w końcu jednak nareszcie wiem jak zrobić zupę. I to nie pierwszą lepszą z brzegu, tylko najlepszą zupę z dyni. Jedliśmy takową, posypaną pokruszonymi amaretti, w restauracji gdzieś w Włoszech, pewnie w Emilii Romagnii.


Dziesięć lat później wymyśliłam co zrobić z dynią aby wyszła z niej idealna dyniowa zupa. Trochę wolno mi to poszło ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że dziesięć lat to tylko dziesięć krótkich zim i zbyt duża ilość materiału badawczego, bowiem przyjęłam tezę, że na smak i konsystencję zupy ma wpływ przede wszystkim rodzaj dyni. A gatunów dyni jest wiele :-) lub jeszcze więcej

Tymczasem na idealną zupę wystarczy upiec dynię, czyli skoncentrować smaki i odparować nadmiar wody, rozgotować w bulionie warzywnym, przetrzeć lub nie, i dodać dodatki:
  • włoskie czyli dodatki do najlepszej zupę jaką kiedykolwiek jedliśmy (patrz powyżej) : pietruszkę i gałkę muszkatułową, a przed podaniem posypać pokruszonymi amaretti
  • tajskie (patrz foto): starty imbir, trawę cytrynową, ostrą papryczkę, mleko kokosowe, a tuż przed podaniem odrobinę sosu rybnego i brązowego cukru dla podniesienia smaku, limonkę i posiekaną kolendrę
  • indyjskie: podsmażoną na ghee cebulę, imbir, kmin, nasiona kolendry i garam masala. Przed podaniem dodać jogurt
  • arabskie: podsmażone na oliwie goździki, kmin, ziele angielskie, czosnek, cynamon (czosnek posiekany, reszta w proszku). Przed podaniem podprawione sokiem z cytryny i świeżą oliwą
Dodatki trzeba trochę pogotować, żeby się smaki dobrze wymieszały i przegryzły; trochę soli, ew. pieprzu dosypać, do smaku.

Sprawa fotografii to inna sprawa, Do zdjęć najlepiej robić zupę z hokkaido.
układali kamienie jeden na drugim, jak klocki. Robili chatę z kamiennym dachem, kamienny chlew, oborę, kurnik; budowali mur oddzielający oliwki od pszenicy a owce od drogi.


Kamienie podzieliły krajobraz na kwadraty Mondriaana. Z kamienia ułożono faktury Ernsta.


Wejście do kamiennego legolandu jest darmowe. Mapy nie potrzeba: w Apulii kamienne mury są wszędzie. A i trulli nie brakuje.

Październikowe zdjęcia z okolic Trani, Castel del Monte i Andrii


wypad do Wrocławia udał się pod każdym względem. Nie dosyć, że dwa sierściuchy (choć może nazwanie prawie gołej Paoli futrzakiem jest przesadą) to jeszcze w galeri Domus (tej na ul. Stare Jatki) upolowaliśmy misę idealną na stół do Ginestry (choć w Waserburgu pięknie wygląda).
nie kolekcjonuję, to znaczy nie zbieram w sposób usystematyzowany czyli świadomy. O usystematyzowaną, lub - broń boże - dogłębną wiedzę też trudno mnie posądzić. Ale lubię stare rzeczy. Na przykład porcelanę. Kupuję to co mi w oko wpadnie, a wpada różnie: miałam, jak to pięknie określają moi znajomi z Gniezna, ciśnienie na filiżanki. Potem nastała era cukiernic, które obecnie służą jako pojemniki na dżemy, miód i mostarda di fichi. Jeszcze niedawno kupowałam mleczniki (piękny Villeroy Boch z lat 60.). A ostatnio lubię wazy i naczynia z deklami.



Cztery nowe stare wazy bywają potrzebne. Na przykład po to by wlać do nich waterzoi van vis (czyli rosół z dużą ilością pora i selera, zaciągnięty śmietaną i żółtkiem, z dodatkiem ryby i ziemniaków) i postawić w całej okazałości na świątecznym stole. Bowiem w drugi dzień świąt, czyli w Santo Stefano, mamy gości. Menu już opracowałam: będzie belgijskie, z elementami Holandii, Polski i USA. A więc waterzoi, mule w białym winie i porach, cykoria zapiekana pod beszamelem (jeśli odpowiednią cykorię znajdę w prowincjonalnym sklepie) oraz gulasz z octem i goździkami czyli holenderskie hachee. Na deser triffle z piernika i musu czekoladowego. I pewnie stanę na wysokości zadania robiąc klasyczny eggnog.

Obiad ma być elegancki. Czy do eleganckiego obiadu potrzebny jest obrus? Jeśli tak, to muszę na ebay bo obrusu nie mamy. Ceraty i podkładek też nie :-)
czy oliwkobranie we wsi. I znowu bez nas. Ale to już po raz ostatni, w przyszłym roku jesteśmy zgodzeni na żniwa: ja z litości, JC z racji słusznego wzrostu który pozwoli mu zbierać owoce z najwyższych gałęzi. Drabiny nie potrzeba, powiedział Stefano, mąż Annymarii.

Pracowników będzie więcej; wszyscy rwą się do pracy w której zapłatą jest 5 litrów oliwy na dzień (leccino, pendolino, carboncella i frantoio)  plus dożynkowa impreza we frantoio. Mama Annymarii już lepi ravioli. Podobno najlepsze we wsi.


Ginestra oliwki zbiera ręcznie, głównie dlatego że niektóre stoki mają nachylenie 45°, maszyna tam nie wejdzie. Frantoio jest wioskowe. Można w nim kupić miejscową oliwę. Zielonkawo - złocistą, pachnącą owocami, z nutką pieprzu na zakończenie.
gugiel

Włoszczyzna czy wloszczyzna to sprawa klawiatury, ewentualnie programu z polskimi literkami (z którego korzystam pisząc włoszczyznę). Różnice są może nie koniecznie w jakości haseł co w ich ilości: wloszczyzna w google.com daje prawie 4 tysiące haseł, włoszczyzna 65 tysięcy. Polskojęzyczny google jest lepszy: 76 tysięcy haseł dla wloszczyzny i 84 dla włoszczyzny, w większości poświęconych mrożonkom i suszonkom. Wytrwały, skłonny do wertowania stron, może się dowiedzieć jak ugotować tradycyjne spaghetti na włoszczyźnie. A rzeczona włoszczyzna okazuje się być typową polską potrawą :-)





Q and A na http://zapytaj.com.pl

Na podstawie języka polskiego wyjaśnij znaczenie słowa „włoszczyzna” i napisz, jaki związek ma ono z królową Boną
włoszczyzna-danie typowo włoskie. królowa bona żona Zygmunta była włoszką i z Włoch sprowadziła do nas wiele włoskich przypraw i dań


posagowa włoszczyzna
zanim użyto po raz nazwy włoszczyzna w odniesieniu do wiązki marchwi, pietruszki, selera, pora i liścia kapusty, była włoszczyzna skrótem myślowym określającym wszystko co włoskie. Tak więc włoszczyzna to Dama z Łasiczką, Orlando Szalony oraz krużganki na zamku w Baranowie.

Twierdzi się, że modę na włoszczyznę przywiozła w posagu Bona, żona Zygmunta Starego, której - oprócz włoszczyzny - przypisuje się sprowadzenie do Polski pomidorów, fasolki szparagowej, kalafiorów i niechęci do Habsburgów. Jedynie niechęć do Habsburgów jest dobrze udokumentowana :-); moda na włoszczyznę panowała zanim Bona stanęła na polskiej ziemi, a w renesansie większą popularnością niż warzywa cieszyły się włoskie pasztety (Janusz Tazbir, Mówią Wieki, nr. 1, 1975 ze strony Muzeum Pałacowego w Wilanowie).


i co z tą włoszczyzną? Nie wiem. Nikt nie chce mi powiedzieć w którym momencie włoszczyzna zaczęła życie jako zestaw marchwi, pietruszki, pora i liścia kapusty. I dlaczego przypisuje się go Włochom?


Zyg zyg marchewka

Marchew znali starożytni Rzymianie, a w księdze korzeni i ziół Dioskoridesa (z roku 512 naszej ery) pojawia się ilustracja przedstawiająca jej korzonek. Co prawda Karol Wielki polecał marchew jako warzywo pożyteczne, ale tak naprawdę marchew na stołach Europy zaczęła gościć dzięki Arabom. W XII wieku marchew zadebiutowała w Hiszpanii, 100 lat później we Włoszech, a jeszcze później w Holandii. Tak w starożytności jak i w średniowieczu mylono ją z pietruszką i dopiero Linneusz uporządkował sprawy nazewnictwa. Obecny wygląd zawdzięcza marchew Holendrom, którzy rozpropagowali pomarańczowy korzonek w Europie. Mówimy tu o końcu XVI, początkach XVII wieku. Podobno Huis van Oranje to tytuł nadany właśnie z z powodu marchwi.

Czyżby więc marchew pojawiła się w Polsce razem z modą na włoszczyznę? Czy zaczęli ją kultywować pod osadnicy holenderscy? A może jednak przyjechała z Boną?

i cała reszta
W przeciwieńtwie do marchwi, selera nikt nie musiał importować, bowiem dzikie odmiany selera rosną w prawie całej Europie. Znali go starożytni Grecy, którzy czcili go jako świętą roślinę, i starożytni Rzymianie, wykorzystujący ją w kuchni, choć uważali że seler w odpowiednich warunkach może przynieść nieszczęście :-) W średniowieczu, od Karola Wielkiego poczynając, seler zrobił się w Europie bardzo popularny. Najpierw jako roślina lecznicza, później jako przyprawa, a obecną formę selera naciowego zawdzięczamy XVII wiekowi i Włochom.


A kapusta popularna była w północnej Europie już w czasach rzymskich. Kato polecał kapustę moczoną w occie jako dobre lekarstwo na kaca. Pory znano i w starożytnym Egipcie i starożytnym Rzymie; w Średniowieczu stały się pory najpopularniejszym warzywem Europy, zwłaszcza Włoch i jeśli nie trafiły do Polski z modą na włoszczyznę to mogła je rzeczywiście przywieźć królowa Bona. Dla towarzystwa kapuście, która raczej już w Polsce była. Najbardziej włoska jest pietruszka, która pochodzi w południowych Włoch. I to ona, w towarzystwie pora, jest najprawdziwszą włoszczyzną we włoszczyźnie.


oraz ostatnie słowo
Po czterech dniach poszukiwań nadal nie mam odpowiedzi kto i kiedy nazwał zestaw warzyw włoszczyzną. Oczywiście nie wiadomo też kto ukuł powiedzenie włoszczyzna jako określenie wpływów włoskich. Na pewno nie byłam to ja, bo ja włoszczyznę zaczęłam pisać niespełna trzy lata temu....


trochę od podwórka i bardzo na szybko bo jednak nie wystarczyło czasu aby powędrować trasą inną niż droga Radisson -  Rynek. Trafiliśmy do Literatki,herbata i kawa nieszczególne, ale wnętrze atmosferyczne i wygodne.
Szkoda tylko, że nie połączyli kawiarni z księgarnią; wolałabym tam zostawić pieniądze za książki niż w wielkim Empiku.


Kupiłam prawie wszystko z listy: co prawda bez najnowszej Torańskiej i Tochmana, ale mogę sobie zrobić raj (M. Szczygieł), znaleźć rajską dolinę wśród zielska (J. Hugo-Bader), poznać  Kapuścińskiego w wersji non-fiction (A. Domosławski) oraz obejrzeć obrazki polskiego street-artu (E. Dymna i M. Rutkiewicz). No popatrzeć na kilka dobrych ilustracji
z niezapowiedzianą wizytą zjawiła się u nas Eli z rodzicami. Przelotem, bo jechali do Chiemsee na wesele przyjaciół. Zwiedzanie mieszkania rozpoczęli od kuchni, a konkretnie od resztek zapiekanki ziemniaczanej. I tak eleganckie towarzystwo z Mediolanu raczyło się naszym wczorajszym obiadem o temperaturze ambiente. Łyżkami, prosto z naczynia.

Zapiekanka smakowała
każdy ci powie, że najważniejsze są materie prime. Bez nich nie ma ricotty, nie uda się minestra i l’abbacchio pachnące czosnkiem i rozmarynem. Bo materie prime, niezależnie od tego co powiada wielki słownik włosko-polski, to materia pierwotna. Od niej zaczyna się Wielki Bang, początek wszystkiego we włoskiej kuchni. Materię pierwotną trzeba szanować, umiejętnie dobierając przyprawy, bowiem głównym przykazaniem kulinarnym w kuchni włoskiej jest maksyma lekarzy: przede wszystkim nie szkodzić.....



W okolicach Irpinii o materie prime nie trudno: cały region to jeden wielki sad i ogród. Kucharzy dobrych też nie brakuje. Jest na przykład Franca, kiedyś architektka, teraz kucharka. Franca gotuje na modłę miejscową, czyli alla contadina. Maccheroni z sosem fasolowym i grzybami, przekładaniec bakłażanowo ricottowy udekorowany chrupiącymi skórkami warzywa, kotleciki jagnięce, chleb orzechowy. W maju Franca piecze jagnięcinę. Podaje ją na stół w wielkim półmisku: między wilgotnymi włóknami siana leżą kawałki aromatycznego mięsa.

Jestem z Francą umówiona: w przyszłym roku przyjeżdżamy w maju. Właśnie na jagnięcinę. Antonio mówi, że do cosciotto d’agnello cotto nel fieno di maggio najlepiej pasuje Taurasi. Od Di Prisco oczywiście.

Restauracja La Pergola
via Freda, 4
Gesualdo (AV)
tel. 0825401435
zamknięci w środy
szkoda, że nasz adres to Ginestra a nie Wenecja, bo stylizacja byłaby wtedy pełna: Brunetti, Paola, znajomi na stanowiskach :-)


dla osób nie znających inspektora Brunettiego link do strony poświęconej Donnie Leon, twórczyni serii kryminalnej z Brunettim.

Imiennik naszej Freddie, Freddie Marcury, śpiewał I’m travelling with the speed of light, czyli piosenkę o naszej małej czarnej.Dzisiaj obskoczyła salon, hol i kuchnię. Wyżarła Luckowi jego kurczaka z ryżem, Karolkowi tuńczyka z szynką. Była na oknie i na stole. Pozwoliła się pogłaskać (mnie) i powąchać (Darwinowi).

Przypomina nietoperza, czyli  Paola Freddie Pipistrello :-)
gdzie Freddie?
W kącie, przy szafie
Czy za szafę może wejść?
Nie, napewno nie
Za sekundę Freddie była za szafą. Północ, lamenty kocie i my z problemem. Decydujemy, że poczekamy trochę, bo szafa masywna, długa, przysunięta do ściany.  Może Freddie sama wyjdzie.

Nie wyszła. Nie przestała lamentować.

O 3 nad ranem zaczynamy ryć dziurę w plecach szafy. Tylna ścianka to nie dykta więc idzie ciężko. Wiertła z racji nocy i obawy o zdrowie Alicji po drugiej stronie lustra nie można użyć. Gdy skończyliśmy rycie zza szafy wychodzi Freddie i to nie przez nowe wyjście awaryjne, a dokładnie w tym samym miejscu w którym za szafę wlazła.Zanim udało się ja złapać, przemieściła się pod łóżko.

Łóżko, tak jak i szafa, jest pudłem rezonansowym.Spałam, czując się jakbym trzymała głowę przy boomboxie emitującym III. Symfonię Góreckiego, obłożona kotami: z jednej strony pod kołdrą przytulony Karolek, z drugiej Brunetti*




*szary, elegancki i mocno towarzyski, Huygens okazał się być przeciwstawieństwem tego z czym kojarzy się matematyk, astronom, pisarz, zwłaszcza holenderski. I takHuygens to teraz Brunetti, czyli Bruno.
to takie niderlandzkie powiedzenie, odpowiednik angielskiego bringing coal to Newcastle, znaczące tyle co nosić drzewo do lasu, choć o noszeniu wody do morza chodzi. Piję, niekoniecznie oczywiście :-), do wczorajszego postu o przyprawianiu Stingowi gęby idącego pod prąd i ideologicznego, gdy na tak na prawdę wydaje  się chodzić o kasę i pewny zysk; Toskanii reklamować nie trzeba: napis produkt toskański gwarantuje zbyt, niekoniecznie na półkach z żywnością dla biedoty.

I tak jak podziwiam kogoś kto decyduje się na produkcję wina w Arizonie czy w Dakocie, tak skrytykowałabym za robienie tego samego w Napa Valley jeśli sprzedawane byłoby to jako przejaw społecznikowstwa. Bo to tak jak wmawianie, że z miłości do przyrody i z szacunku dla tych, którym się nie udało, kupiliśmy sobie posiadłość w Konstancinie Jeziornej.

Inna sprawa, że z niepokojem patrzę na miasteczka z których znikają tubylcy (czego przykładem wydaje się być większość Toskanii, kawał Ligurii i Umbrii), a pojawiają się tacy jak my: przyjeżdżający na kilka miesięcy w roku. Nie mam zamiaru maszerować, protestować i ganić, ale mam świadomość zmiany i to niekoniecznie na lepsze. I mojego w tym udziału.
wyczytane w La Cucina Italiana (numer - bodajże - październikowy): Sting wprowadza na rynek produkty z własnego toskańskiego gospodarstwa.

Czy tylko mnie przeszkadza, że Sting jest takim samym produktem jak jego sosy pomidorowe?  I że w gębie przyprawianej mu jako osobie niezależnej i świadomej, najwyraźniej jest tyle prawdy co mięsa kurzego w chicken McNuggets? Bo gdyby był tym za którego się podaje, to sosy pochodziłyby z chociażby z Irpinii. Lub z Eboli.
Kto mógł lub chciał już uciekł, zostawiając za soba rozwalone trzęsieniem ziemi domy i zbankrutowane gospodarstwa; reszta odbudowuje i próbuje zaczynać od nowa. A podobno jest ciężko. Nie udało się stworzyć DOP Irpinia dla oliwy tłoczonej z ravecce, zabytki legły w gruzach, a chętnych jedynie na atmosferę miasta jest niewielu. Prawdziwi turyści i prawdziwe pieniądze ciągną na wybrzeże, do Irpinii przyjeżdżają nieliczni szukający nieprzetartych szlaków.

Przeglądając Gambero Rosso można zauważyć, że największe kulinarne okazje znajduje się w Irpinii a nie na Wybrzeżu Amalfi (btw: chyba tylko Mediolan ma więcej restauracji, w których cena jest zbyt wysoka w stosunku do jakości). Gdy w Toskanii przyzwoitych trattoriach robi się rezerwacje z 4-5. dniowym wyprzedzeniem, w Irpinii restauracje (o wiele lepsze od tych toskańskich) na codzień świecą pustką.



Czasami lepiej nie pytać jeśli nie jest się przygotowanym na odpowiedź; spadają wtedy różowe okularki i przypomina się  sienkiewiczowskie dokąd, kurwa, idziemy? Nie jest to, co prawda, moje pytanie, bo ja za kilka godzin wsiądę do auta z klimatyzacją i wrócę do wsi, która quo vadis jeszcze nie zna, ale trudno o nim zapomnieć, zwłaszcza gdy próbuje się rozmawiać z tubylcami o życiu.

Dokąd idzie Irpinia pokazał właściciel La Pergola w Gesualdo, zawożąc nas do Di Prisco, winnicy w Contrada Rotole (Fontanarossa). Pasqualino di Prisco nie należy do ludzi marketingu, nie chwali się i nie nadyma. Taurasi, za które dostał trzy kieliszki od przewodnika Vini d’Italia (wydawanego wspólnie przez Gambero Rosso i Slow Food) na rok 2010, zaczyna sprzedawać poza granice Włoch (ma przedstawiciela w Berlinie), choć najbardziej do tej pory znany był z doskonałych białych Fiano di Avellino i Greco di Tufa.
 
Od Antonio z La Pergola dostaliśmy dobrą broszurę organizacji Mesali: oprócz dwujęzycznej informacji o członkach, zawiera ona również przepisy oraz informacje o sklepach i B&B w okolicy. Mesali zrzesza restauracje promujące miejscowe specjały: chleb z orzechami laskowymi pieczony w piecach opalanych łupinami orzechów; jagnięcinę pieczoną w sianie, jabła anurche. Wspiera ich Slow Food Italia. Mam pobożne życzenie: żeby wystarczyło cierpliwości i kapitału.

Już zastanawiam się czy bożonarodzeniowy obiad będę jadła w miejscowym Da Alvero czy w La Pergola?
taki przewrotny tytuł przyszedł mi do głowy po przeczytaniu autobiografii Anny del Conte. Kobieta pisze dobre książki kucharskie (podobno najlepszą ich część, czyli tło historyczno-kulinarne, obrabiał mąż autorki) ale na przepisach kończy się jej talent literacki. Risotto z Pokrzywami (bo tak sobie przetłumaczyłam tytuł) to rozszerzona (i cholernie sztywna) wersja curriculum vitae: w roku tym i tym wyszłam za mąż, skończyłam kursy, kupiłam dom, potem go sprzedałam, przeprowadziłam się, porodziłam dzieci, znów się przeprowadziłam. Dane historyczne przeplatane są listą wpływowych osób (lub osób z tytułami, niekoniecznie naukowymi) które udało się jej poznać. CV dodatkowo wzbogaca tło kulinarne, ale jest ono zbyt płytkie i pobieżne by fascynowało. Są, co prawda, przepisy, które mają się komponować z treścią rozdziału, ale rezultaty są tak sztuczne że niepotrzebnie się fatygowano i marnowano papier. Na odległość widać neon ’uwaga, teraz będzie kreatywnie i na luzie’. Przepisy dobre, ale co z tego, skoro jest ich mało....

Autorka, jak sama przyznaje, jest z pokolenia osób traktujących życie prywatne jako życie prywatne, czyli przemilcza wiele rzeczy. Zaś autobiografia ma to do siebie, że wymaga od autorki - jeśli nie kompletnego wybebeszenia - to przynajmniej introspekcji. Tej w Risotto na antipasto nie wystarczy: autorka duma o zbliżającej się śmierci i zastanawia się do którego państwa będą należały jej prochy; wzruszający jest też fragment w którym pisze o śmierci męża. Natomiast kilka zdań o własnych zdradach małżeńskich i porażkach kulinarnych wydaje się być wciśniętymi między strony maszynopisu i nie za bardzo pasującymi do „artystycznej koncepcji” całego „dzieła”. Widzę tu rękę redaktorki/redaktora pragnącej dodać pikanterii mdłej opowieści.

Szkoda że skoncentrowano się na sprawach tortu z zakalcem i skrzypiącego łóżka (metaforycznie mówiąc), a nie na tematach, które mogłyby zainteresować : rozszerzonych opisach życia Mediolanu czy prowincjonalnej Anglii w okresie przed- i powojennym, opowieści o rodzinie autorki; nie ma też wiele o różnicach kulturowych, przystosowywaniu się do życia w innym kraju, nauce języka, podróżach z mężem Anglikiem po Włoszech. Przede wszystkim widać problemy warsztatowe: chronologiczna narracja, sztywność języka, nieudolne przechodzenie z tematu na temat.

Nie lubię Anny del Conte. Mam szacunek dla jej wiedzy, ale nie chciałbym jej poznać. Nie lubię snobowania się na listę tytułów arystokratycznych a już napewno nie chcę czytać, że księżna X jest interesującą osobą bo jest księżną.

Jednakże nawet lektura przeraźliwie nudnej książki potrafi czegoś nauczyć. I tak dowiedziałam się, że szacunek ma się dla kogoś lub dla czegoś; forma do kogoś, do czegoś jest poprawna choć rzadziej używana (Wielki Słownik Poprawnej Polszczyzny PWN) i że Anna del Conte robi carbonarę z dodatkiem białego wina. Przepisu jednak nie podaje. Jeszcze jeden powód, żeby jej nie lubić :-)



Anna del Conte
Risotto with Nettles. A memoir with food
Chatto & Windus, London, 2009
Tam gdzie się kończyły mury obronne a zaczynał szpaler opuncji broniący widoku na naleśnik Tavoliere i wzgórza Gargano, spotkaliśmy dwa psy. Jeden z nich, kuzyn wyżła i pitbulla, odprowadził nas do samochodu. Miał dziwny wyraz pyska, gdy zatrzaskiwałam drzwi auta. Czyżby miał nadzieję, że znalazł nową rodzinę? I wiecie co, tego psa i jego mądrych oczu nie mogę zapomnieć. Tak jak nie mogę zapomnieć bieli uliczek w średniowiecznej części miasta.
Stefano (nie mylić ze Stefano, mężem Annymarii) próbuje od minimum trzech lat wejść na rynek w Ginestra.
Rynek nieruchomości ma się rozumieć.

I nic.

Nie pomogła szybka sprzedaż domu (kupiliśmy my), nie pomogły ogłoszenia i plakaty przy Salaria.

Ginestra domy sprzedaje bez ogłoszeń; a szukanie posiadłości zaczyna się w barze, nie w internecie.

Stefano podpadł. Trudno powiedzieć czym, bo Ginestra milczy na ten temat, a pytania o Stefano są ignorowane. Po prostu nie istnieje w zbiorowej świadomości wioski.

Tak jakby nigdy w niej nie był. A był - to kilka miesięcy temu - gdy w lipcu wieszał na drzwiach list otwarty do właściciela byłej masarni chcesz sprzedać szybko? Zadzwoń do profesjonalistów.

Drzwi od masarni się otwiera i zamyka, baniaki z oliwą i winem wnosi i wynosi, list wisi; Stefano nadal nie widać w Ginestra, choć ma w swoim portfolio domy i w Poggio Moiano i w Monteleone.

Wieś, najwyraźniej, nie lubi Stefano. Może nie podobało się pośrednictwo w sprzedaży domu którego było się prawnym właścicielem? Domu kupionego na aukcji i ’sprzedawanego’ przez podstawioną osobę? A może za próby wykopania miejscowych z remontu:

właściciel domu ma firmę remontową. Wszystko zrobi po znajomości
Nie jesteśmy na tyle istotni dla wioski aby posądzać ją o akt solidarności z nami, cudzoziemcami, pomieszkującymi od czasu do czasu w casa di Giuseppe, zwłaszcza że szelmostwa Stefano zdają się wpisywać w ogólny klimat robienia interesu: nieuregulowane rachunki za wodę i gaz, gdy - rzekomo -  wszystko zostało uregulowane i sprawdzone przez odpowiednie organa państwowe, to raczej norma niż wyjątek (teraz wiemy, że trzeba sprawdzić w gminie przed podpisaniem umowy wstępnej) tak z resztą jak i twierdzenie, że dom wymaga niewielkiego remontu, gdy do zrobienia jest elektryka, łazienki i dach (o niedomykających się oknach i wyszabrowanym kotle co centralnego nawet nie wspominając). Nie, Stefano albo wcina się w miejscowy układ sił albo podpadł czymś zupełnie innym. Na przykład różową koszulą, tablicami rejestracyjnymi z Viterbo, rzymskim adresem firmy, SUV z GPSem lub trąbieniem w niedzielę.

Tak więc ulica w Ginestra na temat Stefano nie rozmawia. Najwyraźniej wyroki o śmierci cywilnej wydaje się w Ginestra za zamkniętymi drzwiami.
Starzeję się. Umierają pisarze, których czytałam od lat: w czerwcu tego roku zmarł Jose Saramago; 30. listopada pojawił się nekrolog H. Mulischa, mojego ulubionego (obok Saramago) pisarza.

I choć nie cenię sobie Siegfrieda, tak chcę do niej wrócić jako do opowieści o umierającym pisarzu i jego dziele życia: książki o Adolfie Hitlerze.Nie sposób nie dopatrzeć się w ostatniej książce Mulischa wątków, jeśli nie autobiograficznych, to przynajmniej osobistych: schorowany pisarz spotyka osobę, która opowiada mu o dziecku A. Hitlera. Rozmowy posłużą owemu pisarzowi jako kanwa do książki mającej raz na zawsze rozwikłać zagadki historii i wytłumaczyć na czym polegał fenomen Hitlera. Pisarz dzieła nie kończy. Nie ma ostatecznego podsumowania. Harry Mulisch, ciągle powracający do wątków losu, przypadku, przeznaczenia też nie kończy dziełem które podsumowywałoby jego wieloletnią fascynację 2.Wojną Światową. I to nie koniecznie historią konfliktu ale dwuznacznością wyborów. W Aanslag przesunięcie ciała zamordowanego policjanta pod inny dom uratowało życie Żydom i spowodowało śmierć rodziny narratora.  Golem w De Procedure morduje swojego twórcę, ale śmierć jednostki ratuje życie społeczności. Ojciec Mulischa został osądzony jako kolaborator, ale współpraca z hitlerowcami (przez jego ręce przechodziły zrabowane Żydom majątki) uratowała życie żonie Żydówce i synowi.
Powered by Blogger.