próbuję się ogarnąć po podróżach zagranicznych. Jak na razie z tym ogarnianiem niezbyt idzie, bo wrażeń dużo i to niejako w dwóch wersjach językowych. Analizie wzruszeń i wkurwień nie pomaga buczenie pralki, włażące na plecy koty i ogólny burdel zwany przepakowywaniem walizek. W piątek ruszamy bowiem w kierunku Ginestry, więc jakieś porządki trzeba zrobić, choć woli brak.
W Ginestrze JC ma odpoczywać, ja mam nadrabiać zaległości w pisaniu, gdyż jak na razie moim jedynym sukcesem literackim jest tytuł i spis treści.
Ciąg dalszy prania gaci, czyli poniedziałek
lepiej. Pralka jakoś mniej przeszkadza, a obróbka skrawaniem zdjęć dała wymierne rezultaty: nie mam zdjęcia tramwajowego ratlerka, ale za to przypomniało mi się bollito misto z Morimondo.
Do Morimondo pojechaliśmy obejrzeć lombardzką bazylikę, przy okazji sprawdzając menu w Trattorii San Bernardo i rezerwując stolik na godzinę 20, co było posunięciem właściwym, bowiem na bollito do San Bernardo ściągnęły tłumy. Jakby nie było Mediolan czcił nie tylko świętego Ambrożego, ale też i początek zimy. A zimą Lombardia je bollito.
Lombardzkie bollito z Morimondo (a trzeba wam wiedzieć, że są różne wersje bollito, tak jak są różne wersje bigosu, flaków i żuru) składało się z nóżek, kaszanky, kawałków koguta, ozorka i przerośniętych kawałków wołowiny. Do tego wszystkiego trzeba było sobie przynieść marynaty (cukinie, marchewki, kalafior, seler naciowy), salsa verde (oliwa, natka, orzechy i czosnek) oraz musztardę owocową z bufetu wyszykowanego na środku sali. Zanim michy z bollito wjechały na stół podano nam miseczki z flakami gotowanymi z ziemniakami i fasolą oraz półmisek z głowizną.
Kaszanka, czyli sanguinaccio, była słodka, musztarda owocowa pikatna, marynaty w sam raz octowe i chrupiące, mięso odchodziło od kości. Nażarliśmy się po uszy, inaugurując tym samym i zimę i moją pierwszą wizytę w Mediolanie. Inauguracja miała miejsce w Trattoria San Bernardo w Morimondo, via Roma 1 (tel. 02 94602192, zamknięci we wtorki), w środę, 7. grudnia. I od środy było coraz gorzej. Musiałam zjeść rosotto z szafranem i ossobucco, odwiedzić 4 kościoły, jeden klasztor, obejrzeć wystawę malarstwa Artemisii Gentileschi, przejść wzdłuż Naviglio Grande oraz próbować Grana Lodigiano, pić kawę i chrupać prażone ziarna kakao.
Powiedzcie sami, czy po tych wszystkich przejściach nie należy mi się współczucie i urlop? :-D
Powered by Blogger.
Ah te wloskie smaczki! Chociaz ta zupa ze wzgledu na skladniki to mi przypomina niemieckie smakolyki. Po takiej rozpuscie nalezy sie post, w koncu adwent mamy.
ReplyDelete