W czwartek poświąteczny zaginął Brunetti. Skorzystał z wizyty Szwedów i niedomkniętych drzwi wejściowych. Szukałam go nawołując, przekonana, że kota zagryzie jeżozwierz. Albo kot utopi się w strumieniu płynącym u podnóża góry. Albo ktoś go zamknie w cantinie. Łaziłam się po wsi jak obłąkana, kici-kiciując po polsku i po angielsku. Zaczynałam się godzić z myślą, że niepotrzebnie wydaliśmy tysiąc na krótkoterminowy leasing kota.
W nocy z czwartku na piątek, a właściwie w piątek nad ranem, zobaczyłam Brunettiego. Siedział na schodach po drugiej stronie ulicy. Zanim zbiegłam na parter i otworzyłam drzwi, Brunetti gnał pod górkę w kierunku starej części wioski. Obejrzał się jedynie przez ramię. Najwyraźniej zamieszkał w okolicy kościoła lub którejś z piwnic z dziurawymi drzwiami.
Wrócił następnej nocy. Poczekał aż na parkingu ucichnie (parking to ulubione miejsce spotkań ginestrowych nastolatków) i, krocząc środkiem ulicy jak John Wayne, ogłaszał powrót okrzykami. Zanim jeszcze otworzyłam dobrze drzwi, już był w holu. Udawał stęsknionego. I bardziej niż miska jedzenia interesowały go pieszczoty. Najwyraźniej miał miał się czym chwalić; Paola patrzyła w niego jak w obraz.. A ja, przezornie zachowałam list gończy i zrezygnowałam z tradycji niedomykania drzwi na parterze:
10 dni później Brunetti zniknął ponownie. Wyskoczył z okna na pierwszym piętrze i po gzymsie, podpierając się rurką od gazu, wyszedł na zewnątrz. Tym razem daleko nie zawędrował. Podróż zakończył za murkiem, w krzakach u Kargula, gdzie przesiedział do następnego dnia. Wrócił jednak wcześniej: o 21 dał znać, że ma dosyć. Albo pachniał psem, albo strachem, gdyż tym razem nikt nie patrzył na niego zafascynowanym wzrokiem. Utracił miejsce w stadzie i nawet drobna Paola goniła go niemiłosiernie.
Chyba minęła mu chęć wędrówek. Gdy JC, pakując samochód, nie domknął drzwi wejściowych, tak Lucek jak i Brunetti ograniczyli się do oglądania ulicy stojąc w otwartych drzwiach.
Cała wieś wie, że mam kota: przecież wiadomo, że kotu nic się w Ginestra stać nie może. Najwyżej dołączy do któregoś z kocich gangów :-), a wróci najpóźniej za tydzień, gdy zgłodnieje.
Powered by Blogger.
Dobrze, że wrócił, łazęga.
ReplyDeletetez sie ciesze, choc sie do tego nie przyznaje glosno:-D
ReplyDeleteCo za galgan! Moja dama tez sie wypuszczala do niedawna, w tango, na pare dni, na szczescie chyba ma dosyc. Tez ostanio wrocila "pachnaca strachem" (fajne okreslenie).
ReplyDeleteNiewdziecznik ;)
ReplyDeleteGadzina nawiala wczoraj wieczorem i noc spedzila na szlajaniu sie poza domem, co oczywiscie skutecznie pozbawilo mnie ochoty na sen... Rozpasana wyobraznia podsuwala mi coraz to nowe pomyly na tragiczna smiec kota, a to w szczekach lisa, kuny tudziez szponach drapieznego ptaka... Gdy o 5 nad ranem udalam sie na poszukiwania. Po 5 minutach nawolywania, gwizdania, cmokania zaspana Gadzina wylazla z szopy sasiada... Chyba go nie lubie. Kota nie sasiada :)
@Anoushko, lacze sie w bolu i rozumiem niechec do Balthusa. Koty sa jednak bezczelne :-)
ReplyDelete