najgłębsze znaczenie


z polecenia zaznajomiłam się z prozą Marleny de Blasi, tej od trzech tysiący dni w Wenecji, Toskanii i Orvieto i od opowieści miłosnej z Sycylią w tle. O ile o Orvieto jeszcze czytałam z przyjemnością (od niej zaczęłam) to już 1000 dni w Wenecji prawie mnie zmogło. Co prawda de Blasi wydaje się być mniej zmanierowana, a więc i mniej grafomańska, niż Frances Pod Słońcem Toskanii Mayes, ale to akurat specjalnym komplementem nie jest.

U de Blasi irytuje ciągłe poszukiwanie głębszego znaczenia, tak jakby przypadek w życiu nie wystarczał. Każda rozmowa przytaczana w książkach to rozmowa głęboka, z podtekstami na wielu poziomach, zaś filozoficzne dywagacje na temat Losu, Przeznaczenia i Miłości wydają się być chlebem codziennym. Nie wiem jak wam, ale mnie rozmowy „głębokie” zdarzają się raz na jakiś czas,  więc do filozoficznych rozmów nad kotletem podchodziłam początkowo z niedowierzaniem, a później z niechęcią.  Czekałam, i w końcu nie doczekałam się, normalnego dialogu o gwoździach i młotku, o dupie Maryny i o pogodzie na jutro. Oczywiście jest prawdopodobne, że to ja nie staję na wysokości dyskursu i nie umiem czytać podtekstów. Mam coś takiego, że z niechęcią podchodzę do wielkich stwierdzeń o sprawach ostatecznych. Wolę łuskanie fasoli i dupę Maryny.

Po za tym jak tu wierzyć autorce, dla której każde wypowiedziane słowo jest słowem istotnym, gdy język zna  na poziomie menu w restauracji (do czego sama się przyznaje)? Oczywiście, znaczenie słów można zozumieć z perspektywy czasu, ale z to kolei to nie pasuje w książce która z założenia jest literaturą pamiętnikowo-podróżniczą z kulinariami w tle. Nie dowierzam też opowieści o dyskusjach ze słownikiem w ręku, bo pewnych niuansów słownik nie ogarnia.

No i ten przeraźliwy brak poczucia humoru. Tu nie tylko nie ma się z czego śmiać; tu nawet nie ma do czego się uśmiechać. Autorka nie umie nie puścić oka do czytelnika, błysnąć ironią...zaśmiać się z samej siebie. Nie tylko ona z resztą: Frances Mayes jest chyba jeszcze gorsza. Przynajmniej de Blasi stać na umiejętność dostrzeżenia różnic między perspektywą włoską a amerykańską.

Tak więc: książki de Blasi miejscami czyta się przyjemnawo; można zgodzić się z wieloma opisami społeczności, może podobać się gorzkawy komentarz, można być też zachwyconym brakiem zachwytów, ale są to książki na raz: do nich się nie wraca, bo nie ma do czego. Chyba, że chce się z nich korzystać jako książek kucharskich.

PS: 1000 dni w Orvieto jest dobrze przetłumaczone na j. polski (resztę czytałam w oryginale), co jest ostatnio wartością samą w sobie.
 
Na zdjęciach: Monte Terminillo i Forca Canapine w łańcuchu Monti Sibillini, do której można dojechać jadąc SS4 (Salaria) z Rieti na Ascoli Piceno. Forca Canapine leży na terenie Parku Narodowego Monti Sibillini, siedzącego okrakiem na granicy Lacjum, Umbrii i Marche.

3 comments:

  1. nie zachęciłaś mnie. do książek oczywiście.
    łuskanie grochu i pogawędki o wszystkim i o niczym potrafią zbliżyć ludzi i poznać ich dużo lepiej niż nie jedne całonocne dyskusje. pozdrawiam serdecznie

    ReplyDelete
  2. dzięki - cieszę się, że nie sprawdzałam sama. gdy przypomnę sobie, jak się czułam po lekturze Frances Mayes (polecanej mi przez różne znajome)... wiem na pewno, że już więcej nie chcę się tak czuć! Ta pani też ma pewnie tytuł doktora i naucza na jakimś znaczącym uniwersytecie... i zapisuje wrażenia, które rozkładają nas na łopatki... dziękuję - nie kupuję tego.

    ReplyDelete
  3. tu sie zgadzamy w 100%, Mayes ma doktorat, uczy na, powiedzmy, porzadnym ale nie pierwszorzednym uniwersytecie, ale pisac ksiazek nie umie. De Blasi, mimo wszystko jest lepsza. Z calej serii zdecydowanie NIE polecam 1.ksiazki o Wenecji. Orvieto jest czytadlem. Czy zadna literatura, ot takie cos do poduszki

    ReplyDelete

Powered by Blogger.