w sklepie z antykami znaleźliśmy byłą szafę sklepową z szufladkami. Szafa życie kończyła sprzedając papier ścierny, sznurek i pająki (wnioskując z zawartości szuflad), choć pewnie zaczynała w karierę w wiejskim sklepie spożywczym z pretensjami do bycia delikatesami, bowiem ktoś nadał szufladom sznyt prawie mahoniowy, malując biedermayerowską wykończeniówkę na zwykłej i niezbyt dobrze wykończonej buczynie.

Dobry dzień dzisiaj, bo oprócz szafy sklepowej, którą szorowałam godzin 5, poczta przyniosła karafkę prawie kryształową i prawie srebrną (czyli tłoczone szkło i cyna) oraz filiżankę w palemki. Czekamy jeszcze na półmisek udający Miśnię, lampę biurową z lat 30., wagę kuchenną i garnek żeliwny.



Jest takie fajne angielskie powiedzenie one man's garbage is another man's treasure. Czyjeś śmiecie są dla kogoś innego skarbem, co jak najbardziej pasuje do nas, ekspertów od bida-antyków bawarskich :-)
Jestem przygotowana. Od tygodni znam odpowiedź na pytanie co mnie motywuje , gdyby  Pani, Zwierciadło, Cosmo, Elle, Kawa czy Herbata chciały pytać. Nie mam wątpliwości, że pytanie padnie gdy tylko redakcja zrozumie jak bardzo istotna jest moja odpowiedź dla dobra ludzkości.

A więc motywuje mnie blog. Robię więcej zdjęć, podciągnął mi się warsztat i przeczytałam instrukcję obsługi do Olympusa. Dla dobra blogu sięgam po książki, których bym wcześniej nawet w rękawiczkach do ręki nie wzięła. Przeczytałam w ten sposób wszystko w j. polskim co ma Italię w tle i przy okazji odkurzyłam Śmierć w Wenecji, dokładając ją do sterty książek do natychmiastowego przeczytania. Sięgnę do niej niebawem, za dwa-trzy lata....

Dzięki blogowi poznałam ludzi. Na przykład Beatę i Petera. Nie dosyć, że mieszkają prawie niedaleko, to jeszcze fajnie się z nimi rozmawia. Wczoraj, na przykład, rozmawiałyśmy o polskich przekleństwach i próbowałam sobie przypomnieć czy w amerykańskim angielskim jest odpowiednik polskiego 'o kurwa, ja pierdolę', gdzie kurwa wymawiana jest z pietyzmem oraz odpowiednim akcentem, a w 'ja pierdolę' akcent pada na drugą część słowa i  ę brzmi dobitnie. .Peter o kurwa z odpowiednim akcentem już zna. JC jeszcze nie, ale ma 14 dni by się podciągnąć. Za dwa tygodnie bowiem spotykamy się u nas: Beatka i Piotruś przyjeżdżają na wino. Będziemy pić Campanię: Fiano, Greco, Aglianico, Taurasi. Przy okazji wymienimy się adresami dobrych winnic i porobimy plany na rok przyszły, gdyż elity takie jak my powinny dojechać do Werony na targi wina i do Turynu na targi Slow Food. Pochwalę się im, że już mamy rezerwacje w hotelach w Rovereto i Trento. Nie dosyć, że genialnie odnalazłam hotele z których najbliżej jest do ulubionych restauracji i enotek, to jeszcze umiejętnie wynegocjowałam obniżkę ceny. Z czego jestem bardzo dumna, gdyż zaoszczędzone pieniądze będzie można przeznaczyć na następną książkę z Toskanią w tle lub, co bardziej prawdopodobne, na butelkę jakiegoś teroldego czy innego traminera. W październiku bowiem elity jadą do Trentino na traminer z Alto Adige i do restauracji w Trento. Do października jeszcze daleko, ale jakoś tak się składa, że weekendy do końca roku mamy pozaklepywane, bo to i goście najeżdżają (poznani przez internet), a to my jedziemy do Ligurii i do Ginestry, że o wypadzie do Holandii nie wspomnę.



Dzięki blogowi poznałam też kilku świetnych kucharzy,  niektórych odwiedziłam i jesteśmy wstępnie umówieni na następne spotkanie przy stole. Z działki, na której stał stół zastawiony przednimi wędzonkami i wspaniałym pesto, pochodzą zdjęcia ogrodnicze  (patrz), które napewno spodobają się  Dobremu Wnętrzu. Boję się jednak, że skontaktują się ze mną zbyt wcześnie a ja nawet listy ulubionych sklepów wnętrzarskich nie mam. Podobno Ikea się nie liczy.  Przynajmniej nikt z ekspertów wnętrzarstwa  do zakupów w niej się nie przyznaje.
poniedziałek, 25 lipca

autor przesłał mi linka do blogu o Toskanii i Emilii. Trochę mnie zaskoczył, bo chyba bardziej  rozbieżnych światopoglądów to trudno w polskojęzycznej blogosferze ze świecą szukać:  Toscoemiliano jest o rozważaniach duchowych i sztuce życia z bogiem, a Włoszczyzna o dziwnych świętych i sztuce picia wina tak, by spróbować wszystkiego i nie wpaść pod stół.

Blogu nie przeczytałam. Przyznaję, że podtytuł mnie odstraszył :-) Ale autor wydaje się być sympatyczny, wymieniliśmy kilka majli światopoglądowych i okazało się, że mimo wszystko jest coś co nas łączy. Obydwoje lubimy sztukę sakralną, choć zapewne z kompletnie odmiennych powodów :-)


środa, 27. lipca
7:45
kiedyś zapewne powstanie lista blogów, których już nie czytam,  i wtedy akuratnie wypunktuję powody dla których przestałam je czytać. Ale do tematu powrócę, gdy będę w złośliwym nastroju.

Dziś jestem przyjazna: od rana świeci słońce, samochody warczą pod oknami, a turyści oglądają klatkę schodową: 'popatrz, schatz, jakie klimatyczne wnętrze!'. Ano klimatyczne. Tylko czy musicie łazić takim stadem, że zajmujecie całe podcienia? I czy nie da się podziwiać sieni bez blokowania wejścia do niej? Zwłaszcza gdy za wami stoję z kubkiem cappucino, rzodkiewkami w kieszeni i bochenkiem chleba pod pachą?

7:59
Wasserburg jest śliczny i zabytkowy. Tłumy ciągną, by go zobaczyć. Do Ginestry nie ciągnie nikt, a jedyne tłumy  jakie widziałam przyszły na darmową wyżerkę z okazji świętego Jana. I w ogóle nie byli to turyści, a miejscowi. Dobrze, że we Włoszech mieszkamy nieturystycznie. Turystycznie mieszka Aleksandra, gdyż mieszka w Pistoii. Aleksandra pisze mi, że podoba się jej język włoszczyzny. Zdanie może jeszcze zmieni :-). A ja podlinkowywuję jej toskański blog.

8:55
Nadal środa. Zadano mi pracę domową: napisać notkę biograficzną. Mam napisać o sobie. Dla RFM Classic. A ja o sobie lubię pisać albo poematy albo nic. Ma ktoś przepis jak napisać pean, który nie brzmi jak pean i jednocześnie nie mówi nic? Z chęcią skopiuję. I teraz lecę po następne cappucino. Wena potrzebuje smaru :-)
Obiecałam sobie w ubiegłym roku, że Włoszczyzna będzie tylko o włoszczyźnie: obrazki z niewłoskich wycieczek będę wstawiać na blogi fotograficzne, a na włoszczyźnie będzie tylko o Włoszech. W szerokim tego słowa rozumieniu. Tak więc dzisiaj będzie o ubiegłotygodniowych klasztorach z Badenii-Wirtembergi :-)

Bo to jak najbardziej włoski temat: jak klasztory to Kościół Katolicki, a jak Kościół to Włochy, boć katolicyzm to przecież import włoski. Moim (niezbyt) skromnym zdaniem, to jeden z gorszych projektów włoskich, ale biorę poprawkę na stan imperium rzymskiego (sypiące się) i próby uzdatnienia państwowej religii importem obcych bogów, więc Włochów za KrK rugać nie będę, zwlaszcza że po klasztorach i kościołach latać lubię. Tyle w ramach wstawki światopoglądowej.


Chciałam tekst pod poemat satyryczny ułożyć, a konkretnie pod Monachomachię Ignacego Biskupa (!) Krasickiego. ale mi niezbyt idzie. Nie dosyć, że klasztorów zwiedziliśmy razem 5 (a więc czterech brakuje) to bram ułomków mam zero. Jedne bramy są za dobrze zachowane by je nazwać resztkami, a tam gdzie mogłby być resztki - nie ma nic. Najwyraźniej niemiecki Gründlichkeit albo odrestaurowywuje albo wyburza; form przejściowych nie ma. Tak więc z Monachomachii zostają jedynie cytaty umieszczone pod zdjęciami....Szkoda, mogło być tak ładnie i literacko, a będzie tylko ładnie i włosko.



Najpierw Reichenau: klasztory wybudowane na trasie pielgrzymkowej do Rzymu. Czyli pierwsza włoska koneksja. Klasztory pobenedyktyńskie, a więc św. Benedykt, Nursia (czyli obecna Norcia w Umbrii). Benedykt Reichenau nie odwiedził, ale do pokrewieństwa z Subiaco czy Montecassino  klasztory Ober-, Mittel- i Niederzell mogą się poczuwać. Katedra w Mittelzell jest pod wspólnym patronatem Marii i św. Marka, tego samego co patronuje Wenecji. Podobno w relikwiarzu znajdującym się w skarbcu katedry są jego szczątki (Marka). Pytanie tylko jak to jest możliwe, skoro Wenecja świętego w całości wykradła z rąk Infidelów i przemyciła w kontenerze z wędzonymi szynkami, aby z szacunkiem pochować zwłoki (pewnie jeszcze pachnące wędzonką) w bazylice na głównym placu miasta? Czy Mittelzell ma kawałki świętego ukradzione Wenecji, czy kawałki ukradli zanim Wenecja ukradła resztę, czy raczej mówimy o świętym Marku bis, relikwiach umownych, jakich pełno było w Europie w średniowieczu, gdzie dobra relikwia gwarantowała popularność i napływ turystów? Na pytanie na razie nie znalazłam odpowiedzi, ale mamy następną koligację włoską.

W przewodniku po zabytkach Reichenau doczytałam jeszcze, że preromańskie polichromie w Niederzell (a może chodziło o polichromie w Oberzell?) są w stylu lombardzkim, czyli wnaciąganym włoskim :-). I jakby tego było mało, to Egino, biskup Werony w czasach Karolingów, był pochodzenia alemańskiego. Suma sumarum, klasztory w Reichenau mają tyle włoszczyźnianych powiązań, że i na 9 klasztorów starczy, czyli włoszczyzna pierwszej jakości. Dobrze to, bo i w Bebenhausen i Blaubeuren, włoskie koligacje trzeba mocno naciągać.




I Bebenhausen i Blauberen leżą na terenach Szwabii, a Szwabia to dom rodzinny Staufów; tych Staufów z których wywodził sięł Fryderyk II, władca południowych Włoch. Dodatkowo Bebenhausen to klasztor pocysterski, a więc - choć Cystersi to koligacje francuskie - to nie da się ukryć, że zakon opierał się na Regulae Benedicti (wpływy włoskie!), klasztor w Bebenhausen jest dalekim krewnym klasztorów cysterskich we Włoszech, chociażby Fossanova, Casamari i Valvisciolo z Lacjum (o nich pisałam wcześniej).



A jeśli wierzyć angielskojęzycznej Wiki, to Blaubeuren należał początkowo do Benedyktynów. I tak oto okazuje się, że włoszczyznę można znaleźć wszędzie. A jak się odpowiednio spreparuje tekst i selektywnie potraktuje fakty, to i Reichenau i Bebenhausen i Blaubeuren można uznać za włoską kolonię :-)


Tyle mojego. Resztę proszę sobie doczytać:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Reichenau_(wyspa)
http://www.sacred-destinations.com/germany/bebenhausen-monastery.htm
http://en.wikipedia.org/wiki/Blaubeuren_Abbey 

Trochę dodatkowych informacji:
wszystkie klasztory w Reichenau są otwarte od 9 do zachodu słońca; trudno dowiedzieć się na 100% co to znaczy, bo w jednym miejscu podają godzinę 16 jako godzinę zamknięcia, gdzie indziej 17; ta sama uwaga dotyczy zwiedzania w niedzielę: trudno jest mi powiedzieć czy można w niedzielę zwiedzać czy też nie. Wejście do skarbca w Mittelzell kosztuje 2 euro od osoby; skarbiec niedostępny jest w czasie przerwy obiadowej. W sobotę po południu otwarty był od godziny 15. Przy Oberzell obsiano pole miejscowymi kwiatami polnymi. To warto zobaczyć; na tyłach Mittelzell jest herbarium z ziołami z ksiąg przeora Walahfrieda Strabo.


pytają mnie:  co ty tam robisz w Ginestra przez miesiąc czy dwa, przecież nie masz samochodu internetu telewizji;
a ja mówię, że siedzę

Siedzę, na przykład, na ławce niedaleko od poczty. Obok mnie kobieta, która zawsze chodzi w szafirowych laczkach i rybaczkach obszytych koronką, i rozmawiamy sobie o pogodzie. Albo o jej suczce powsinodze, która wabi się Perla. I o tym, że Perla wyżera karmę miejscowym kotom. Albo o ładnie kwitnących pelargoniach.

Siedzę też koło Padre Pio i czekam na roznoszące się po wzgórzu io sono il tuo fruttaiolo. Co przypomina mi, że mamy wtedy wtorek lub piątek po południu i mam kupić warzywa od pana z Rieti.


Codziennie rano siedzę przy czerwonym stoliu pod murem, naprzeciwko baru. Piję cappuccino, zagryzam rogalikiem; jeśli siedzę przy czerwonym stoliku w środę, to słucham babskich plotek, bo w środę mamy babską obsługę w barze i babski dzień przed barem. Jeśli jest wtorek lub czwartek, to również czekam na Cessidio i jego warzywa, przerabiając odmianę czasowników nieregularnych. Lub rozwiązując krzyżówki z serii condordane dei medi e tempi verbali. Lub sylabizując biografię Vivaldiego.

Czasami idę posiedzieć gdzie indziej: na przykład na stromych schodach w Poggio Moiano. Schodzi się nimi z do najstarszej części miasta  przypominającej termitierę.

Albo siedzę na kamiennej ławce patrząc na Santa Vittoria w Monteleone.

Chodzę też posiedzieć w gościach; siedziemy razem Annamaria, jej mama, teściowa, która codziennie przychodzi z wizytą, oraz ja i czekamy na powrót Stefano z pracy. Pijemy kawę i milczymy. Albo pijemy kawę i opowiadamy sobie o czereśniach. Lub o szyciu firanek.


Siedzę też na balkoniej i czekam na zachód słońca. Albo siedzę na parapecie w korytarzu i czekam na wschód słońca.


Suszony makaron to pasta secca. Jego przeciwieństwem jest makaron świeży, czyli pasta fresca. Ten drugi często trafia do rosołu, zwłaszcza jeśli jest rodzajem pierożka lub, rzadziej, płatem lasagna i wtedy mówimy o pasta in brodo. Tak pasta fresca jak i pasta secca może stać się pastasciutta, zyli przeciwieństwem pasta in brodo, pod warunkiem, że ma się durszlak lub sito. Gotujemy makaron, cedzimy i mamy pasta asciutta. Asciutto znaczy pozbawiony wody, odcedzony, a że Włosi cenią sobie płynność wypowiedzi, więc pasta i asciutta złączono w jedno: pastasciutta.

Pastasciutta to miska dziennego makaronu, nasz makaron powszedni :-) A żeby makaron lepiej wchodził, trzeba go czymś omaścić. A więc sos pomidorowy, ragu, gorgonzola rozpuszczona w śmietanie (lub kluszczance), oliwa z czosnkiem i peperoncino, carbonara, Norma, putanesca, amatriciana.....Albo skwarki z podgardla, przesmażone z kawałkami cebuli i wszystko posypane peccorino. Oczywiście ugotowany makaron moża przyprawić na sucho dużą  ilością startego pecorino i grubo mielonym czarnym pieprzem, co akurat sosem nie jest, ale jest smaczne. I wtedy mamy pastasciutta z cacio e pepe, tradycyjną potrawę z Lacjum.


O makaronach już było. I to sporo:

o pastasciutta
poezja w nazwie

miska tradycyjnego makaronu
książki o makaronach, choć nie kucharskie: [1], [2]

o wstążkach, pierogach i ich historii,
ulubiony makaron
makaron z prażonej pszenicy
jak dawniej robiono makaron
makarony regionalne: Lacjum: biedamakaron z Lacjum, pasta all'amatriciana, pasta z Sabiny
sos z fekułu i gorgonzoli
najważniejsze sosy mojego życia


czyli zdecydowałam się na publikowanie równolegle mniej prywatnych fragmentów włoszczyzny na stronie RFM Classic. Spodobał mi się list zapraszający do współpracy i nie mogłam się oprzeć tytułowi serii "między blogiem a prawdą".


JC zapytał co ja chcę z tej współpracy mieć oprócz świadomości, że moje nazwisko (a właściwie jego nazwisko) wisi obok w na stronie obok nazwiska popularnego pisarza? Ja nawet nie wiem co ja z tego chcę mieć....długopis z napisem? A jak dobrze pójdzie, to używany motorower na raty?
zdaniem znajomych wszystko było ukartowane: zawiłość oficjalnego tekstu przyklejonego na murach Ginestry i brak rzetelnej informacji tłumaczącej za i przeciw w przystępny sposób. Nie do końca doinformowana, gdyż nie byłam w stanie zrozumieć oficjalnego języka ogłoszeń rządowych i przeczytać drobnego druku, mogłam polegać jedynie na informacjach z wykładów w barze. A wykładów było dużo, gdyż wioska tygodniami dyskutowała o zbliżającym się referendum. Wykładowcy, zgodnie i ponad podziałami politycznymi, twierdzili że rząd liczy na tradycję. A tradycją jest, że przeciętny Włoch nie głosuje w referendum.

 
Oczywiście nikt z klasy rządzącej nie przyjechał do naszego baru. Bo gdyby przyjechał, to by się dowiedział, że coś się szykuje. Z resztą nie tylko w naszym barze: przed wejściem do sklepu w Osteria Nuova rozdawano ulotki pod wymownym tytułem Jak Głosować, a w Rieti wolontariusze tłumaczyli akuratnie co znaczy TAK a co znaczy NIE, dodając iż chodzi o pryncypia, czyli reaktory nuklearne i wodę. Reaktorów nuklearnych to my w gminie nie mamy, ale wody dużo to i owszem, co z resztą mogę potwierdzić jako posiadaczka cantiny z basenem pokaźnej wielkości wypełnionym wodą źródlaną, oraz podmiękających od czasu do czasu ścian na parterze. Choć głosować mi w referendum nie wolno, to na wszelki wypadek wpisałam się na listę osób nie wyrażających zgody na prywatyzowanie wody.

W niedzielę rano w barze spotkaliśmy pana od urn wyborczych.  Był w ubranku z lampsami i łańcuchem na szyi. Pod szkołą, udekorowaną flagami i strażą honorową z carabinieri, kręcili się miejscowi czekający na otwarcie lokalu wyborczego. Już w godzinach przedpołudniowych wiadomo było, że quorum raczej będzie osiągnięte i że plan rządowy liczenia na narodową inercję i tumiwisizm nie wypalił. W niedzielę po południu zaczęto promować wyjazd na krótki urlop, z dala od hałasu miejsca zamieszkania i stresu urn wyborczych. Nic nie pomogło. Włosi, zgodnie z tradycją bycia nieprzewidywalnymi, poszli głosować :-)

Nie będzie prywatyzacji wody: źródła w Farfie mogą dostarczać wodę do rzymskich fontann; Górna Sabina i Cicolana do Toskanii i Umbrii. Właśnie opracowywuję projekt legitymacji 'oficjalny dostawca wody', która to legitymacja upoważniałaby mnie do wchodzenia poza kolejką do Uffizi i Villi Borghese. A jakby ktoś nie chciał jej zaakceptować to zawsze mogę zagrozić, że zakręcę kurek w cantinie ;-)
taki żarówowy pilot do opowieści z Badenii-Wirtembergi i to bez koloryzowania photoshopem.
brakuje smacznych pomidorów. Ładnych jest zatrzęsienie. Ostatni raz kupiłam pomidory nadające się na pappa col pomodoro cztery lata temu. Oczywiście mówię tu o niewłoskich epizodach z naszego życia :-), bo we Włoszech ładne pomidory kupuje się jedynie w Auchan, Carrefour i innych wielkich kombajnach, zaś smaczne są wszędzie.


pappa col pomodoro i minestra di pomodori alla Calabrese
Udało mi się kupić dojrzałe, miękkie, aromatyczne San Marzano. Wczoraj robiłam z nich zupę pasterzy kalabryjskich czyli minestrę di pomodori alla Calabrese, na którą przepis wyczytałam cztery lata temu w Gastronomy of Italy Anny Del Conte. A miesiąc temu, w Ginestra, jedliśmy pappa col pomodoro. Za gęstą ją zrobiłam, ale i tak nam smakowała. Smakowała nam też wczorajsza zupa. Bo trzeba wam wiedzieć, że uwielbiamy pomidory. Zwłaszcza te smaczne :-)

przepis na minestra di pomodori
6 łyżek dobrej oliwy
2 ząbki czosnku
5 dużych pomidorów lub 12 mniejszych
1 cebula
kawałek selera naciowego
natka pietruszki
garść drobnego makaronu
sól i pieprz
starte pecorino

czosnek, natkę, cebulę i seler drobno posiekać. Pomidory obrać ze skórki i pokroić w grubą kostkę. Na oliwie smażyć cebulę, seler i czosnek oraz połowę posiekanej natki. Po minucie dodać pomidory. Smażyć, często mieszając, przez następne 10 min. Wlać półtora litra wody. Dobrze osolić. Wsypać makaron i gotować, aż zrobi się al dente. Przed podaniem dodać pieprz, resztę natki i garść pecorino.
nie wpadłam na to wcześniej, ale fakt kupna domu we Włoszech czyni mnie przedstawicielką narodu. Którego? To zależy. Jeżdżę samochodem z niemieckimi tablicami rejestracyjnymi, mam dwa obywatelstwa i tyleż pozwoleń na pobyt stały w innych krajach strefy Schengen. Tak więc w poniedziałek mogę robić na dobre imię Bawarii, we wtorek Holandii, środę Belgii, czwartek Stanów Zjednoczonych, piątek Włoch...nie wolno mi jedynie godnie reprezentować Polski. Bo jak się dowiedziałam, do godnego reprezentowania Polski trzeba mieć kwalifikacje. Których ja ewidentnie nie mam.



Jak nie zostałam ambasadorową
najpierw nie zaliczyłam egzaminu z kultury. Nie potrafiłam wymienić artystów na topie; nie wiedziałam jak powinno wyglądać prawdziwe wnętrze, czyli takie z duszą: wymagany romantyzm zastąpiłam bowiem polskimi plakatami i obszarpaną klasyką designu, zaś obszarpane cokolwiek dyskwalifikuje wnętrze, nawet jeśli jest ono we Włoszech.


Potem oblałam sztukę stylizacji zakładając koszulkę z napisem marmolada i zapominając o odpowiednich koralach oraz branzoletce. Rozmawiałam, co prawda, dość płynnie o literaturze i historii, ale „poglądy kandydatki” - przeczytałam w podsumowaniu rozmowy kwalifikacyjnej - były „ostre, a wiedza zbyt szczegółowa", a więc jako ambasadorowa mogłam deprymować gospodarzy.

Na plus zaliczono mi jedynie znajomość języka ojczystego i języki obce, choć słownictwo „zdawało się sugerować długotrwałe kontakty z nieodpowiednim elementem społecznym", co z resztą wywiad środowiskowy potwierdził. Nie dosyć, że wyszła na jaw moja zażyłość z kelnerką i korespondencja z dziewczyną podstawiającą nocniki, to jeszcze zapomniałam odciąć się kategorycznie od tych znajomości tłumacząc, że spotkania z tego rodzaju ludźmi są na emigracji koniecznością. Nigdy natomiast nie pozwoliłabym sobie na znajomość z nimi w Polsce, jako osobami niestosownymi dla mojego pablik imidż.

Jeden z egzaminatorów powiedział mi na osobności, że ktoś widział mnie jak wracałam do hotelu w Ascoli Piceno w stanie wskazującym na spożycie. Nie dość, że obcasy mi nierówno stukały po bruku, to jeszcze powiedziałam głośno kurwa i śmiałam się.


Moją kandydaturę odrzucono bez możliwości odwołania, a ambasadorową został ktoś inny, bardziej stosowny.

PS: o zasadach godnego reprezentowania Polski dowiedziałam się od Polaków. Jednych spotkałam we Włoszech, inni piszą blogi lub książki o Włoszech, a jeszcze inni rozmawiają głośno w restauracjach warszawskich, opowiadając o swoich podróżach po Włoszech, dziarsko nawijając spaghetti na widelec, pomagając sobie łyżką. Jak na prawdziwych znawców Włoch przystało :-D
Na górze
Jowisz zamieszkał na Monte San Angelo, czyli górze świętego anioła. I żeby pomyłki nie było w korespondencji, do imienia dopisał sobie Anxur. Trochę było obciachowo, że bóg wziął sobie nazwisko od miasta, zwłaszcza że była to nazwa nadana miastu przez przegranych na maksa Wolsków, ale rzymska Tarracina kojarzyła mu się jakoś z ogrodnictwem. I choć Minerwa tłumaczyła, że etymologia słowa Tarra ma swoje początki w językach pra-indoeuropejskich, Jowisz nie był przekonany. Raz, że nie rozumiał słowa etymologia, a dwa że mu te pra-indy zwisały.


Dobre sobie miejsce na tej górze wybrał. Na odległość i bez teleskopu widział co się w przyrodzie święci, więc akuratnie umiał powiedzieć kto jutro wpłynie do portu i czy trzeba parasol ze sobą brać z racji deszczu. Więc też się szybko dorobił własnego sanktuarium. Duże było, wypasione, z widokiem aż po Campanię i chyba nawet Rzym. Minerva co prawda pobąkiwała, że współpraca z tronem bogom na dobre nie może wyjść, ale Jowisz nie słuchał. Zachwycony był architekturą imperialną, wielkimi łukami i świątynią, którą widać było nawet z via Appia.


Dobre czasy się jednak skończyły szybciej niżby się Jowisz Anxur spodziewał: pewnego dnia przestano przychodzić po przepowiednie. Służba mówiła, że nastał kryzys i znaleziono kogoś kto brał za przepowiednie co łaska. W końcu cała obsługa przeszła do Tego Nowego i w ogóle skończył się Rzym. Zaczęto Anxurowi kamienie ze ścian sanktuarium kraść; podobno budowano domy dla Tego Nowego, ale Jowisz nie był do końca pewien, bo przecież po ulicach latać za taczkami z kamieniami nie będzie. Ale gdy na rogu jego posiadłości Ten Nowy wystawił basztę niepasującą stylistycznie do całej zabudowy przestrzennej w stylu imperialnym, Jowisz wiedział, że koniec. Zmienił miejsce zamieszkania i zawód.

Morał
Podobno został doradcą w sprawie władzy i architektury. Mówi się, że doradzał największym. Pewnie coś w tym prawdy jest, bo każdy władca z pretensjami do bycia bogiem i wyrocznią stawiał sobie budowle zbliżone stylem do imperialnego :-D

Resztki na górze, czyli informacja turystyczna:
do sanktuarium Giove Anxur łatwo dojechać z Terracina: z via Appia skręca się w lewo (trasa jest oznakowana). Na górę warto pojechać po deszczu: podobno widać wtedy Wezuwiusz. Kiedyś na górze były teleskopy, teraz pozostało po nich jedynie wspomnienie, ale mimo to dobrze widać i wybrzeże i samą Terracinę. Jest też co zwiedzać: cysterna, resztki dużej i małej świątyni, pozostałości baszty i murów zamku San Angelo. W kasie biletowej dają plan z opisem. Plan jest do zwrotu przy wyjściu. Bilety kosztują 4 euro (dla miejscowych mniej) i trzeba płacić za parking. Myśmy wykupili parking za 2 czy 3 euro  i te dwie godziny w zupełności wystarczyły by wszystko zobaczyć
Był rachunek do zapłacenia tylko na poczcie. Zaczęłam płacić od poniedziałku.


W poniedziałek na naszej poczcie kolejka; wiadomo - emerytury. A nasza poczta, trzeba wam wiedzieć, do tej pory otwarta trzy razy w tygodniu, teraz urzęduje tylko w poniedziałki i piątki, od godziny 8:30 do 14:00. Przy okazji, zaklepując miejsce w kolejce na poczcie, można stanąć w kolejce po warzywa i owoce. W poniedziałki przyjeżdża pani, w piątki pod pocztą parkuje Cessidio i Neapolitańczyk; u Cessidio kupuje się miejscowe warzywa, u Neapolitańczyka pomidory i czosnek.

We wtorek pojechałam na pocztę do gminy, czyli do Monteleone. Awaria systemu komputerowego; klientów nie obsługuje się, powiedziano mi przy wejściu. W środę wróciłam do Monteleone. Na miejscu byłam o 8:37. Kolejka już stała; 6 osób przede mną. Wyciągnęłam z torby książkę i rozpoczęłam czekanie, które trwało do 10:35; rachunek jednak zapłaciłam. Wracając do domu zatrzymałam się przy barze:

Powinnaś była jechać do Poggio Moiano. Tam mniej gadają niż w Monteleone. No i mają dwa okienka.
gdyby w pobliżu Terraciny były wielkie plantacje karczochów, powiedziałabym, że jest to świetna metafora, bowiem Terracinę zwiedza się tak jak je się karczocha: obierając listek po listku. Gdyby przez Terracinę płynęła wielka rzeka mogłabym napisać, że widać warstwy stylów naniesione przez fale. Można też pewnie powiedzieć, że Terracina nanizana jest na sznurek dróg.

Zakręt

Od północy biegnie via Appia; w Terracinie zmienia nazwę na via Roma, zakręca w prawo ku morzu i dalej ciągnie się wzdłuż wybrzeża jako via Flacca.Podejrzewam, że ten zakręt zrobiono później. Tuż przed wjazdem do Terracina od strony południowej stoi wielka brama. Przypomina zapięcie kolii. Na wschód osi dróg, pod górę leży najstarsza część miasta, na zachód - w kierunku morza XIX-wieczne zakole Piazzy Garibaldi, marina i nowe przedmieścia. Tak to wygląda...ale czy tak jest na prawdę? Może pod tymi wszystkimi cementowymi fundamentami, asfaltem i sygnalizacją świetlną, pizzeriami najeżonymi parasolami leży rzymski bruk lub głazy porzucone przez Wolsków?

Wszędzie schody


do starego miasta idzie się pod górę. Płytkie schody, brama, główna ulica prowadząca na Piazza del Duomo. Na piazzę wchodzi się też przez bramę: po lewej stronie sklep z papuzimi sukienkami, po prawej zółty napis tanti auguri. Czy to na Piazza były pozostałości po forum? Nie pamiętam. Nad forum wisiała część miasta z kamiennymi wieżami i ścianą murów obronnych. By tam dojść wystarczyło wspiąć się po schodach po prawej stronie forum. Następne schody i ulica wiodąca do klasztoru św. Franciszka (nie można zwiedzać): wspaniały widok na morze i miasto. Schodzimy w dół. Następna brama, resztki akweduktu wykorzystane jako fundamenty i parter domu. Następne schody. Jesteśmy przy zarośniętym polnymi kwiatami i krzewami teatrze. Mur rzymski z kostki brukowej, pomarańczowe kwiaty przypominające werbenę. Schody w dół zawracają nas do ulicy prowadzącej do Piazza del Duomo.

Brama do Il Purgatorio



 Tuż przed wejściem na plac łuk rzymski upamiętniający coś, czego w tej chwili już nie pamiętam. Na piazzy pusto. Urząd miasta ma przerwę obiadową, duomo jest zamknięte. Przed wejściem postawiono metalowy parkan. Renowacja. Podobno we wnętrzu są elementy normańskie (fryzy i lwy) i kolumny udekorowane mozaiką z kolorowych kamyków. Otwarty, mimo przerwy obiadowej i upału, jest kościół Il Purgatorio. Wchodzi się doń, jak z resztą i do duomo, po schodach. Ładna symetryczna fasada, wypłowiały tynk, żelazna brama. Wewnątrz mprowizowany ołtarz, Jezus w miniaturze, wyświechtany tromp d'oeil świeczników i sztukaterii. Mimo otwartych na oścież drzwi w Il Purgatorio jest chłodno jak w piwnicy.

Uliczki, których nie ma


Skręcamy w jedną z uliczek. Jest tak wąska, że bardziej przypomina przesmyk między budynkami. Następne schody. Tym razem wiodące do drzwi, których już nie ma. Żółty i pomarańczowy tynk domów, kościół z zabitym deskami wejściem. Znów nie zapisałam nazwy, przekonana że znajdę ją na Google Map. Na planie miasta nie ma ani tego kościoła, ani Il Purgatorio, ani Piazza del Duomo.

Słoiczki z konfiturą
Jadąc w kierunku Giove Anxur (o Giove Anxur przy okazji) trafiliśmy na warzywniak. Arbuz w dwóch wersjach (miejscowy i mniejszy, sycylijski), pomidory i brzoskwinie. Pomidory kosztują 1,20; brzoskwinie 1,00. I to z brzoskwiń wysmażę w domu konfiturę, esperymentując przy okazji z bazylią i świeżym liściem laurowym. Ale to będzie dopiero wieczorem. O 13:45, usmarowani sokiem z brzoskwiń, szukamy restauracji i trafiamy do pizzerii na Piazza Garibaldi. Przy stoliku obok, Rosjanie zamawiają piwo, Holendrzy odpalający jednego papierosa od drugiego raczą się pizzą tuż przy wejściu. Jesteśmy przerażeni: gdzieśmy przyszli? Do pułapki dla turystów? I oddech ulgi: kalamari z grilla są przepyszne; fritto misto również. Z cytryny, co prawda, nie można wycisnąć soku, ale gdy proszę o jeszcze jeden kawałek cytryny, kelner przynosi mi talerz z pokrojonymi cytrynami. Rachunek w granicach rozsądku i czyste toalety. Zupełnie nie najgorzej jak na miejscowość nadmorską, której część w ogóle nie istnieje, a druga należy do schodów i bramy do Il Purgatorio.

linki:
plan miasta
Terracina śladami Gregoroviusa
Terracina w Wikipedii
Na wejście


  1. o klasztorze San Giovanni in Argentella niewiele można powiedzieć ze 100% pewnością. Wiadomo, że powstał na miejscu świątyni rzymskiej i świętego gaju: na kolumny rzymskie rzucono namiot ze sklepienia ulepionego z zaprawy i kamienia, a święte źródełko stało się wodopojem; sarkofagi przerobiono na koryta.
  2. Jest problem z datowaniem kościoła: sądzi się, że powstał w czasach lombardzkich, następne zmiany poczyniono później, być może za czasów Karola Wielkiego, zaś napewno w XII wieku. Badacze nie umieją powiedzieć skąd w Górach Sabińskich dzwonnica z stylu bizantyjskim i czy Benedykt z Nursii był założyciem klasztoru. 
  3. Po zabudowaniach klasztornych prawie nie ma śladu: zostały jedynie fundamenty dormitorium i jedna ściana (ale bez kolumn) krużganka. Święte źródełko nadal jednak tryska, koryto z sarkofagu ma się dobrze, wieża bizantyjska stoi prosto, a tajemniczych fresków nadal nie odczytano. 
  4. Klasztorem opiekuje się organizacja laicka związana z Kościołem Katolickim, oprowadzający nas po klasztorze pan wiedział coś niecoś o historii, ale nie za wiele o stylu architektonicznym, przypisując wszystko stylowi romańskiemu, gdy tak naprawdę powinien zacząć od sztuki przedromańskiej


Podniesienie

Na wyjście
San Giovanni in Argentella to jeden z najpiękniejszych kościołów jakie znam. Podobała mi się mieszkanka stylów, kolorystyka i tajemniczość fresków oraz niezapominajkowa farbka pokrywająca kopułę badachimu.
Nie po raz pierwszy utwierdzam się w przekonaniu, że nasza metoda zwiedzania oparta na przekazie słownym a nie na przewodnikach, daje niespodziewane rezultaty. Dzięki niej trafiliśmy i do tego klasztoru i do SS. Trinita, i do San Salvatore Maggiore. Nieźle prawda?


Linki:
o klasztorze na Wiki
post o Palombara
post o SS Trinita
post o San Salvatore Maggiore

Godziny otwarcia
sobota od 16 do 18
niedziela od 10 do 12 i od 16 do 18
zamknięte w sierpniu i w święta kościelne
dzwonić przez domofon; donacje mile widziane, choć nie wymagane
Puchnę z dumy. Rosnę w oczach. Oczekuję oklasków, nagrody publiczności i wzmianki w radio i telewizji :-) Zrobiłam mostarda di melanzane al limone (czy jak się to mówi), czyli - po naszemu - konfiturę z bakłażana i cytryny. Wyrób z czasów ginestrowych został w ostatnią niedzielę otwarty do serów. I bez zbytniej zalotności powiem krótko 'dobre, kurwa, było'. Szkoda, że tylko trzy słoiczki z dwóch bakłażanów wyszły.


Wiekopomny przepis na mostarda di melanzane al limone
Pierwszego dnia: dwa jędrne bakłażany obrać ze skórki, pokroić w drobną kostkę, posypać solą i odstawić na sicie na następne 24 godziny. Cytrynę - ma się rozumieć, że niczym nie sypaną - poszatkować i zasypać cukrem (szatkujemy całą cytrynę) i odstawić.

Następnego dnia: opłukać bakłażana i okładnie osuszyć. Cytrynę z cukrem i wydzielonym sokiem przerzucić do rondla. Dodać odrobinę wody (kilka łyżek), dosypać cukru (wedle uznania) i gotować, aż skórka cytryny zrobi się szklista. Gdyby lukier był zbyt gęsty dolewać sok z cytryny (ja wycisnęłam sok z dwóch dużych i soczystych cytryn). Dodać bakłażana i smażyć aż bakłażan zrobi się przeźroczysty. Przez końcem smażenia (gotowe, gdy bakłażan jest bardzo miękki, a płynu prawie w ogóle nie ma, czyli mamy konfiturę) wlać jeszcze odrobinę soku z cytryny dla odświeżenia smaku. Mostarda powinna być gorzkawo-kwaśno-słonawa w smaku. Przekładać do słoiczków, zrobić to co się robi z przetworami, i zostawić w spokoju na 2-3 tygodnie bowiem smaki muszą się przegryźć.
Powered by Blogger.