na tyłach Rieti, broniąc dostępu do bogactw Sabiny przed zakusami Picenów i innych, leży góra Terminillo. Wydaje się oswojona: dojazd łatwy i w miarę przyjemny; architektonicznie też zaawansowana-hotele dorodne, cementowe, z widokami, na każdym zakręcie a to restauracja a to bar. Nic tylko jechać i machać American Express.

Za hotelami i parkingami zaczyna się ostry podjazd i kończy cywilizacja a zaczyna przyroda. I przyjazna ona nie jest.

12 października 2009, w południe, robiłam zdjęcia na Terminillo i marzłam. 30 km wcześniej, w Ginestra, świeciło słońce, zieleniły się wzgórza, zbierałyśmy figi i miętę wystrojone w sandały i bluzki z krótkimi rękawami.

O Monte Terminillo pisałam już wcześniej: technicznie to nie Sabina

trufle dwie, wielkości orzecha włoskiego, kupiłyśmy w Leonessie.

Trufle, pochodzeniem z Umbrii, wyglądały ładnie, pachniały obiecująco i były fotogeniczne (co będę mogła udowodnić wklejając zdjęcie zrobione przez Z, gdy owo rzeczone zdjęcie ściągniete zostanie z aparatu do komputera). Jak wszystko z Umbrii (z wyjątkiem Sangrantino), trufle były prawie OK. Dawało się je zjeść, aromat jakiś tam miały, ale trudno mówić ekstazie kulinarnej. Do listy powodów dla których NIE POWINNO SIĘ jeździć do Umbrii (nr. 1 na liście to Orvieto) dodaję trufle. A nasze dwie trufle mamłałyśmy w dwóch wersjach: na toście z jajecznicą i z fettucine. Fettucine było doskonałe, mimo że kupione w SISA. Jeszcze raz mam potwierdzenie, że najlepsze rzeczy Włosi zostawiają w domu a eksportują to czego żaden szanujący się Włoch do ust nie weźmie.
ilustracja:
1.

najpierw na parkingu prawie-pod-oknami zgromadzono sprzęt (prawie) ciężki i hałdę piachu. W poniedziałek 21. września o 8 rano rozpoczęto rycie w ramach projektu 'acquedotto'. Przeryto całą Ginestrę doszczętnie, od baru Sport do centro storico, a wioska dostała nowe studzienki cementowe i grube czarne rury. Gdy wyjeżdżałyśmy, projekt 'acquadotto' był ukończony. Zaczęto zaś projekt 'electricita', który obejmował rycie rowu obok rowu wyrytego przy projekcie acquedotto.
2.
Mario, którego namierzyłam pod sklepem w Osteria Nuova, miał nam dostarczyć trufle na spróbowanie. Nie dostarczył. W Leonessa kupiłyśmy własne trufle, które wyglądały lepiej niż smakowały.
3.
Z racji projektu acquedotto zakręcano wodę o 8 rano, włączano o 12 i wyłączano ponownie o 15. Sikało się według harmonogramu. Gotowało po 18. Resztę dopowiem w rozdziale 7bis
4.
Pojechałam do banku odebrać kartę do bankomatu, ale nie było czego odebrać bo pan zapomniał kartę zamówić. Karta przyszła po 2 tygodniach. Po PIN musiałam jednak jechać do siedziby banku w Rieti. 30 km w jedną stronę.
5.
Postałam na poczcie w Ginestra (otwarte 8:30-12:30 poniedziałek, środa i piątek), żeby kupić znaczki na kartki pocztowe. Znaczków nie było. Pani obiecała przywieźć je w następny dzień otwarcia, czyli w poniedziałek. Nie przywiozła. Dałam jej pieniądze na 9 znaczków po 65 centów, włożyła kartki i pieniądze do koperty i obiecała wysłać z Poggio San Lorenzo, gdzie pracowała w poniedziałki, środy i piątki po południu. Karta z kotem i koloseum, adresowana do JC, dotarła do Wasserburga w piątek.
6.
W Osteria wszystkie banki zamnięte z racji braku prądu. Nie można pobrać gotówki, bo bankomaty też nie działają. Supermarket SIS pracuje na pół gwizdka, z akumulatora :-) Po gotówkę musiałyśmy jechać do Rieti.
7.
W Belgii, Holandii, Niemczech, rachunek za prąd reguluje się raz na rok. W Ginestra rachunek przychodzi co 2 miesiące. A że z Niemiec nie można rachunku zapłacić (ENEL przyjmuje jedynie karty kredytowe wystawione przez włoski bank; nasze włoskie konto bankowe jeszcze nie do końca jest uruchomione), więc rachunki płacimy w czasie pobytu w Ginestra, z poważnym opóźnieniem. Nikt jednak nie protestował, więc wydawało mi się, że wszystko jest COOL. Nie było. 11 października wyłączono nam prąd. Czyli nie ma światła i ciepłej wody. ENEL potrzebuje 4-5 dni, żeby nas znów podłączyć, więc nie grozi nam abyśmy miały światło przed wyjazdem. Od szwedzkich sąsiadów otrzymuję w prezencie worek świec. Z., jak sama określiła, wk....wiona, bo chce światło, ciepłą wodę i konstytucyjnie zagwarantowane prawo do korzystania z suszarki do włosów. Wk...wienie przechodzi jej jednak do 18:15 i kolacja,na którą zaprosiłam Szwedów jeszcze w czasach gdy żyłyśmy w luksusowych warunkach, udaje się znakomicie. Świece w butelkach po winie, jeden półmisek wędlin i serów, drugi lampek nagrobkowych (chyba), na danie główne zupa z kasztanów i cieciorki (genialna!), butelka 5-litrowa czerwonego wina z Cantina Sociale z Magliano Sabina i ananas, misternie pokrojony przez Z., posypany cukrem z miętą (przepis Jaimiego O. mentuccia zbierana własnoręcznie w polu).
7bis
We wtorek rano Szwedzi, wyjeżdżając z domu, dają mi klucze od mieszkania aby Z. mogła wziąć prysznic. O 11 Z., spakowana, wędruje na drugą stronę ulicy w wiadomym celu. Wraca o 11:05. Ekipa od projektu acquedotto (a może już projektu electricita?) zakręciła wodę

wrzesień w Sabina to brzoskwinie, ciccoria (nie mylić z cykorią), figi, kasztany, porcini, trufle. I żuki. Takie zielone, płaskie, przypominające mały zielony listek. Wlatują do pokoju po zachodzie słońca i, odbijając się od ścian, łomoczą po nocach. Z. je zabijała, ja próbowałam łapać. Najpierw złapałam jednego takiego delikwenta nakrywając go szklanką. W nocy stracił kolor, a rano, wyrzucony z balkonu, zamiast rozłożyć skrzydła i poszybować, spadł jak kamień i nigdy już nie powstał.

Co wieczór trzeba było sprawdzić czy jakiś nie schował się w fałdach firany, w kryzach lampy lub czy nie wlazł pod kołdrę. Najwyraźniej moje humanitarne podejście spowodało, że bydlaków przychodziło coraz więcej. Codzienne łowy to 5-6 okazów. Niestety, ze względu na pamięć o żuczku który nie poszybował nie miałam serca do zrobienia porządku z towarzystwem. I tak się bawiliśmy do 13 października. 14. zrobiło się zimno i żuki przestały przychodzić

W polu, gdzieś między Ginestra a Orvinio, natrafiłyśmy na pole z pajęczynami.Grubość pajęczyn i ich liczba wskazywałaby na istnienie stada pająków wielkości sporych kotów i odżywiających się upolowanymi owcami.
wnętrzarsko, kuchennie i ogólnie nastrojowo



Pamiętacie?
- Najlepsze kasztany są na placu Pigalle
- Zuzanna lubi je tylko jesienią
- Właśnie przysyła ci świeżą partię

Otóż najlepsze kasztany są nie na placu Pigalle, a w Lacjum. Po prawej stronie A1. My jesteśmy po lewej, kasztany są po prawej, w prowincji Viterbo. Jeździ się po nich jak po cytrynach.

Byłyśmy w Capraroli, w pałacu Farnese. W parku zebrałyśmy worek kasztanów. Najpierw jadłyśmy je prażone, z patelni. Potem zrobiłam z nimi zupę (pietruszka, bazylia, czosnek, pomidory, cieciorka), a wczoraj dodałam ich do duszonej jagnięciny.

PS: Zuzannie jesienne kasztany smakowały. Mai i JC też. Kotów o zdanie nie pytałam :-)

Od połowy września pojawiły się na straganach borlotti, w Sabina zwane corallo. Pierwszy kilogram łuskanej fasoli zrobiłam na sposób miejscowy: z liściem laurowym, pomidorem i pancettą. Z następnego kilograma była toskańska sałatka z tuńczykiem oraz pasta e faggioli. Ta ostatnia też na sposób miejscowy: gęsta breja o kolorze ścierki (w gotowaniu borlotti tracą swój pastelowy urok), mocno przyprawiona peperoncino, rozmarynem i oliwą.
przyjechaliśmy z JC na drugie dojrzewanie fig. Chodząc po okolicy czuło się zapach fermentujących owoców. Gdy w połowie września odjechał JC, a dołączyła do mnie Z. była pora na zbiory. Znałam jedno bezpańskie drzewo obsypane owocami. Nie bez szkód własnych, bo ja włożyłam łapy w pokrzywy, a Z. zapomniała się spryskać przeciw komarom, zebrałyśmy jakieś 3 kg owoców. I zrobiłyśmy dżem figowy, a właściwie jego kilka wersji: z rozmarynem i pieprzem, z kawą i -mój ukochany- z mentuccia romana.


Tuż przed wyjazdem poszłyśmy znów w pole, ale na naszym drzewie fig nie było. Zagadnęłam pana, który urzędował w pobliskim obejściu. Okazało się, że od tygodni karmi figami swinię tuczoną na prosciutto.
Czy zna kogoś od kogo mogę kupić figi?
A ile chcecie?
2-3 kilo, na dżem
Jutro przywiozę
Nie liczyłyśmy na to. Mario też nam obiecał przywiezienie trufli.

Następnego popołudnia miałam skrzynkę fig przykrytych liśćmi figowymi.
Zrobiłam dżem z mentuccią a Z. paprała figi, robiąc z nich chutneye.

O prosciutto z karmionej figami świni pytać już nie śmiałam :-)

tyle pamiętam z przywitania nas przez Ginestrę. 900 km z kawałkiem za kierownicą to dużo, zwłaszcza że auto załadowaliśmy po dach i mowy nie mogło być o zmianie kierowcy bo fotela nie dało ruszyć. Do tego koty, przyzwyczajone najwyraźniej do środka uspokającego, darły się grupowo lub na zmianę przez 9 godzin, a Lucek łomotał drzwiami klatki domagając się czasu za kierownicą. My kłóciliśmy się o zestaw muzyczny. JC miał dość Vivaldiego. ja dla odmiany nie chciałam słuchać Stranglers.

Humory poprawiła kolacja w La Ginestra w Ornaro Alto. Bomboli z pikantnym sosem były świetne, mieszanka mięs z grilla jeszcze lepsza. Siedzieliśmy na zewnątrz, obserwując okolicę. Wino złagodziło obyczaje i już zgodnie doszliśmy do wniosku, że lody figowe z Androdoco smakują jak ambrozja. Kawa była mocno nieszczególna, ale cena kolacji z widokiem i prosecco wyniosła 30 euro. Holenderska dusza JC poczuła się jeszcze lepiej. Ściągnęliśmy do domu po 23, żeby rozpocząć walkę z kotami o nasze miejsce w łóżku.

Następnego ranka obudzono nas o 8:00. Gina przyniosła nam bochenek chleba.
że wróciłam

z tropików (20 stopni z plusem, spanie przy otwartym oknie) i trafiłam do epoki lodowcowej: co niektórzy musieli zakładać skarpetki bo wyjechali z Ginestra w pepegach.

Reszta opowieści na dniach, bo jutro czeka mnie sprzątanie mieszkania po 3 tygodniach gospodarzenia JC.
Powered by Blogger.