21 Sept 2010
08:12
Sekrety Włoskiej Kuchni Eleny Kostioukovitch
nie przeczytałam całej książki, ale dokładnie zaznajomiłam się z kilkoma rozdziałami o tym na czym trochę się znam, czyli na oliwie, pizzy, kuchni Lacjum i Trydentu i mogę w miarę świadomie powiedzieć, że książka jest nie najgorsza, zwłaszcza na tle tego co jest dostępne w polskich księgarniach. Co niekoniecznie jest świetną rekomendacją.
Tytuł (tak z resztą jak i opis zawartości książki) jest mylący. Informacji trudno dostępnych lub wręcz rewelacyjnych książka nie wydaje się zawierać. Chociażby taki rozdział o oliwie: może lepszy niż na portalu oliwkowym, którego imienia nie wymienię, ale mogę bez fałszywej skromności napisać, że więcej dowiesz się o oliwie z Włoszczyzny. O historii pizzy i makaronów też.
Zachwalanie książki jako tworu łączącego literaturę i kulinarnia jest najzwyklejszym przewałem marketingowym. Nie wiem jak wy, ale ja czytając taki anons oczekuję czegoś inteligentniejszego (lub bardziej wyszukanego) niż cytaty z pamiętników podróży Goethego do Włoch.
Co mi się w książce podobało? Zainteresowały mnie listy tradycyjnych potraw kończące rozdziały o kulinariach regionalnych; znalazłam kilka opisów potraw o których nigdzie indziej nie czytałam. W sumie, to raczej mało, ale też mam inne oczekiwania wobec tego typu książek. Okrojona historia pizzy czy informacja o polencie jako pożywieniu biedoty raczej mnie nie zadowoli. Tak więc ostateczną decyzję kupić czy nie, pozostawiam czytelnikom.
Recenzja książki w Polityce
Książki nie kupiłam. W ostatecznym rozrachunku ciekawość przegrała z oszczędnością oraz niechęcia do grafiki (okładka mi się nie spodobała, a ja lubię ładną stronę graficzną). Tak więc książka Eleny Kostioukovitch została na półce w księgarnio-kawiarni w Białymstoku. A w plecaku znalazły się Bóg Zapłać Tochmana i Pepiki Surosza. Przy okazji polecam księgarnio-kawiarnię Akcent na Rynku Kościuszki w Białymstoku. Podają dobre tarty, kawa jest świetna (parzona w kawiarce ). No i dobry wybór książek.
nie przeczytałam całej książki, ale dokładnie zaznajomiłam się z kilkoma rozdziałami o tym na czym trochę się znam, czyli na oliwie, pizzy, kuchni Lacjum i Trydentu i mogę w miarę świadomie powiedzieć, że książka jest nie najgorsza, zwłaszcza na tle tego co jest dostępne w polskich księgarniach. Co niekoniecznie jest świetną rekomendacją.
Tytuł (tak z resztą jak i opis zawartości książki) jest mylący. Informacji trudno dostępnych lub wręcz rewelacyjnych książka nie wydaje się zawierać. Chociażby taki rozdział o oliwie: może lepszy niż na portalu oliwkowym, którego imienia nie wymienię, ale mogę bez fałszywej skromności napisać, że więcej dowiesz się o oliwie z Włoszczyzny. O historii pizzy i makaronów też.
Zachwalanie książki jako tworu łączącego literaturę i kulinarnia jest najzwyklejszym przewałem marketingowym. Nie wiem jak wy, ale ja czytając taki anons oczekuję czegoś inteligentniejszego (lub bardziej wyszukanego) niż cytaty z pamiętników podróży Goethego do Włoch.
Co mi się w książce podobało? Zainteresowały mnie listy tradycyjnych potraw kończące rozdziały o kulinariach regionalnych; znalazłam kilka opisów potraw o których nigdzie indziej nie czytałam. W sumie, to raczej mało, ale też mam inne oczekiwania wobec tego typu książek. Okrojona historia pizzy czy informacja o polencie jako pożywieniu biedoty raczej mnie nie zadowoli. Tak więc ostateczną decyzję kupić czy nie, pozostawiam czytelnikom.
Recenzja książki w Polityce
Książki nie kupiłam. W ostatecznym rozrachunku ciekawość przegrała z oszczędnością oraz niechęcia do grafiki (okładka mi się nie spodobała, a ja lubię ładną stronę graficzną). Tak więc książka Eleny Kostioukovitch została na półce w księgarnio-kawiarni w Białymstoku. A w plecaku znalazły się Bóg Zapłać Tochmana i Pepiki Surosza. Przy okazji polecam księgarnio-kawiarnię Akcent na Rynku Kościuszki w Białymstoku. Podają dobre tarty, kawa jest świetna (parzona w kawiarce ). No i dobry wybór książek.
20 Sept 2010
11:51
19 Sept 2010
17:31
19 Sept 2010
17:10
17 Sept 2010
19:09
przejawy językowego poszerzania horyzontów zauważyłam w Suwałkach. Ktoś bywał i postanowił podzielić się wiedzą.
BTW: typowy błąd popełniany przez osoby angielskojęzyczne wymawiający penne jako pene, próbujących zamówić makaron rurki a domagających się wulgarnie penisa. Podziwiam Włochów za umiejętność zachowywania w takich przypadkach kamiennej twarzy.
BTW: typowy błąd popełniany przez osoby angielskojęzyczne wymawiający penne jako pene, próbujących zamówić makaron rurki a domagających się wulgarnie penisa. Podziwiam Włochów za umiejętność zachowywania w takich przypadkach kamiennej twarzy.
17 Sept 2010
10:08
na żadne gospodarstwo agroturystyczne nie mogę narzekać (odwiedziłam 6), choć osobiście poleciłabym jedynie 5; jedno odpadło z powodu z mojego uprzedzenia do gospodyni i głów dzików na ścianach, ale - jak to zwykle bywa - mam swoich ulubieńców. Dlaczego tych a nie innych, skoro standard był wszędzie dobry? Nie daję punktów za taką czy inną pościel, wyposażenie kuchni czy łazienkę z gadżetami, bo do kuchni wchodziłam z obowiązku, brak guzika czy dziurka w prześcieradle to dla mnie norma jeśli tylko pościel pachnie świeżością (a pachniała); premiuję zaś serdeczną atmosferę i przyjaznych gospodarzy lubiących to co robią.
Wirtualny wieniec z włoszczyzny należy się więc gospodarstwu Na Skarpie (kolonia Wojtowice Glinna) i Zielonej Dolinie (Kuryły k/Sokółki). Dobrze, że nie muszę wybierać faworyta, bo do obydwu miejsc wracam choćby i jutro, a jeśli nie jutro, to w przyszłym roku, choć lubię z je z innych powodów.
Na przykład Na Skarpie lubię za opowieści pana Bolesława, widok na Bug i pływające krowy. Zieloną Dolinę lubię zaś za zabytkowy dom, wiedzę historyczną obojga właścicieli, izbę z kolekcją pięknych przedmiotów na posesji, ekologiczne podejście i hodowlę specjalnej rasy krów o pięknej brązowej sierści i nazwie, której nie pomnę. Kuryły były idealnym miejscem wypadowym: 3 km do autobusów, 5 do pociągu, a pieszo (na upartego) można było dotrzeć i do Bohonnik i Kruszynian, a na pewno do Krynek i Puszczy Knyszyńskiej.
Na Skarpie to idealne miejsce do kontemplacji: rozlewiska Bugu wyglądają pięknie niezależnie od pogody, a spacer wzdłuż rzeki (dobra mieszanka lasu, pól i zabudowy drewnianej) to czysta kontemplacyjna przyjemność, choć opłacona pokomarowymi bąblami (nadbużańskie komary gryzą nawet przez spodnie), a przeprawa przez Bug na pastwiska to opowieść jak z Orzeszkowej, zwłaszcza że oprócz pływających krów można zobaczyć robotę bobrów (samych futrzaków nie widziałam).
Włoszczyzna nie byłaby Włoszczyzną gdyby nie wspomniała kulinariów, bo tak się akurat składa, że i Na Skarpie i Zielona Dolina ofiarowywały pełny wypas. I tak Na Skarpie miałam pełne wyżywienie, któremu nie dałby pewnie rady nawet JC potrafiący zjeść byka z kopytami. Dane mi było spróbować babki i kiszki podlaskiej, placka z serem (przysmak śniadaniowy), szczupaka złowionego przez Dominikę, córkę gospodarzy, rosołu z wylatanych domowych kur, ogórków kiszonych gospodyni. Poległam jedynie przy kawie zbożowej z mlekiem; trauma z dzieciństwa - nie umiałam tego przełknąć.... Za to chleb domowego wypieku to była 100% bajka. Wyrabiany w/g przepisu teściowej z mąki mielonej lokalnie, czyli w Ciechanowcu. Podobno Pani Danusia gotowa jest upiec chleb dla wyjedżających a potrzebujących :-) A pan Bolesław sprawdza zawartość koszyków grzybiarzy...
Zielona Dolina ofiarowywała obiady i zakup produktów na śniadania. Dostałam przepis na babkę ziemniaczaną z dodatkiem kaszy oraz instrukcję jak zrobić jędrne ogórki kiszone (zalać wrzątkiem z dodatkiem soli). Miejscowego chleba nie próbowałam bo przyjechał ze mną bochenek półrazowca z Narwii, ale jadłam ser koryciński, miejscowe wędliny, ogórki kiszone, ekologiczne warzywa i biały ser w kolorze kości słoniowej (ze względu na zawartość tłuszczu) polewany miodem gryczanym próbowałam, zapominając że miód gryczany mi do tej pory nie smakował :-) Wszystko z miejscowego targu.
Zielona Dolina zaopiekowała się też bezpańskim kotkiem znalezionym przeze mnie na drodze do Sokółki. Za co ja jestem im szczególnie wdzięczna.
I jak już o kulinariach mowa, to mam dla was jeden adres w Supraślu: Bar Jarzębinka, na ulicy 3-go Maja. Nie jadłam babki ziemniaczanej, ale wnioskując po ilości kupowanej na wynos, powinnam była jej spróbować. Jadłam za to doskonałe kartacze. Więcej o Jarzębince, godzinach otwarcia można znaleźć tu
16 Sept 2010
14:09
Powered by Blogger.