razem 10 osób. Więc siekam, skrobię i obieram, próbując przy okazji ogarnąć nasz wieczny bajzel i pilnując by w zmywarce nie wyprać Karolka, który się pęta wszędzie.... Ale, broń boże, nie panikuję...nawet spięta nie jestem: obrusa prasować nie trzeba, bo go na stole nie będzie, talerze i kieliszki mam. Kilka karafek do wina też....więc luz.....A jeśli mi polenta wyjdzie mi z grudkami, bo tradycyjną warzę, to  z niej zapiekankę zrobię :-) I będzie git.

Kolacja jest ’pod wina’ i kasztanowa, dwa kilo przywiozłam.. Na pewno do zupy i zakąsek podamy Greco di Tufo. Nie jestem pewna tylko czy dalej będzie pite Cesanese czy cięższe Taurasi bo to zależy od tego jak aromatyczna wyjdzie mi jagnięcina (powtarzam przepis opracowany w Ginestra i wtedy pasowało Taurasi...... )

I tak na menu jest: zupa z kasztanów, jagnięcina (w warzywach i kasztanach) oraz polenta; na deser świeże pecorino z karmelizowanymi gruszkami.  Jako antipasti będą warzywa sott'olio, już bez kasztanów, czyli  karczochy i dzikie szparagi;  oraz violino di capra, czyli obsuszany udziec kozi.
do zrobienia sosu śmietankowego z fenkułem i gorgonzolą potrzeba śmietany, fenkułu (najlepiej grubego), gorgonzoli (ja lubię dolce, bo się dobrze rozpuszcza w sosie i nadaje mu jedwabistości) oraz odrobiny masła (to do smażenia fenkułu). Sos pasuje do różnego rodzaju wstążek lub makaronów typu rurki, czyli do wszystkiego z dużą powierzchnią :-) więc pewnie i do lasagnii też by się nadał.....



Składniki dokładniej, choć do precyzji mi daleko, bo sos robię na oko:
łyżka masła
fenkuł, posiekany w drobną kostkę
1- 1,5 szkl. śmietany
50-200 gr gorgonzoli (to będę jeszcze tłumaczyć poniżej)

Na rozgrzanym maśle podsmażyć fenkuł (ma być szklisty). Wlać śmietanę (ilu procentowa zależy od osobistych upodobań;  oczywiście im wyższa zawartość tłuszczu, tym lepiej, ale na upartego na mleku też da się zrobić tylko wtedy wypada trochę parmezanu do sosu wsypać aby uzyskać kremową konsystencję) i gotować na b. wolnym ogniu, aż fenkuł zrobi się bardzo miękki; tak miękki, że można go widelcem rozgniatać na papkę. Gotowanie fenkułu do miękkości zajmuje jakieś 20-30 min: śmietana jest lekko zredukowana, rozgnieciony fenkuł dodatkowo ją zagęszcza, więc można nastawiać makaron i zacząć dodawać pokruszoną gorgonzolę. Dodawać po trochu, od czasu do czasu sprawdzając czy w sosie czuć słodycz fenkułu i ostrzejszy smak sera. Za mało sera i sos będzie mdły. Za dużo i nie czuć fenkułu. Sos zamieszać, poczekać aż się ser rozpuści. Spróbować jeszcze raz i ewentualnie posolić. Jeśli sos zrobi się zbyt gęsty można go rozrzedzić łyżką wody od gotowania makaronu.
z czym lubicie wymieszać makaron? Co podajecie, gdy w lodówce i w głowie pustki; niby coś by wypadało zjeść, ale nie za bardzo wiadomo co, a do sklepu daleko i pod górkę?


Gdy skończyła się butelka taurasi i wiedza na temat biologii podejmowania decyzji, zaczęliśmy z JC tworzyć listę naszych ulubionych sosów. Kością niezgody był sos z ricottą i cynamonem, który lubię ja a JC nie znosi, i sos śmietankowy z wędzonym łososiem, o który z kolei prosi JC a którego ja nie jadam. W końcu doszliśmy do tak zwanego konsensusu, czyli porozumienia i oto lista najważniejszych sosów naszego (dotychczasowego) życia:
  1. Aglio, olio e peperoncino. Czasami zamiast peperoncino w gorącej oliwie smaży się filet sardela lub garść drobno posiekanej natki. Czasami z czosnkiem i peperoncino rumieni się w oliwie bułka tarta.
  2. Aglione - sos z Gór Sabińskich. Oliwa, czosnek, pomidory, dziko rosnący majeranek lub mięta. Najlepiej smakuje robiony z lekko przywiędniętych już pomidorków koktajlowych.
  3. Ragu bolognese w/g przepisu Marcelli Hazan, czyli z dodatkiem mleka
  4. Sos z kaczki (podawałam przepis)
  5. sos śmietankowy z fenkułem i gorgonzolą
  6. sos pomidorowy, i ten surowy, z drobno posiekanych pomidorów wymieszanych z oliwą i ziołami i ten gotowany długo na wolnym ogniu
  7. oliwa, pomidorki i dzika ruccola, czyli sos odkryty w Apulii
  8. sos z vongole, czosnkiem, pietruszką, białym winem i koniecznie spaghetti
  9. caccio e pepe, czyli ser i pieprz. Pieprzu musi być naprawdę dużo, a ser to starte pecorino. Tylko czy mieszankę pieprzu i sera można uznać za sos? 
  10. oliwa, skórka cytryny, pietruszka. Czasami wmiesza się w to grubo starta cukinia, i wtedy zamiast pietruszki pojawia się w sosie mięta
    Nie lubię jesieni. Dni za krótkie, dziwne światło i kolory jak od Kodaka.

    Nie lubię jesieni nawet jeśli w powietrzu czuć zapach fermentujących w trawie fig, a w nocy udaje mi się zobaczyć mojego pierwszego żywego dzika urządzającego sobie figową balangę w sadzie Gino.. Nie znoszę jesieni nawet gdy aparat fotografuje stado owiec schodzących z Terminillo na niższe pastwiska.


    Jesień kroi trochę za blisko moich kości i nerwów abym mogła ją lubić


    jesienne krajobrazy Sabiny do obejrzenia: tu  i tu
    kumkałam już wcześniej, że jeżdżąc po Włoszech warto czasami zapomnieć o przewodnikach i innych pomocach naukowych. Gdybyśmy brali azymut tylko na miejsca polecane przez, powiedzmy, Blue Guide, nigdy, ale to nigdy nie dojechalibyśmy do Piglio. I byłaby tragedia, bo do Piglio trzeba jechać. Najlepiej wybierając trasę z Altipiani di Arcinazzo. Trochę trzeba się nakręcić kierownicą i pomęczyć pedał hamulca, ale widok Piglio posadzonego na grzbiecie góry to coś warte wycieczki, zwłaszcza zaraz po deszczu, gdy w tle widać Monti Lepini a pod nogami Monti Prenestini.


    Do Piglio (a konkretnie do La Forma) pojechaliśmy po cesanese, ale że była pora siesty, więc postanowiliśmy zaparkować się przy wjeździe do centro storico i przeczekać godzinę do otwarcia cantiny oglądając detale architektoniczne. Trafiliśmy na przygotowania do sagra dell’uva. W okolicach zamku rodu Colonnów załapaliśmy się na przerabianie czyjejś cantiny na jadalnię, poczęstowano nas winem (cesanese, oczywiście) domowej roboty, bez konserwantów. Nie mogłam się jedynie dopytać czy tłoczone było z cesanese d’Affile czy cesanese di popolo, co trochę wpływnęło na wrażenia z komsumpcji,  bo zawsze lubię wiedzieć z czym mam przyjemność. Dostaliśmy też zaproszenie na drugi dzień imprezy.


    W sobotę, punktualnie o 13:30 byliśmy na miejscu. Przysiedliśmy się do czyjegoś stołu, pogadaliśmy z sąsiadami, pociągnęliśmy po łyku wody, polaliśmy sobie cesanese i zaczęliśmy jeść: pasta fagioli na zakąskę,  fettucine z ragu z dzika, flaki po miejscowemu (bardziej pomidorowe i bardziej pikantne niż te z Rieti) i kiełbaski z grilla  podawane z cicorią polaną oliwą. Nie powiem, pomijając wątpliwe walory estetyczne plastykowej zastawy, jedzenie było bardzo smaczne. Porcje obfite. Wino mocne. Muzyka głośna i ludowa.


    Po obiedzie, oglądanie. Dom rodzinny Colonnów z przyczyn świętowania pracowników zamknięto, ale fajnie się wędrowało zaułkami, wspinając po stromych schodach z poziomu na poziom. Takie łażenie po dużym labiryncie. Znaleźliśmy dom do kupienia (za jedyne 30 tys. euro). Trochę wąski i mocno czteropiętrowy, ale za to z widokiem na dolinę i ze znakiem drogi ewakuacyjnej z miasta przybitym do fasady. Tylko jak ten dom remontować skoro ulica ma szerokość małego Fiata?


    Więcej opowiadać nie będę, bo za długo wyjdzie. I za nudno. Jakby ktoś chciał poczytać o historii i zabytkach to tu jest link do włoskiej wikipedii i urzędu miasta.

    Polecam Piglio. Nawet i bez sagry. Choć cukierki z ricotty kupione na sagrowym straganie bardzo mi smakowały; ciasteczka z gorzkich migdałów, oraz kruche rogaliki z czerwonym winem też.

    Informacje kulinarne: okresie bezsagrowym w mieście można zjeść, ale lepiej wyjść za rogatki miasta (kierunek na La Formę) i dojść do Trattorii Lolli, którą wcześniej polecałam.
    padło mi na głowę? Padło. Mocno? Tak, ale nie boli.....Zobaczyłam najnowsze zdjęcia Fredki i w zachwyt wpadłam. Cudna jest. Wygląda na charakterną. Co znaczy, że będzie kociarstwem w domu rządzić. I nami przy okazji; JC ma już owiniętego wokół pazurka. Jeszcze miesiąc i będzie gwiazdę można przywieźć do nowego domu. Oczywiście przyjedzie z nami też Huygens, który może się okazać Spinozą lub Multatulim. Albo innym Mondrianem :-)


    PS: Zdjęcia hodowcy, czyli Dwóch Formatów. I jeśli ktoś odwiedzi ich stronę, to w najnowszym miocie jest Samson rudzielec, którego mogłabym mieć. Ale na piątego kota to się JC pewnie nie zgodzi......

    wieś aż huczy. I to z naszego powodu.

    Zamówiliśmy łóżko u miejscowego stolarza. Pokazaliśmy zdjęcie z inspiracją; wytłumaczyliśmy dodatkowo, że ma robić palety (2 lub 4; razem 200x250) z porządniejszego drewna. Żadnego lakieru, zmiany koloru drewna na mahoń itp. Angellino, stolarz, zbladł. Przekonany, że nie zrozumiał naszej koncepcji, poleciał do Gino, męża Giny, czyli brata i do Gino, brata Giny, też brata. A potem to już poszło z górki. Gino, mąż Giny, poszedł z Angellino, czyli bratem, do baru na naradę, która niczego nie uradziła jeśli chodzi o dziwny projekt, , ale podsunęła pomysł by pójść do Annymarii, która bywa w świecie i zna nas osobiście.

    Annamaria plus Stefano (mmąż) i Angellino (stolarz) przyszli z wizytą. Cztery kawy i cztery grappy później wiadomo było, że Angellino dobrze zrozumiał. Ma robić palety z surowego drewna. Dwie palety, każda 100x250, drewno jasne. Bardzo jasne.

    topola może być?
    Tak, jak najbardziej
    Może zabejcować ją na orzech?
    Wiśnię?
    Szuflady ze dwie z każdej strony?
    No, grazie


    Angellino, nadal nieprzekonany, będzie robił te dwie surowe palety; wieś zaś rozstrząsa dziwne pomysły ludzi, którzy kupili dom z marmurowymi podłogami i meblują je czymś na czym stawia się pralkę w caldaii.
    No i czeka na widowisko dostawy palet. Będą wciągane przez balkon zaraz po Bożym Narodzeniu. Na placu Beato Padre Pio może zabraknąć miejsc dla widowni :-)
    i nie o wskaźnikach gospodarczych będzie tudzież innych cyferkach dzielących regiony na bardziej lub mniej rozwinięte. Dzisiaj będzie o jeździe, w dwóch częściach z dygresjami



    1. Prędkość
    Dygresja nr 1: Siedziałam za kierownicą 9 godzin, na drogach niedzielny spokój, policja (o dziwo!) widoczna i z radarami,  więc - dla zabicia czasu - sobie myślałam o różnych rzeczach:  na jaki kolor pomalować komodę, co ugotować na obiad bożonarodzeniowy i co będzie jak Huygens nie będzie wyglądał na Huygensa tylko na Heńka. No i układałam sobie w głowie opowieść o dwóch prędkościach na drogach szybkiego ruchu.

    Oficjalnie na autostradach maksymalna dozwolona prędkość to 130, na drogach krajowych 90 lub 110. Nieoficjalnie, czyli tak naprawdę, jeździ się, niezależnie od rodzaju drogi, za wolno lub za szybko.

    Dygresja nr 2, tak zwana osobista: na rozjeździe (okolice Neapolu) pod koła wjechał mi Fiat jadący z prędkością jakichś 40 km na godzinę. Gwałtownie odbiłam w lewo, samochodem zarzuciło, pojechałam wężykiem po dwóch pasach. Samochód się spisał, choć mu guma spalona śmierdziała z opon; ja zaś zbladłam bardzo i pozostałe 120 km jechałam za wolno :-) Kierowca Fiata, zajęty rozmową, nawet nas nie zauważył.

    2. Droga
    Tak w ogóle na autostradach każdy pas ma swoje przypisane przeznaczenie. Prawy pas na przykład przeznaczony jest dla ciężarówek. Ponieważ w niedzielę ciężarówek jest bardzo niewiele, więc pas świeci pustką. Obok jest pas przeznaczony na pas mijania dla ciężarówek tudzież dla ludzi rozmawiających przez telefon. Trzeci pas (od prawej) to albo linia za szybkiego ruchu (maruderów pogania się długimi światłami lub siedząc na zderzaku) albo pas dla jadących za wolno, ale nie rozmawiających przez telefon. Czyli tych, którzy trawią pranzo; nie wypili jeszcze kawy, ewentualnie postanowili popatrzeć pasażerom siedzącym z tyłu prosto w oczy.

    Zakończenie, opowiastka bez morału: moją osobistą nagrodę za jazdę bez trzymanki dostaje pan jadący z A1 (Kampania, okolice Caserty). W jednej ręce komórka, w drugiej papieros, kierownica mi. prowadzona kolanami. Jechał lewym pasem; jakieś 110, 120..czyli za wolno :-D

    wyskoczyłam do sąsiadów :-) Wracam 10 października
    naszła mnie refleksja. Nie zrealizowaliśmy planu posiadania włoskiej bazy wypadowej. Zamiast miejsca z  którego miały być podbijane tereny nieznane, mamy dom, wieś i sąsiadów. Przywiązaliśmy się do Ginestry i ludzi. A co za tym idzie, chcemy trochę pobyć na miejscu; nacieszyć się korytarzem bez zielonego kubła na deszczówkę, ciszą i widokiem z balkonu. Iść na kawę do Giny, zapukać do Renato. Fig nazbierać, nasmażyć konfitur. Zrobić ravioli z ziołami. Poprosić Marię o domową ricottę; byłaby w sam raz pod ten miód fasolowy kupiony na Roztoczu. Poszukać jeżozwierza, którego widziała Marta.

    Jedziemy do Ginestra na dwa tygodnie. To strasznie mało czasu, bo jeszcze trzeba zajechać do Piglio po wino, a w Poggio Bustone poświętować porchettę. Czyli Materę, Bari, Trani, Oltranto, Lecce, Campobasso przesuwamy na inny termin. Grudzień? Albo już w nowym roku? Na przykład na wielkanoc....A może powinniśmy poczekać do emerytury? Zostało nam jeszcze jakieś 15-20 lat :-D

    zdj: z Ginestry
    Powered by Blogger.