Rus złapał zwierzynę za szpony: Jest tego z dziesięćkilo więc nawet po wybebeszeniu trochę mięsa będzie. Nie chcę ci, kolego, koło kupra robić boś gospodarz, ale rzygam jagódkami, zwłaszcza jako zagrychą pod samogon. Do dupy te polskie lasy: jagódki albo jeże. Jedne ryj farbują na niebiesko, a drugie łykowate i co chwila kolce między zęby włażą.
Tu wciął się Czech, który nigdy nie pominął okazji by dać Rusowi werbalnego kopa w jaja: A u was to niby, kurwa, lepiej? Napój z kory brzozowej i pieczeń z Żarpticy. To już wolę żreć jeże. Przynajmniej nie świecą jak prawdziwki po Czernobylu.
Pewnie by za ten tekst Czech w ryja dostał, gdyby nie zadrżała ziemia i nie dało się słyszeć szczęku metalu. Zatrwożył się Rus, bo choć Czechowi i Lechowi dałby radę, bo ci w skórzanych panterkach byli, ale facetowi w zbroi to nie za bardzo, a już napewno nie po półliterku co go sobie pod borówkę czarną do śniadania obciągnął.
Czechowi też zrobiło się niehalo i już miał się za dzidę bukową chwytać w samoobronie, gdy Lech walnął się z całej siły w czoło tak, że mu futerkowa bejsbolówka z głowy zleciała: o kurwa, chłopaki, to pewnie koleś, Julian Cezary, umówiony na oglądanie bursztynów wygranych w pokera od ziomali z Pomorza.
Nie był to jednak Juliusz Cesar, ale Lukullus, zwany też z cudzoziemska Lucullusem, nadciągający z od strony słowackich Tatr. Salve Lechus!, podniósł dłoń na powitanie. Buon giorno, odpowiedział Lech, siemasz Luki, co u Cesarego?
Lukullus już nie odpowiedział. Zeskoczył z konia i podbiegł do leżącego na ziemi ptaka. Piękny okaz, rzucił przez ramię, haliaeetus albicilla. W sam raz na dobrą kolację.
Halka-co? odezwał się Rus. Haliaeetus albicilla, czyli orzeł bielik, z gatunku jastrzębiowatych, w moim języku zwanych accipitradae, cierpliwie tłumaczył Lukullus. Nie jest to, co prawda, najlepsze mięso, ale akurat w tym miejscu, i tu Lukullus rzucił okiem po górach, trudno o coś lepszego. Łabędzi tu nie ma. Więc upieczemy orła.
Ty, jak ci na imię? Lukullus wskazał na Czecha, bierz się do skubania, a ty, odzewał się do Rusa i strzelił palcami, szykuj ognisko, i to ciap, ciap... Lechus, chodź ze mną, bo sam nie dam sobie rady. Stolnica i wałek jest do przeniesienia, no i pióra muszę z torby wyciągnąć, bo będziemy piec orła ala łabędź. Nie mam, co prawda piór łabędzich, ale z mewy też mogą być.
Powtykamy je tu i ówdzie i będzie łabędź jak ta lala. A z podrobów i szyjki zrobi się nadzienie. Zagnieciemy ciasto na ravioli, nadziejemy posiekanymi podrobami. Leć jeszcze na polanę nazbierać ziół i mleczu. Zioła damy do nadzienia, a z mleczu zrobimy contorno, czyli przystawkę warzywną.
Kilka godzin później było już po uczcie. Rus zeżarł nawet kości i poszedł spać pod olszynę, a Lukullus próbował się od Czecha nauczyć jak śpiewać ta laska nebeská z odpowiednim akcentem.
A Lech? Lech siedział nad stolnicą i pracowicie lepił ravioli z borówką czarną, którą, jak się od Lukullusa dowiedział, po łacińsku zwą vaccinium mirtillus i rozmyślał nad orłem ala łabędź. Nie chciał się przed kolegami przyznać, ale strasznie mu się ten orzeł z białymi piórami podobał. Może by tak herb sobie z tego zrobić? Biały orzeł wygląda lepiej niż orzeł szary.....
Dziękuję autorowi postu o kuchni włoskiej, a zwłaszcza fragmentu o jej genezie, za bezcenną inspirację,
Bardzo piękna opowieść. Lech nad stolnicą wycisnął mi łezkę!
ReplyDelete