Udało mi się, mimo prób wycofania mnie z obiegu, dożyć pięćdziesiątki. Gdybym urodziła się  dwadzieścia lat wcześniej, jeśli nie załatwiliby mnie Niemcy, padłabym na szkarlatynę; prawdopodnie nie przeżyłabym różyczki, odry, świnki lub bakteryjnego zapalenia krtani. Na szczęście urodziłam się wtedy kiedy się urodziłam, antybiotyki były już na rynku, a przyroda jeszcze się nie zorientowała, że nasyłanie morderców niekoniecznie eliminuje przeciwnika gdy ma on po swojej stronie penicylinę.

Tak więc jestem żywa i zdrowa; odpukać w niemalowane drewno (lub po włosku - w żelazo). Nawet się dobrze trzymam  na swój wiek, choć farba mi odłazi tu i ówdzie.  W życiu też dobrze: sprzedałam  serię akwareli, chcą bym napisała dla nich książkę, nie widuję się z bratową, a jutro jadę świętować 28. października kolacją w Pettirosso. Będzie nas czworo (Beata, Peter, JC i oczywiście ja) na kilka butelek wina; czworo do risotto z prawdziwkami (lub polenty razowej), czworo do tagliaty di manzo lub nadziewanej perliczki, czworo do deski serów, miejscowych wędlin, sałatki z wędzonym pstrągiem i winegretem cytrusowym. Dzień po, kelnerka postawi przede mną filiżankę z porannym cappucino, a na kolację najprawdopodobniej pójdziemy do Lo Scrigno del Duomo.

Wracam w niedzielę. Wracam do dłubania przy konspekcie książki, użerania się z ENI, malowania obrazów oraz zmiany kolorów. Ten odłażący róż to jednak nie ja :-)

między przedwczorajszą notką o kulinarach Ligurii a dzisiejszym tekstem o urodzinach, przyroda rozprawiła się i z Monterosso, gdzie jedliśmy ryby, i z kolorową Vernazzą.  Jeśli wierzyć doniesieniom prasowym, sierpniowe zdjęcia z Vernazzy i z Monteroso mają w tej chwili wartość historyczną.
nie przyznawajcie się, że wiecie to ode mnie, ale Liguria leży nad morzem :-) . Patrząc bowiem na listę tradycyjnych potraw liguryjskich trudno się tych dwustu iluśtam kilometrów wybrzeża morskiego dopatrzeć. Podobno dlatego, że wody liguryjskie są ubogie w ryby (tak twierdzi Anna del Conte). Ja tam ryb w morzu nie liczyłam, ale nawet jeśli ryb jest dużo, to nie znaczy, że przeciętnego liguryjczyka było na nie stać.

Tak więc na przysłowiowym liguryjskim stole stawiano gar zupy rybnej (czasami był to ciuppin, a czasami buridda), być może jakieś kalamary nadziewane, pastę z dorsza, marynowane sardynki (z których najsławniejsze są te z Monterosso), ale raczej niewiele więcej. Mięso też jedzono od święta, bo Liguria pastwiskami nie stoi. Eli mówiła mi, że jej babcia pochodząca z okolic La Spezia, pierwszy raz w życiu jadła masło i ser z mleka krowiego gdy poszła na służbę do bogatej rodziny w Piemoncie. Babcia Eli w liguryjskim epizodzie swojego życia krasiła potrawy oliwą, zbierała zioła w górach, hodowała króliki na mięso, gotowała troffie z ziemniakami i fasolką szparagową, lasagnę układała z płatów makaronu i pesto, a makaron zagniatała z mąki i wody


Troffie z pyrami i fasolką ugotował nam kolację Livio. Fabrizia podała marynowane sardynki z Monterosso. Ryb spróbowaliśmy w Monterosso al Mare: obryzaliśmy smażone na głębokiej oliwie sardynki, dzieliliśmy się filetami ryby zwanej w miejscowym dialekie lama, a gdzie indziej we Włoszech nazywanej spatola ligura (czytaj: pałasz ogoniasty), zaś tradycyjne potrawy liguryjskie jedliśmy w  restauracji Amici w Varese Ligure, do której zaprosili nas Livio i Fabrizia, rodzice Eli.

Spróbowaliśmy więc nadziewanego chlebem i ziołami żołądka jagnięcego, czyli jedliśmy cima ripiena. Cimę robi się też z podbrzusza jagnięcego lub cielęcego. A podaje się z marynowanymi warzywami lub wytrawną owocową konfiturą. Oprócz cimy były jeszcze krokiety z podrobów - stecchi, do których dodaje się podobno również jądra kogucie; minestrone z pesto, królika z oliwkami i orzeszkami piniowymi, kilka rodzajów torte di verdure, a więc tart z warzywami, grzanki z kawałkami dojrzałej słoniny, croxetti z sosem piniowym, troffie z kwiatami cukinii.

Nie udało się nam jednak sprobować najbardziej znanej liguryjskiej potrawy czyli cappon magro. Zimą musimy wrócić na krupnik zwany mesciuà (pisana tez mesc-ciuà ).


Ristorante Amici, via Garibaldi 80, 19028 Varese Ligure (SP), wwww.albergoamici.com

Przepisy kuchni liguryjskiej oraz etymologię co barwniejszych nazw potraw można znaleźć w:
  • Classic Food of Northern Italy, Anna del Conte, wyd. Pavilion, 2004
  • La grande cucina regionale: Liguria. Corriere  della Sera, 2005
  • Il Cucciaio d'Argento: Cucina Regionale; Editoriale Domus, 2008
  • oraz na stronie: http://www.moldrek.com/liguria.htm


Włosi nie piją bruderszaftów. Od dopiero co poznanej osoby nie doczekasz się ’to może będziemy na ty?”. Włosi są subtelniejsi. A ty masz umieć odczytywać znaki.

Pytają come si chiama? Powiesz: mi chiamo Maja i jesteście na ty.  Przedstawisz się sono Maja Stoop i zostajesz la signora.

Wszystko to wytłumaczyła w sobotę Eli. JC uczy się od niej podstawowego włoskiego. A ja, pochylona nad Polityką i bezczelnie podsłuchująca, próbowałam sobie przypomnieć, czy odczytałam poprawnie ginestrowskie sygnały i czy naprawdę jestem z Gino, Renato, Annamarią, Luccą i Stefano na ty, a z Giną na Pani, czy powinno być zupełnie odwrotnie :-)

Na szczęście uścisk ręki i jest mi miło wydaje się być pozbawiony podtekstów. Piacere wystarczy. Albo zamiast piacere: molto lieta (jeśli mówisz jako Maja) lub molto lieto (jeśli masz na imię JC).

Powyższe zasady dotyczą sytuacji prywatnych. Dla malarza malującego od tygodni trzy piętra naszego domu pozostanę la signora Stoop, choć piliśmy razem kawę i słuchaliśmy Pavarottiego siedząc na pudłach z książkami. Ale mam mówić do niego Gianfranco, choć wiem że nazywa się Cozze.

Karolek ma już dwa lata. Wydoroślał i wypracował metody kontrolowania tłumu: Brunettiego gryzie, Paolę ignoruje, Lucka ustawia po kątach. Uwielbia skórki pieczonych pomidorów, rozmaryn i soczewicę.

Brunetti interesuje się kuchnią, czyli tym co jadł i co będzie jadł. Najbardziej lubi jagnięcinę, choć mortadellą nie gardzi.


Paola ostatnio mieszka pod pokrowcem fotela.

Lucek uwielbia Włochy, zwłaszcza w słońcu :-)
Mniszkówna Helena wiecznie żywa jest. Ta specjalistka od żądz wypełzających na usta i ordynata w uprzęży powróciła w wielu wcieleniach i pisze blogi.  Od miesięcy wycinam z nich ulubione cytaty. Teraz chcę się nimi podzielić. Nazw blogów jednak nie podaję, gdyż nie chcę Mniszkówien (i Mniszków) deprymować. A nuż kupią sobie słowniki poprawnej polszczyzny, zaczną zastanawiać się nad składnią i czar pryśnie. 

zagęszczona znaczeniami atmosfera
  • Niezwykle mistyczne deszczem krajobrazy
  • Upalnie snuliśmy się po wyludnionym miasteczku
  • mały chłopczyk na rowerku rozbijał pustkę uliczek
  • Wokół placu gęsto przysiadły domy
  • ciągle na mym uniesieniu cieniem kładzie się fragment historii Włoch
  • A czasem nie mówić nic i poszukać ciszy, która nie rani i nie dzieli
  • słońce leniwie opuszcza niebo nad miastem


pod powiekami zostały rzeźby
  • spijał z ust przewodnika każdą informację
  • Tym razem piękna dopełniał, a właściwie przepełniał już i tak jego ogrom wspaniały chór
  • stworzone aby zachwycać, nawet gdy stuletni tynk zmęczony uderza już o chodnik

dzięki za energetyczne słowa
  • żer dla ciekawskiego nosa
  • Ja jestem skrajnym przeciwnikiem cukru
  • moja babska ciekawość wzrasta w postępie geometrycznym
  • czas już naglił umówioną godziną
  • sofrito czyli posiekane warzywka
  • W końcu znaleźliśmy ratunek, mój był w postaci loda
  • 700g zblendowanych pomidorow


Obfitość wszelka i w stopnie Celsjusza i w dobra wszelkie
  • czekamy w wielkiej niecierpliwości
  • reszta ścian jest niedostępna oglądowi
  • z odwagą zaatakowaliśmy dwa dania
  • Uratujmy to, co może zniknąć pod ciężarem własnej starości
  • uniknąć przewiania na skroś, przez wszystkie moje skromne zwoje mózgowe
Te ostatnie zdjęcia ciągle mi szumią w głowie, mózg się ściska do bólu




Teksty pisane czarnym drukiem  pochodzą z blogów. Naprawdę.

Może i  takie wirtualne karmienie to raczej znęcanie się nad głodnymi, zwłaszcza w porze obiadowej, ale przestrzeganie zasad ateistów nie obowiązuje, jako iż pojęcie moralności  uczuć wyższych jest  ateistom, informuje portal mocno wierzący, kompletnie obce; więc nie czuję się zobowiązana, choć co nieco mi się  o uszy obiło: na przykład to, że powinnam nagich przyodziać i podróżnych w dom przyjąć. Do domu jak najbardziej, choć lubię gości polecanych przez kogoś, z przyodziewaniem nagiego trochę gorzej, bo ja na nagie ciała patrzeć lubię (zwłaszcza gdy są dobrze uformowane), ale z karmieniem nie ma problemu, zwłaszcza gdy wpadniecie do Ginestry we wtorek lub piątek, bowiem w jednym z tych dni jemy na kolację zuppa di pesce, która zupą jest jedynie z nazwy.

Najprawdziwsza zuppa di pesce składa się z minimalnej ilości płynu oraz maksymalnej ilości ryb i owoców morza. Ryb powinno być ze cztery gatunki (nazw wam nie podam, bo ich po polsku nie znam, a po włosku nie pamiętam) a do tego owoce morza (krewetki, kałamarnice, małże, ośmiorniczki, sercówki) i pomidory. A wszystko to ułożone "od niechcenia" w głębokim półmisku wyłożonym zrumienionymi grzankami, które pięknie wchłaniają sos.

A jak na stoisku w Osteria Nuova zabraknie składników na zuppa di pesce to ugotuję wam krewetki z fenkułem i białym winem. I nawet ścierki do wytarcia łapek podam, bo obieranie krewetek to brudna robota.

I krewetki i zuppa di pesce na zdjęciu. Smacznego :-P

Przepis na zuppa di pesce: świeżutkie ryby i owoce morza, kilka pomidorów obranych ze skórki i pokrojonych w grubą kostkę, niewielki ząbek czosnku, trochę białego wina, kawałek ostrej suszonej papryczki, garść pietruszki, kilka grzanek z dobrego chleba. Na oliwie podsmażyć czosnek i pietruszkę, wrzucić pomidory, wlać wino. Gdy pomidory zaczną puszczać sok, zacząć dodawać owoce morza, zaczynając od tych wymagających najdłuższego gotowania, czylii ośmiorniczek i kałamarnic. Dodać ryby, oczyszczone ale nadal z głowami, krewetki oraz ugotowane wcześniej w białym winie małże i sercówki (płyn z gotowania przecedzić i odparować tak by pozostało tylko kilka łyżek wywaru, który dodaje się na początku, czyli w fazie początkowej robienia pomidorowej bazy potrawy). Pomijając czas potrzebny na czyszczenie skorupek, obskubywanie wąsów z krewetek i tym podobnych czynności, gotowanie zuppa di pesce zajmuje niecałe 45 min. 


Przepis na tę zupę pochodzi z Apulii.
na pchlim targu w Irlham znalazłam perełkę. Czerwona była, z końcówkami pięknie chromowanymi. Stała sobie na polu zamienionym (tymczasowo) na parking. Poleciałam ją sfotografować, gdyż nigdy do tej pory nie udało mi się zobaczyć Isetty na żywo. Nie wystawiano jej na sprzedaż. Może to i dobrze, bo ja jestem bankowo do tyłu, a jest Isetta - oprócz różowej Vespy - mrocznym przedmiotem mego pożądania. I nawet nie upierałabym się przy kolorze, jeśli tylko byłby czerwony.


Isetta z Irlham to produkcja niemiecka, a konkretnie BMW, ale zaprojektowali ją Włosi, tak z resztą jak  Vespę i inną ikonę designu - Ape. Isetta, czyli zdrobnienie nazwy  Iso - producenta m.in. lodówek , to projekt z 1952 roku duetu Ermenegildo Preti - Pierluigi Raggi. Ich Isetta miała dwusuwowy silnik, paliła 5,6 litrów na 100 km i można ją było schować w kieszeni :-) Napewno mieściłaby się w bagażniku jakiegoś współczesnego wypasionego SUV: miała bowiem jedynie 229 cm długości i 137 cm szerokości. Wsiadało się do niej od przodu, a w razie wypadku kierowca mógł się ewakuować przez dach. Jako że silnik Isetty pochodził z motorowerów produkowanych również przez Iso spA, nie rozpędzała się za bardzo: aby osiągnąć prędkość 50 km/h potrzebowała 30 sekund, a wyciągnąć z niej było można maksymalnie 75 km na godzinę. Iso wypuściła na rynek dwa modele Isetty: Turismo z półką na walizkę i Autocarro czyli samochód dostawczy. I o ile Isetta Turismo przegrała z Fiatem 500 i zaprzestano jej produkcji już w roku 1956, to we Francji Velam Isetta żyła do roku 1958, podobnie z resztą jak w Hiszpanii, gdzie popularnością cieszyła się wersja dostawcza Autocarro. Isetta przypadła do gustu w Niemczech. Zacząło ją produkować BMW.

Niemiecka wersja Isetty, czyli ta którą widziałam w Irlham, zachowała nazwę i sporo z wyglądu, ale technologicznie była już innym samochodem. Isetta 300 i Isetta 250 (i krótkotrwale Isetta 600, większa siostra miniaturowej dwustopięćdziesiątki i trzysetki) miały jednocylindowy silnik czterosuwowy, wyciągała prawie 90 km na godzinę, a paliła jedynie 3 litry na 100 km. Niemcy dodatkowo zainstalowali ogrzewanie (którego we włoskiej serii nie było), lampy po bokach, a jeździć nią mogli posiadacze karty rowerowej. Isettę, także w wersji luksusowej czyli z przesuwanymi oknami, BMW produkowało do 1962 roku.

I to by było na tyle. Nie znalazłam informacji ile Isett wyprodukowali Włosi. BMW wypuściło ich na rynek 161,728.

Dodatkowe informacje:
Isetta po polsku
na blogu o Isetcie
włoszczyzna o Ape i o Vespie
jest sos z fasoli. Jadłam go rok temu w La Pergola w Gesualdo (tutaj link z adresem) i teraz postanowiłam go odtworzyć, bo sos z fasoli i suszonych prawdziwków pasuje mi do pory roku. Sos się udał. I choć zrobiłam go z ciecierzycy (co dało mu lekko ziarnistą konsystencję) to był na tyle smaczny, że wszedł przebojem na listę najważniejszych sosów mojego życia. Czyli kulinarna wersja Ruchu Palikota :-)

Przepis na sos do 1/2 kg makaronu:

Namoczyć i ugotować 1/4 kg ciecierzycy (choć inna fasola też może być), dodając doń garść suszonych prawdziwków* i soląc tuż pod koniec gotowania. Osobno przesmażyć na oliwie drobno posiekaną cebulę, kilka ząbków czosnku, kilkanaście igiełek rozmarynu i garść posiekanej natki.

Z ugotowanej fasoli wygrzebać plasterki prawdziwków. Prawdziwki posiekać drobno, fasolę wraz z płynem zmiksować,  dodać do niego posiekane grzyby i podsmażoną cebulę, wlać kilka łyżek świeżej oliwy dla odświeżenia smaku. Sos dodatkowo rozcieńczyć kilkoma łyżkami wody od gotowania makaronu (ma mieć konsystencję jogurtu).

No i makaron: najbardziej pasuje sosu mezze maniche rigate lub inne duże muszle. Na pewno nie spaghetti ani też drobne rurki: sos jest za ciężki.

*Jeśli mamy szczęście bycia właścicielem prawdziwków świeżych, to można sobie darować gotowanie fasoli z suszonymi grzybami, a prawdziwki pokrojone podsmażamy z cebulą.

Mogę pochwalić się sporą kolekcją natręctw. Jednym z nich jest obsesyjne skupowanie książek kucharskich (bowiem korzystam tylko z trzech :-)). Mam ich (książek) chyba więcej niż natręctw, więc do leczenia zamkniętego jeszcze się nie kwalifikuję, co bardzo cieszy mnie i amazon dot co dot uk oraz abbe books. Ostatnio na półkę trafiły trzy (prawie) nowe włoskie książki kucharskie: Jamie's Italy, Francesco's Kitchen i Two Greedy Italians.


I o ile książka Jamiego i dwóch chciwych Włochów (Antonio Carluccio i Gennaro Contaldo) to dobre wprowadzenie do smaków (i klimatów) regionów, to Francesco’s Kitchen (napisana przez Francesco, potomka arystokratycznego rodu weneckiego Da Mosto) pełna jest nie tylko przepisów, ale również i przypisów oraz ciekawostek o historii weneckich kulinariów. Tylko dlaczego musi być ona taka brzydka? Niby z fotografiami, ale rozkład książki, rodzaj czcionki i kolorystyka odbierają apetyt.

Książki Jamiego nie muszę chyba omawiać. Znana jest wszystkim, chociażby z powodu kontrowersyjnego zdjęcia przedstawiającego tuszkę jagnięcą, obdyskutowanego nie tylko w Anglii ale też i na gazetowym forum Kuchnia. Osobiście do realizmu nic nie mam, fotografie Davida Loftusa i Chrisa Terry bardzo mi się podobają, podobnie z resztą jak o dobór przepisów. Jeśli miałabym się doczegokolwiek przyczepić to jedynie do języka wypowiedzi. O ile lubię język blogosfery (m.in. radosne słowotwórstwo Wojtka Orlińskiego) to luzackie sformułowania Jamiego, ocierające się o bełkot, irytują mnie bardzo.

No i książka dwóch Włochów: przede wszystkim ciekawe przepisy (czasami w stylu elementarzowym). Zaznaczyłam sobie do zrobienia wkrótce salsę al pomodoro con gli aromi, pollo casalingo al vino bianco i patate arraganate. Zdjęcia też niekulawe (robione przez Chrisa Terry), choć miejscami ckliwo-sentymentalne i przewidywalne.

Tydzień temu dokupiłam do kolekcji Italia BuonPaese Clary i Gigi Padovanich. Masa ciekawostek o wykluwaniu się pojęcia kuchni włoskiej, historia kawy, pomidorów, pizzy, lodów, czyli wszystko co chciałoby się wiedzieć o kulinariach Włoch, choć przepisów w niej raczej nie ma.  Dodatkowym plusem książki jest jej przystępny język, co dla mnie - męczącej od dwóch tygodni Le Case Cesaro Pavese - jest istotne.

I jeśli już o książkach kucharskich mowa: za żadne skarby nie dajcie się skusić na Kuchnię włosko-polską i polsko-włoską Małgorzaty Caprari (wyd. KDC). Chyba że lubicie przepisy zawierające zupy w proszku, kukurydzę z puszki i granulat sojowy.

  • Italia Buonpaese. Gusti, cibi e bevande in 150 anni di storia. Clara e Gidi Padovani. Blue Edizioni, 2011
  • Two Greedy Italians. Antonio Carluccio and Gennaro Conaldo. Quadrille Publishing, 2011
  • jamie's italy. Jamie Oliver. Michael Joseph, 2005
  • Francesco's Kitchen. An intimate guide to the authentic flavours of Venice. Francesco da Mosto. Ebury Press, 2007.


1.
Widziałaś jakie drobne i pomarszczone oliwki? Mało deszczu.

2.
Deszczu nie mamy od połowy czerwca. Oliwki spadały z drzew.

3.
Ale jak mało deszczu to dobrze?
Dobrze, bo wtedy może i oliwy mniej, ale smak jest bardziej skoncentrowany.

4.
To co, susza się przysłużyła, bo będzie mniej wody w oliwkach?
E tam, wodę i tak się odwirowywuje

5.
Jutro ma być załamanie pogody.
Więc będzie lepiej?
Lepiej nie, ale może nie będzie gorzej.

6.
Widziałaś jak wczoraj padało? Oliwki z drzewa spadały. Wszytko przez załamanie pogody.  

7.
Luca, a ty masz drzewka oliwne?
A co, chcecie kupić? Bo znam takiego co chce sprzedać

8.
Ponad połowa oliwek nie jest zbierana. Młodym się nie chce. Mówią, że nie się opłaca. Ale to lenistwo. Popracuje jeden z drugim w polu przez dzień, dwa, a trzeciego idzie do lekarza. W plecach go łamie. Na budowie tak samo.

9.
Po co mam pracować w polu, jak oliwę kupię od sąsiada? W dobrym roku płacę 7 euro za litr.

10.
Teraz będzie drożej.
Dlatego że susza?
Nie tylko. Ludziom się nie chce zbierać oliwek.

11.
To w tym roku wcześniejsze zbiory?
Tak. Chyba że będzie załamanie pogody.

12.
No w tym roku to wcześnie oliwki zbierzemy.
Pewnie w połowie listopada się zacznie

13.
To do zobaczenia na zbiorach, za 4-5 tygodni.
Za 4 to nie, pewnie za 5, a najpewniej za 6-7

14.
Czyli zbiory w połowie listopada?
Tak. Albo pod koniec.


Reasumując:
  • Na zbiory jedziemy któregoś listopada.
  • Może trochę wcześniej, może trochę później.
  • Będziemy mieli co zbierać, chyba że deszcz nie spadnie.
  • Albo nie będzie czego zbierać, bo deszcz spadnie.
  • Oliwa, jeśli w ogóle będzie, to będzie albo dobra, albo zła, niezależnie od pogody.
Jak podają miarodajne (a może tylko wiarygodne?) źródła, ceny Tuber magnatum pico czyli Bianco preggiato, znanej jako biała trufla piemoncka, będą wysokie. Sezon na trufle dopiero się rozpoczął, a za 100g giełda truflowa płaci już ponad 310 euro (mówimy tu o truflach średniej wielkości, czyli 20 - 25g). Co będzie dalej? Wygląda na to, że zostanie pobita cena z roku 2008, gdy za 100 g płacono 450 euro.

Oczywiście można zrezygnować ze spekulacji giełdowych i pójść po własne trufle. Przydatny jest pies (podobno) i okolice Alby (napewno). Jak podaje Centro Nazionale Studi Tartufo Tuber magnatum pico lubi się z dębem szypułkowym (Quercus robur), dębem burgundzkim (Quercus cerris), dębem bezszypułkowym (Quercus petraea), dębem omszonym (Quercus pubescens), topolami (czarną, białą i osiką), wierzbą iwą (Salix caprea), wierzbą białą (Salix alba), lipą szerokolistną (Tilia platyphylos), leszczyną pospolitą lub chmielograbem zwanym też ostrią, czyli Ostrya.

Inwestycję zabezpiecza się wsadzając ją do drewnianej szkatułki. Lub do kartonowego pudełeczka umieszczonego w słoiku dobrze zakręconym. Można też inwestycję powiększyć zagrzebując truflę w polencie lub ryżu, aromatyzując je tym sposobem i powiększając stan posiadania :-)

Oczywiście można też kupić zaprojektowany przez Claudię Heininger z F. Sorano Lorem odpowiedni woreczek na trufle, będący ostatnim krzykiem nowoczesnej technologii. Gdyby ktoś potrzebował dodatkowych informacji technicznych woreczka to można je znaleźć na stronie europaconcorsi (progetti). A że woreczek pasuje kolorystycznie do obowiązujących tej jesieni odcieni kasztana, kawy z mlekiem i właśnie trufli, więc można sobie z woreczkiem i osobistym Tuber mangatum pójść na spacer, rozsiewając odpowiedni aromat. Przynajmniej w perfumy nie trzeba będzie inwestować :-D

Najnowsze notowania giełdy truflowej na stronie tuber.it

facciamo turisti odpowiedziała zagadnięta babcia w welurowych kapciach, wracając z porannego spaceru. Wracała z koleżanką, stąd liczba mnoga w niegramatycznym skądinąd stwierdzeniu.



My też facciamo turisti, gdyż jedziemy na tydzień do Ginestry.  Samochód spakowany po dach, winieta przyklejona do szyby. Teraz tylko laptop pod pachę i wio. JC rozpoczął już polowanie na futrzaki, które przeczuwając nadchodzące nieszczęście, pochowały się po kątach.

Grzebiąc w stertach dokumentów zwalonych na kupę w folderze zatytułowanym ’natychmiast’ znalazłam zapomniane zdjęcia z lipcowego pobytu w Polsce. Trochę one takie romantyczno-rynsztokowe, czyli trochę moje, a trochę nie (oczywiście przyznaję się do rynsztoku :-)
Powered by Blogger.