawiać nie chciał, tłumacząc się w miejscowym dialekcie, że nie rozumieją mojego niemieckiego. Na pytanie po włosku nie reagowali.

IV.

Nasi to w Lacjum ludzie zamieszkujący terytorium po starożytnych Sabinach. Oni to Etruskowie (okolice Viterbo) lub Wolskowie (okolice Fondi). Czasami jednak rezygnujemy z wzajemnej niechęci i godnie jednoczymy się przeciwko tamtym, czyli Umbrom. Lub Picenom. I jednych i drugich nie lubimy za skomercjalizowanie i nieciekawą oliwę.

i my czyli oni

dla szeroko rozumianego Południa jesteśmy polentoni, zjadaczami polenty czyli ćwokami niedouczonymi. Północ zaś zwie nas terroni, co można przetłumaczyć na wieśniaków lub chłopów małorolnych, albo - po prostu -  burasów. I Północ i Południe, zgodnie już, zwą  Lacjum, a przede wszystkim Rzym, casinari, rozpierdalacze wszystkiego.
w podwieczór wigilijny. Pierwsza przyniosła tradycyjne racuchy z kalafiorem. Druga powiedziała nam, że spaghetti z sercówkami to prawdziwa sabińska wigilijna potrawa i że brakuje nam jedynie baccala w sosie pomidorowym oraz węgorza. Trzecia ofiarowała świąteczne ciasteczka: kruche przyprawiane czerwonym winem; amaretti; z polenty, z podsuszonymi winogronami; aromatyzowane nasionami kopru włoskiego. Oraz brutti e buoni, czyli ciasteczka z orzechów laskowych oraz romby orzechowo-miodowe aromatyzowane liściem laurowym.


Romby orzechowo-miodowe to sprawa posiekanych orzechów (1/2 kg), kilograma ulubionego miodu (ja najbardziej lubię wielokwiatowy, ale można też użyć ciemniejszego i intensywniejszego w smaku miodu, chociażby kasztanowego lub gryczanego, wymieszanego z niewielką ilością łagodnego lipowego lub akacjowego). Do gotującego się miodu wsypać orzechy, dobrze wymieszać, wylać na blat (najlepiej kamienny ale może też być kamionkowa lub porcelanowa obszerna forma do ciasta lub płaski i duży półmisek, posmarowany oliwą), rozprowadzić nożem aż uzyska się placek grubości 1/2 cm. Wystudzić, pokroić. Jodyncze ciasteczka przekładać liściami laurowymi.

Brutti e buoni, ciasteczka orzechowe kładzione łyżką:1/2 kg orzechów laskowych (zrumienionych w piekarniku i posiekanych drobno), 1 cytryna,30 dag cukru,1 łyżka stołowa mąki,3 białka,łyżka cukru waniliowego

Ubić białka na sztywną pianę, dodając po trochu cukier. Pod koniec wsypać orzechy laskowe, startą skórkę cytrynową i cukier waniliowy. Wymieszać delikatnie dodając po trochu mąkę. Masę kłaść łyżeczką na natłuszczoną olejem i oprószoną mąką blachę i piec w nagrzanym do 180° piekarniku do zrumienienia (ok 10-15 min).
Zdrowy rozsądek na ogół zawodzi w przypadku skomplikowanej komputacji (takiej jak przy wyborze domu), a intuicja nie pomaga przy wyborze prostego przydasia kuchennego.Tak mówi najnowsza wiedza o funkcjonowaniu naszego mózgu i naszych wyborach. A co w takim razie z zakupami na targach staroci?
W tym przypadku ja, empiryk, głoszę pochwałę intuicji wspartej wcześniejszymi przemyśleniami nad sztuką użytkową i jej stylistyką. W doborze detali potrzeba podświadomości.



Oto moje przykłady: zakupy pod wpływem impulsu. Czułam raczej niż wiedziałam, że będą dobrze wyglądały. Teraz, z perspektywy kilku tygodniach przymyśleń i racjonalizacji wyboru, mogę skromnie powiedzieć w towarzystwie iż zawsze wiedziałam, że wazy będą świetnie wyglądały na komodzie z książkami, wazony będą pasowały kolorystycznie do kafelków w kuchni. Zaś nastawka była robiona do naszej sypialni :-)
I.
Wiem już. Nigdy, przenigdy, nie zostawię majstra samego. Nawet jeśli będzie tylko robił półkę w schowku. Jest naukowo potwierdzone, co powinnam wiedzieć z lektur na temat, że mózg przyswaja sobie jedynie te informacje, które potwierdzają nasze przekonania.

Dowód z pierwszej ręki: stolarz. Angellino bowiem, patrząc na dostarczone przez nas zdjęcie (w kolorze!) widział ciemne drewno. A ja wiem, że drewno było surowe i dodatkowo wybielone.

Annamaria powiedziała mi, że Włosi lubią ciemne meble. Angellino widział więc to co lubi i co lubią jego włoscy klienci. Padliśmy ofiarą przekonań i mody.

II.
Wydawało się, że wszystko zostało dokładnie wytłumaczone. Były konsultacje w barze i u Annymarii, była pomoc wizualna w formie zdjęcia łóżka z palet. Łóżko miało być wykonane z surowego drewna, o maksymalnej wysokości 25 centymetrów. A co dostaliśmy? Konstrukcję o wysokości 35 centymetrów  (25 cm belek+ deski z dwóch stron), a wszystko polakierowane na ciemny orzech, mój ulubiony kolor, który w odpowiednim oświetleniu pobłyskuje zielonkawo.

W ciemnym i pustym holu na parterze konstrukcja wydawała się niska, a drewno - choć pociągnięte lakierem - jasne. Pozwoliłam więc wszystko wtargać na drugie piętro (nie, nie było wciągania przez drzwi balkonowe), co z kolei wymagało jedynie rozebrania balustrady i szafki.

III.
Orzech na beżowej kamiennej podłodze to tragedia, zwłaszcza w zestawieniu z pomarańczową złocistością teakowego krzesła i czeczotkowej komody.

IV.


V.
W maju Angelino będzie spiłowywał nadprogramowe 9 cm wysokości łóżka, a ja będę zdzierać orzechową poświatę.  Lub przemaluję wszystko na biało farbą kryjącą. I przy okazji pomaluję porysowane wciąganiem łóżka ściany.

VI.
Za to komoda sypialniowa, czyli była kuchenna nastawka, przykryta kremowym marmurem portugalskim, wygląda pięknie. Dokładnie tak jak miała wyglądąć.
Równanie w dół
DOP to znak gwarancji. Wiesz, że to co jest w butelce jest tym czym powinno być. W przypadku DOP Sabina będzie to oliwa o kwasowości nie wyższej niż 0,6%, kolorze zielonkawo-złocistym,  tłoczona z carbonelli, leccino, raja, pendolino, frantoio, moraiolo, olivastrone, salviana (detale w poście o DOP w Lacjum).


DOP to również znak określający minimum lub, jak kto woli, system nagradzania przeciętności. Zasady przyznawania prawa do DOP odsiewają, co prawda, miernoty, ale też nie nagradzają tych, którzy robią lepiej. Lub inaczej.

Odpadają mali producenci, bo im ani się opłaca ani chce walczyć o znaczek. Zbyt i tak mają.

Odpadają producenci, którzy może i by chcieli, ale oni zbierają oliwki ręcznie. Ręcznego zbioru oliwek DOP Sabina nie premiuje, koszty ubiegania się o DOP są, i to podobno znaczne, jeśli ma się tych oliwek niewiele, zaś cena za oliwę oznakowaną DOP jest w sumie taka sama, niezależnie od tego czy ktoś zbierał owoce oliwka po oliwce, czy też używał sprzętu ciężkiego.

Alta qualità
We frantoio powiadają, że regulamin DOP pisała Sabina Bassa, czyli wszystko od Magliano Sabina poprzez Farfę, Passo Corese aż po Scandriglię. To właśnie Sabina Bassa sprzedaje oliwę z nalepką DOP Sabina. Z jakością bywa różnie (i tu spieszę dodać, że pojęcie przeciętności oliwy jest względne. Z doświadczenia wiem, że nawet poślednia oliwa z DOP Sabina będzie lepsza od tzw. ’porządnej’ oliwy z wyższej półki supermarketu), choć i te najlepsze i te gorsze kosztują tyle samo. Można je kupić w specjalistycznych sklepach (chociażby przy klasztorze w Farfie). No i mają ładne nalepki.


Sabina Alta, czyli Monteleone i Ginestra, Poggio Moiano, Poggio San Lorenzo i Ornaro, produkuje oliwę o kwasowości do 0,5%, z głębią smaku (zaczyna łagodnie i słodkawo, z wyraźnie zaznaczoną nutą owocową, kończy posmakiem karczochów i pieprzem). 

Miejscowi tłoczą własną mieszkankę, głównie z frantoiano, leccino i carboncelli. Czasami zdarza się dorzucić trochę raja lub moraiolo, ale najlepsze oliwy (twierdzą znawcy z frantoio) i tak wychodzą z mieszanek zawierających jak najwięcej oliwek szczepu carboncella, bo to one nadają oliwie piękny owocowy aromat.

randka z bruschettą
Ginestra ma frantoio, wspólną własność miejscowych producentów. Przyjeżdża się ze skrzynkami oliwek i czeka aż z kranu zacznie kapać oliwa o kolorze płynu do chłodnicy. Podstawia się wtedy pod kran zrumienioną kromkę chleba. 

Kromka chleba i odwiedziny we frantoio to najlepszy sposób na spotkanie ulubionej oliwy.

Ulubioną oliwę trzeba znaleźć: każdy producent miesza po swojemu. I tak, na przykład, nam bardziej smakuje oliwa od Giny niż od Renato. Nie kupujemy też już oliwy od Mario, bowiem oliwa Giny jest tak samo dobra i tańsza. A tak w ogóle to tydzień temu Annamaria przyniosła nam litr świeżutkiej oliwy, prosto od krowy. Była to najlepsza oliwa jaką kiedykolwiek jadłam. No ale podobno zbiory były dobre, nie padał deszcz. I obrodziła carboncella.

l’ulive z pieca


We frantoio można załapać się na torbę świeżych oliwek. Trzeba je przebrać, powyciągać gałązki i liście, posypać solą gruboziarnistą, przykryć ściereczką i odstawić na 10 dni, pamiętając, że oliwki trzeba codziennie zamieszać. Po 10 dniach oliwki dobrze opłukać, osuszyć i wstawić do piekarnika. Piec przez 8 godzin, w letnim piekarniku, aż do pomarszczenia oliwek, które potem miesza się ze skórką pomarańczy, ząbkami czosnku,gałązkami rozmarynu. I zalewa się ulubioną oliwą.

Ostatnie słowo
Ostatnie oliwki zbierano jeszcze po świętach. Frantoio zamknięto 31. grudnia. Wytłoczyny po oliwkach suszyły się w słońcu: sprasowane, pokrojone w grubą kostkę będą służyły jako opał. Podobno pizza pieczona w piecu opalanym brykietami oliwnymi jest bardzo dobra. Zwłaszcza gdy skropi się ją oliwą aromatyzowaną gałązkami świeżego rozmarynu.

Zdjęcia własne z wiejskiego frantoio, należącego do mieszkańców Ginestry.
17. grudnia prószył śnieg. Zaczęło porządnie sypać gdzieś w okolicach Sansepolcro i śnieg nie opuścił nas aż do samej Ginestry: albo  zaczynał padać, albo zamierzał padać, albo już napadał. Ostatnie 60 km (czyli od Terni) jechaliśmy ponad dwie godziny, wyprzedzając, ciągnące z prędkością roweru jadącego pod górkę, samochody na włoskich rejestracjach.

Na poboczach podjazdu do Ginestry poustawiano samochody, którym nie udało się podjechać pod górę. Dookoła biało. Na tarasie baru ktoś ulepił bałwana.



W domu lodówka (z dziwnych powodów nie zadziałał automatyczny pilot na termostacie), a w lodówce słoiczek dżemu i majonezu. Jedziemy do Del Tiranno na pizzę. Zamknięci. La Sosta zamknięta. Decydujemy się na pizzerie (dwie) w Ornaro. Zamknięci. La Ginestra zamknięta. Nawet w Santa Chiara,  chwalącej się, że są zawsze otwarci, ciemno i głucho. Jeżdżąc od restauracji do restauracji nie widzieliśmy żadnego samochodu. Sabina zamarzła.

Przez trzy tygodnie naszego pobytu wszędzie pytano nas czy widzieliśmy śnieg. I dziwiono się, że udało się nam podjechać pod górę. No ale my mamy opony zimowe. A oni podjeżdżali na letnich. To tak jakby się w japonkach na Kasprowy wybrali.

PS1: Śnieg w Ginestra skończył się zanim udało nam się uruchomić ogrzewanie. Sesji fotograficznej pt. oliwki pod śniegiem nie było.  Rozpadał się deszcz. A w sobotę przyszło ocieplenie.

PS2: Zdjęcia dostałam.


Paola przystanęła na sekundę, Darwin sprawdził Ikeę, Brunetti pomyślał, a Lucek za darmo nie pozuje.
Powered by Blogger.