może niekoniecznie BARDZO włoska, bowiem z Mediolanu pochodzi, a Mediolan to raczej taka trochę inna Italia. Ale niezależnie od procentów Italii w Mediolanie, atmosfery świątecznej było w nim z 99% (albo więcej): kilometrowa kolejka do Abercombie (aż dziwne, bo wydawało mi się, że Mediolan lubi modę inaczej), choinki, panettone i światełka, czyli dyskretnie, choć podobno z powodów gospodarczych a niekoniecznie z potrzeby odrapania świąt z pazłotka i sztucznego śniegu. Jeśli brak pstrokatych ozdób choinkowych, minimalistyczne i monochromatyczne dekoracje sklepowe to przejaw oszczędności w trudnych czasach to mogę jedynie wrzasnąć niech żyje kryzys!

I tym przydługim wstępem przechodzę do meritum, a więc życzeń świątecznych:
smacznego barszczu, chrupiącego karpia i szampana z dobrą nalepką oraz fajnych prezentów pod choinką.
 

PS: Włoszczyzna świętuje we wschodnim Lacjum, gdzie nie ma srebrnych światełek, a jeśli cokolwiek jest podświetlone to tylko dlatego, że ktoś gdzieś źle ustawił timer :-)

że moda, że buty, że via Napoleone. wie każdy. I jeszcze budynek Pirelli i secesja zwana Liberty. I neoklasycyzm, renesans, gotyk, styl lombardzki, czerwona cegła, Leonardo, Carraccio, Ponti, Bramante.


Ale na design (i sztukę) włazi się w Mediolanie na każdym kroku. A to kolorowa mozaika w tunelu (i powtórzona na wieży ciśnień przy torach kolejowych), a to wystawa krzeseł, kinkiet w palarni kawy, kolor tramwaju, rowery miejskie.

I moja ukochana igła - nitka - pętelka czyli rzeźba na Piazetta Cadorna, projekt projekt Claesa Oldenburga i Coosje van Bruggen. Zaś serce bezpowrotnie oddałam Fontannie Tajemniczych Łaźni Giorgio de Chirico za cudowne położenie (w tle faszystowskie łuki siedziby muzeum, które pojawiają się też w malarstwie de Chirico), rzymskiego herosa i pstrokatego łabędzia (ale bez Ledy).


Pewnie miłość, jak to z urlopowymi i delegacyjnymi romansami bywa, okaże się jednorazowym skokiem na bok, bo przecież w Mediolanie nie dotarłam do Brery, nie obejrzałam Wieży Valasca. I przede wszystkim nie zwiedziłam muzeum Marino Marini, którego kocham niezmiennie od lat.
próbuję się ogarnąć po podróżach zagranicznych. Jak na razie z tym ogarnianiem niezbyt idzie, bo wrażeń dużo i to niejako w dwóch wersjach językowych. Analizie wzruszeń i wkurwień nie pomaga buczenie pralki, włażące na plecy koty i ogólny burdel zwany przepakowywaniem walizek. W piątek ruszamy bowiem w kierunku Ginestry, więc jakieś porządki trzeba zrobić, choć woli brak.

W Ginestrze JC ma odpoczywać, ja mam nadrabiać zaległości w pisaniu, gdyż jak na razie moim jedynym sukcesem literackim jest tytuł i spis treści.

Ciąg dalszy prania gaci, czyli poniedziałek
lepiej. Pralka jakoś mniej przeszkadza, a obróbka skrawaniem zdjęć dała wymierne rezultaty: nie mam zdjęcia tramwajowego ratlerka, ale za to przypomniało mi się bollito misto z Morimondo.

Do Morimondo pojechaliśmy obejrzeć lombardzką bazylikę, przy okazji sprawdzając menu w Trattorii San Bernardo i rezerwując stolik na godzinę 20, co było posunięciem właściwym, bowiem na bollito do San Bernardo ściągnęły tłumy.  Jakby nie było Mediolan czcił nie tylko świętego Ambrożego, ale też i początek zimy. A zimą Lombardia je bollito.


Lombardzkie bollito z Morimondo (a trzeba wam wiedzieć, że są różne wersje bollito, tak jak są różne wersje bigosu, flaków i żuru) składało się z nóżek, kaszanky, kawałków koguta, ozorka i przerośniętych kawałków wołowiny. Do tego wszystkiego trzeba było sobie przynieść marynaty (cukinie, marchewki, kalafior, seler naciowy), salsa verde (oliwa, natka, orzechy i czosnek) oraz musztardę owocową z  bufetu wyszykowanego na środku sali. Zanim michy z bollito wjechały na stół podano nam miseczki z flakami gotowanymi z ziemniakami i fasolą oraz półmisek z głowizną.

Kaszanka, czyli sanguinaccio, była słodka, musztarda owocowa pikatna, marynaty w sam raz octowe i chrupiące, mięso odchodziło od kości. Nażarliśmy się po uszy, inaugurując tym samym i zimę i  moją pierwszą wizytę w Mediolanie. Inauguracja miała miejsce w Trattoria San Bernardo w Morimondo, via Roma 1 (tel. 02 94602192, zamknięci we wtorki), w środę, 7. grudnia. I od środy było coraz gorzej. Musiałam zjeść rosotto z szafranem i ossobucco, odwiedzić 4 kościoły, jeden klasztor, obejrzeć wystawę malarstwa Artemisii Gentileschi, przejść wzdłuż Naviglio Grande oraz próbować Grana Lodigiano, pić kawę i chrupać prażone ziarna kakao.

Powiedzcie sami, czy po tych wszystkich przejściach nie należy mi się współczucie i urlop? :-D
czasami lepiej byłoby nie mieć poczty internetowej. Dzisiaj, na przykład dostałam e-maila od Anny Marii: zmarła Zia Rita
Zia Rita, to mama Stefano, męża Annymarii.
Zia Rita to ta od od sklepu, który mieścił się w na parterze naszego domu;
ta od ślimaków w sosie pomidorowym:
ta odmawiająca różaniec w kuchni wtórując transmisji z kaplicy w San Giovanni Rotondo i przygotowująca kanapkę z solonymi sardelami i młodą cebulą.

U Zii Rity siedziało się pod ścianą w kuchni, słuchało opowieści o Padre Pio, piło kawę. witało sąsiadów wpadających na chwilę.
Powered by Blogger.